Jarosław Kaczyński chce zwyciężać. Wyborcy to czują i wolą zwycięzcę od tych, którzy prezentują się jako ofiary
Donald Tusk i Jarosław Kaczyński mieli zderzenie czołowe. Z jednego rozbitego auta wysiada trochę potłuczony Kaczyński, z drugiego Tusk z kilkoma siniakami. Kaczyński mówi: "To cud, że żyjemy". "No właśnie - to musi być znak, żebyśmy się wreszcie pogodzili" - dodaje Tusk. "Tak, koniec waśni między nami" - zgadza się Kaczyński. I wyciąga piersiówkę, mówiąc: "Napijmy się, żeby to uczcić". Tusk wziął butelkę, pociągnął kilka łyków i oddał Kaczyńskiemu. Ten nie napił się, lecz zakręcił butelkę i schował. "No co ty?" - pyta Tusk. "A ja poczekam, aż przyjedzie policja!" - odpowiada Kaczyński. Za Tuska można podstawić Leppera, Giertycha czy Pawlaka i też będzie się zgadzało. I nie chodzi o to, że Jarosław Kaczyński świetnie się posługuje fortelami, lecz o to, że potrafi wygrywać nawet w bardzo trudnych sytuacjach. Z prostego powodu - on chce zwyciężać. Wyborcy to czują i wolą zwycięzcę od tych, którzy prezentują się jako ofiary (najczęściej spisków) bądź nadmiernie hamletyzują.
Niewielu Polaków ma instynkt zwycięzcy. Ktoś, kto taki instynkt ma, jest zdeterminowany, pracowity, gotowy do poświęceń, wytrwały oraz chce i potrafi się uczyć na błędach. O wielu polskich sportowcach, na przykład o naszych siatkarzach czy niemal wszystkich piłkarzach grających za granicą, można powiedzieć, że nie osiągają wielkich sukcesów, bo brakuje im instynktu zwycięzcy właśnie. Podobnie jest zresztą z wieloma naszymi naukowcami czy ludźmi kultury, którzy jak ognia unikają prawdziwej konkurencji, głównie z braku instynktu zwycięzcy. To powoduje, że nie tworzą się naturalne hierarchie, tylko ich towarzyskie bądź salonowe surogaty, czego najlepszym przykładem jest tzw. warszawka (vide: "Salon zależnych"). Gdy nie ma instynktu zwycięzcy, nie ma też liderów, co doskonale widać po krótkich ławkach kadrowych w poszczególnych partiach (i nie tylko tam).
Oczywiście, dużą część winy za to, że nie mamy instynktu zwycięzcy, ponosi poprzedni system z jego słynną zasadą: mierny, bierny, ale wierny. Brakuje nam tej przebojowości, która jest typowa dla świata anglosaskiego, gdzie od podstawówki dąży się do sukcesu (przez sport, szkolne gazetki czy wybory do samorządu). U nas osoba mająca instynkt zwycięzcy i nie stroniąca od twardej konkurencji jest uznawana co najwyżej za tupeciarza i chama. Natomiast przeróżni nieudacznicy, lenie, zawistnicy i wieczne ofiary paradują w glorii ludzi szlachetnych. Tylko czasem, przy kieliszku, potrafią opowiadać, czego to by nie osiągnęli, gdyby tylko chcieli. Ale wrodzona szlachetność i obrzydzenie do rozpychania się łokciami im na to nie pozwalają. Co smutne, taka jest znaczna część naszej inteligencji, która wręcz programowo nie cierpiała zwycięzcy, którym był Lech Wałęsa, a obecnie jest Jarosław Kaczyński. Można powiedzieć, że to cud, iż w naszym kraju szanuje się jeszcze zwycięzców w sporcie. Na szczęście kult nieudacznictwa i przeciętniactwa osłabł w ostatnich latach. Wielu przeciętnych ludzi chce zwyciężać, nawet w prywatnej małej skali. I chodzi nie tylko o wielką armię tych, którzy startują w wyborach samorządowych. Tacy są też uczestnicy różnych reality show, programów typu "Idol" czy "Szansa na sukces". Takie jest 100 tys. kobiet, które zgłosiły się do programu Polsatu "Chcę być piękna". Bo chcą przy pomocy chirurgów plastycznych poprawić swój wygląd, a przez to atrakcyjność, samopoczucie i samoocenę (vide: "Lepsze ciało = lepsze życie", cover story tego numeru). Te kobiety mają instynkt zwycięzcy, bo są zdeterminowane, odważne, wytrwałe i gotowe nawet na cierpienie.
Instynkt zwycięzcy mogą mieć oczywiście szubrawcy, ale w demokratycznej rzeczywistości, kiedy silne wolne media mogą ich zdemaskować, zdarza się to coraz rzadziej. I w tej demokratycznej rzeczywistości problemem jest nie nadmiar zwycięzców, lecz ich niedobór. To, jak się zostaje zwycięzcą, dobrze pokazuje anegdota o pewnym kandydacie na sprzedawcę. "Ile dziś pan zrobił transakcji?" - pyta go szef po dniu pracy. "Jedną" - odpowiada kandydat. "To fatalnie, bo inni mają po 60-70 dziennie. A ile pan utargował?" - pyta szef. "Milion złotych" - odpowiada kandydat. "Na Boga, co pan sprzedał?!" "Najpierw mały haczyk na ryby, potem średni i duży oraz trzy rodzaje żyłki. Następnie wiatrówkę i nieprzemakalne spodnie. A gdy przekonałem go, że na brzegu ryby nie biorą, kupił łódź motorową. Potem auto, bo stare było za słabe, by doholować łódź. A na koniec jeszcze przyczepę." "I wszystko to sprzedał pan komuś, kto przyszedł kupić haczyk?" - nie dowierzał szef. "A skąd. On przyszedł z zamiarem kupienia tabletek od bólu głowy dla żony. Powiedziałem mu więc, że skoro w weekend z seksu będą nici, to może pojechałby na ryby".
Niewielu Polaków ma instynkt zwycięzcy. Ktoś, kto taki instynkt ma, jest zdeterminowany, pracowity, gotowy do poświęceń, wytrwały oraz chce i potrafi się uczyć na błędach. O wielu polskich sportowcach, na przykład o naszych siatkarzach czy niemal wszystkich piłkarzach grających za granicą, można powiedzieć, że nie osiągają wielkich sukcesów, bo brakuje im instynktu zwycięzcy właśnie. Podobnie jest zresztą z wieloma naszymi naukowcami czy ludźmi kultury, którzy jak ognia unikają prawdziwej konkurencji, głównie z braku instynktu zwycięzcy. To powoduje, że nie tworzą się naturalne hierarchie, tylko ich towarzyskie bądź salonowe surogaty, czego najlepszym przykładem jest tzw. warszawka (vide: "Salon zależnych"). Gdy nie ma instynktu zwycięzcy, nie ma też liderów, co doskonale widać po krótkich ławkach kadrowych w poszczególnych partiach (i nie tylko tam).
Oczywiście, dużą część winy za to, że nie mamy instynktu zwycięzcy, ponosi poprzedni system z jego słynną zasadą: mierny, bierny, ale wierny. Brakuje nam tej przebojowości, która jest typowa dla świata anglosaskiego, gdzie od podstawówki dąży się do sukcesu (przez sport, szkolne gazetki czy wybory do samorządu). U nas osoba mająca instynkt zwycięzcy i nie stroniąca od twardej konkurencji jest uznawana co najwyżej za tupeciarza i chama. Natomiast przeróżni nieudacznicy, lenie, zawistnicy i wieczne ofiary paradują w glorii ludzi szlachetnych. Tylko czasem, przy kieliszku, potrafią opowiadać, czego to by nie osiągnęli, gdyby tylko chcieli. Ale wrodzona szlachetność i obrzydzenie do rozpychania się łokciami im na to nie pozwalają. Co smutne, taka jest znaczna część naszej inteligencji, która wręcz programowo nie cierpiała zwycięzcy, którym był Lech Wałęsa, a obecnie jest Jarosław Kaczyński. Można powiedzieć, że to cud, iż w naszym kraju szanuje się jeszcze zwycięzców w sporcie. Na szczęście kult nieudacznictwa i przeciętniactwa osłabł w ostatnich latach. Wielu przeciętnych ludzi chce zwyciężać, nawet w prywatnej małej skali. I chodzi nie tylko o wielką armię tych, którzy startują w wyborach samorządowych. Tacy są też uczestnicy różnych reality show, programów typu "Idol" czy "Szansa na sukces". Takie jest 100 tys. kobiet, które zgłosiły się do programu Polsatu "Chcę być piękna". Bo chcą przy pomocy chirurgów plastycznych poprawić swój wygląd, a przez to atrakcyjność, samopoczucie i samoocenę (vide: "Lepsze ciało = lepsze życie", cover story tego numeru). Te kobiety mają instynkt zwycięzcy, bo są zdeterminowane, odważne, wytrwałe i gotowe nawet na cierpienie.
Instynkt zwycięzcy mogą mieć oczywiście szubrawcy, ale w demokratycznej rzeczywistości, kiedy silne wolne media mogą ich zdemaskować, zdarza się to coraz rzadziej. I w tej demokratycznej rzeczywistości problemem jest nie nadmiar zwycięzców, lecz ich niedobór. To, jak się zostaje zwycięzcą, dobrze pokazuje anegdota o pewnym kandydacie na sprzedawcę. "Ile dziś pan zrobił transakcji?" - pyta go szef po dniu pracy. "Jedną" - odpowiada kandydat. "To fatalnie, bo inni mają po 60-70 dziennie. A ile pan utargował?" - pyta szef. "Milion złotych" - odpowiada kandydat. "Na Boga, co pan sprzedał?!" "Najpierw mały haczyk na ryby, potem średni i duży oraz trzy rodzaje żyłki. Następnie wiatrówkę i nieprzemakalne spodnie. A gdy przekonałem go, że na brzegu ryby nie biorą, kupił łódź motorową. Potem auto, bo stare było za słabe, by doholować łódź. A na koniec jeszcze przyczepę." "I wszystko to sprzedał pan komuś, kto przyszedł kupić haczyk?" - nie dowierzał szef. "A skąd. On przyszedł z zamiarem kupienia tabletek od bólu głowy dla żony. Powiedziałem mu więc, że skoro w weekend z seksu będą nici, to może pojechałby na ryby".
Więcej możesz przeczytać w 5/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.