Samoobrona wielokrotnie groziła mediom nałożeniem kagańca i w końcu dopięła swego
Ucichła burza, która przetoczyła się przez media po przyjęciu przez Sejm 29 grudnia 2005 r. ustawy "o przekształceniach i zmianach w podziale zadań i kompetencji organów państwowych właściwych w sprawach łączności, radiofonii i telewizji". Nie znikło jednak niebezpieczeństwo zawarte w tym prawie w postaci zapisu nakazującego Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji "inicjowanie i podejmowanie działań w zakresie ochrony zasad etyki dziennikarskiej".
Na pierwszy rzut oka sformułowanie to brzmi sympatycznie. Wydawałoby się przecież, że trosce o przestrzeganie zasad etyki dziennikarskiej można tylko przyklasnąć. W tym wszakże wypadku piękne słowa służą do zamaskowania ponurej rzeczywistości. Chodzi o to, aby wyposażyć radę, całkowicie zdominowaną przez PiS i jego wasali, w uprawnienia pozwalające na szykanowanie niewygodnych dziennikarzy. Utwierdza w takim przekonaniu to, że wspomniany zapis przeforsowali posłowie Samoobrony, tak pasujący do upominania się o zachowania etyczne jak zbój Madej do pensji dla dobrze urodzonych panienek. Lepper i jego pretorianie, piętnowani za niecne uczynki przez dziennikarzy, wielokrotnie odgrażali się mediom nałożeniem kagańca i w końcu dopięli swego. Teraz obłudnie tłumaczą, że chodzi o podwyższenie standardów w życiu publicznym, nagminnie przecież łamanych przez nich samych.
Warto przypomnieć, że takie wyjaśnienia zawsze towarzyszyły ustanawianiu praktyk cenzorskich. Kiedy ograniczano wolność słowa, nigdy nie przyznawano się, że chodzi o nałożenie knebla dziennikarzom i społeczeństwu. Zawsze obłudnie mówiono o przestrzeganiu dobrych obyczajów, o niepodawaniu informacji niezgodnych z rzeczywistością, o zachowaniu tajemnicy państwowej. Wystarczy sięgnąć do PRL-owskich dekretów o cenzurze z lat 1946 i 1953, aby się przekonać, jak w takich wypadkach diabeł ubiera się w ornat i ogonem na mszę dzwoni.
Mimo górnolotnych deklaracji takie praktyki nie miały nic wspólnego z przestrzeganiem etyki dziennikarskiej. Wręcz przeciwnie, służyły do łamania ludziom charakterów. Chodziło m.in. też o to, by dziennikarz w obawie przed represją sam informował w sposób satysfakcjonujący rządzących. Niezależnie od wypowiadanych oficjalnie uzasadnień taki zawsze jest cel rządowych instytucji czuwających nad zachowaniami mediów. Najlepiej funkcjonują one wtedy, kiedy nie mają nadzorcy. W Polsce dziennikarze od kilkunastu lat sami piętnują zachowania kolidujące z przyzwoitym uprawianiem zawodu. Funkcjonują też organa dziennikarskiej samorządności, wkraczające tam, gdzie nie wystarcza odruch kolegów i gdzie trzeba sformalizować oceny.
Rządzący powinni się trzymać jak najdalej od tych kwestii. Dyspozycyjny dziennikarz działa jak alkohol na kierowcę. Nawet jeśli poprawia samopoczucie, to na krótką metę i prędzej czy później prowadzi do katastrofy.
Na pierwszy rzut oka sformułowanie to brzmi sympatycznie. Wydawałoby się przecież, że trosce o przestrzeganie zasad etyki dziennikarskiej można tylko przyklasnąć. W tym wszakże wypadku piękne słowa służą do zamaskowania ponurej rzeczywistości. Chodzi o to, aby wyposażyć radę, całkowicie zdominowaną przez PiS i jego wasali, w uprawnienia pozwalające na szykanowanie niewygodnych dziennikarzy. Utwierdza w takim przekonaniu to, że wspomniany zapis przeforsowali posłowie Samoobrony, tak pasujący do upominania się o zachowania etyczne jak zbój Madej do pensji dla dobrze urodzonych panienek. Lepper i jego pretorianie, piętnowani za niecne uczynki przez dziennikarzy, wielokrotnie odgrażali się mediom nałożeniem kagańca i w końcu dopięli swego. Teraz obłudnie tłumaczą, że chodzi o podwyższenie standardów w życiu publicznym, nagminnie przecież łamanych przez nich samych.
Warto przypomnieć, że takie wyjaśnienia zawsze towarzyszyły ustanawianiu praktyk cenzorskich. Kiedy ograniczano wolność słowa, nigdy nie przyznawano się, że chodzi o nałożenie knebla dziennikarzom i społeczeństwu. Zawsze obłudnie mówiono o przestrzeganiu dobrych obyczajów, o niepodawaniu informacji niezgodnych z rzeczywistością, o zachowaniu tajemnicy państwowej. Wystarczy sięgnąć do PRL-owskich dekretów o cenzurze z lat 1946 i 1953, aby się przekonać, jak w takich wypadkach diabeł ubiera się w ornat i ogonem na mszę dzwoni.
Mimo górnolotnych deklaracji takie praktyki nie miały nic wspólnego z przestrzeganiem etyki dziennikarskiej. Wręcz przeciwnie, służyły do łamania ludziom charakterów. Chodziło m.in. też o to, by dziennikarz w obawie przed represją sam informował w sposób satysfakcjonujący rządzących. Niezależnie od wypowiadanych oficjalnie uzasadnień taki zawsze jest cel rządowych instytucji czuwających nad zachowaniami mediów. Najlepiej funkcjonują one wtedy, kiedy nie mają nadzorcy. W Polsce dziennikarze od kilkunastu lat sami piętnują zachowania kolidujące z przyzwoitym uprawianiem zawodu. Funkcjonują też organa dziennikarskiej samorządności, wkraczające tam, gdzie nie wystarcza odruch kolegów i gdzie trzeba sformalizować oceny.
Rządzący powinni się trzymać jak najdalej od tych kwestii. Dyspozycyjny dziennikarz działa jak alkohol na kierowcę. Nawet jeśli poprawia samopoczucie, to na krótką metę i prędzej czy później prowadzi do katastrofy.
Więcej możesz przeczytać w 5/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.