Rząd rozpoczyna program budowy wirtualnych mieszkań dla wirtualnych mieszkańców
PiS wierzy w mit, że najlepszym sposobem rozruszania gospodarki jest budownictwo mieszkaniowe. PiS wie również, że każdy powszechny (nieważne - realny czy nierealny) program rozwoju masowego budownictwa mieszkaniowego jest jednym z najlepszych sposobów uzyskiwania przychylności wyborców. Nic więc dziwnego, że przed wyborami PiS zapowiadało zbudowanie trzech milionów mieszkań w ciągu ośmiu lat. Teraz rząd obiecuje 350 tys. mieszkań w ciągu sześciu lat. Najbardziej prawdopodobny skutek programu "finansowego wsparcia rodzin w nabywaniu własnego mieszkania" będzie jednak niewiele lepszy niż podobnego programu poprzedniego rządu. A dwuipółletnim efektem "planu Pola", wprowadzonego w połowie 2003 r., było 250 preferencyjnych kredytów hipotecznych. Lewica zapłaciła dużą cenę za budowanie mieszkań na wierzbach. Teraz jej śladem zaczęła podążać prawica.
Wirtualna chata
Projekt ustawy o finansowym wsparciu rodzin w nabywaniu własnego mieszkania wciąż jest bytem wirtualnym. Zanim zostanie przesłany do Sejmu i tam przejdzie całą ścieżkę legislacyjną, miną co najmniej trzy miesiące. Za sprawą autoreklamy zaczął już funkcjonować jako dowód na istnienie nieprzerwanego pasma sukcesów rządu Marcinkiewicza. Przy znanych trudnościach ze zdobyciem mieszkań wywołuje zrozumiałe zainteresowanie społeczne. Wszystkich, którzy cieszą się na myśl o łatwiejszym dostępie do "własnego kąta", trzeba rozczarować. Program nie oferuje istotnej poprawy warunków zakupu mieszkań, a dodatkowo zawęża proponowaną pomoc.
Wsparcie dla inwestorów budowlanych ma polegać na preferencyjnym potraktowaniu kredytów hipotecznych i spłacie przez budżet części odsetek. Będzie to pewna wyimaginowana "wzorcowa stopa procentowa". Najprawdopodobniej będzie ona wyliczona na poziomie tzw. WIBOR (obecnie 4,3 proc.), powiększonego o 2 punkty procentowe. Obecnie wynosiłaby 6,3 proc. i rząd brałby na siebie spłatę połowy tak określonego oprocentowania. Chętny do skorzystania z tego subwencjonowania musiałby się wystarać o kredyt na normalnych komercyjnych zasadach (a więc spełnić warunki stałych dochodów, zgromadzenia udziału własnego, wynoszącego około 20 proc. kosztów budowy) i po załatwieniu tych formalności mógłby się ubiegać o państwowe wsparcie. Tu napotyka wiele ograniczeń, ewidentnie wynikających z fanatyzmu ideologicznego PiS. Po pierwsze, preferowany kredyt musi być wzięty w złotówkach. Ponieważ oprocentowanie hipotecznych kredytów złotówkowych (5-10 proc.) jest wyższe niż kredytów nominowanych w euro (2,8-6,5 proc.) czy frankach szwajcarskich (1,5-5,3 proc.), może się okazać, że budżet pieniądze wyda, a obdarowany do prezentu dopłaci. Składając deklarację wejścia do ERM-2 i szybkiego przejścia na euro, co ustabilizowałoby złotego i zniwelowało ryzyko kursowe, rząd wsparłby budownictwo mieszkaniowe co najmniej w takim samym stopniu, nie wydając przy tym ani złotówki. To politykom, którzy muszą kilkanaście razy dziennie odmienić przez wszystkie przypadki słowa "narodowy" i "polski", nie przyszło do głowy.
Drugim przejawem fanatyzmu ideowego jest stworzenie możliwości korzystania z kredytu tylko rodzinom. Jest to społeczny absurd, bowiem korzystniej jest, aby ludzie najpierw mieli mieszkania, a potem zakładali rodziny, niż odwrotnie. Co gorsze, pomysł ten narusza konstytucyjną zasadę równości obywateli, dyskryminując osoby bezżenne lub - a kysz! - homoseksualne. Po trzecie, dotacje nie będą dopłacane do rzeczywistej kwoty kredytów, ale do kwoty 100 tys. zł, wynikającej z przyjęcia założenia, że subwencjonowane mieszkanie ma 50 m2, a cena 1 m2 wynosi 2 tys. zł. To fikcja, bowiem średni krajowy koszt 1 m2 to ponad 2,5 tys. zł, a w Warszawie prawie 5 tys. zł. Po czwarte, dopłaty do oprocentowania kredytu mają być wypłacane tylko przez osiem lat. Później (czyli przez dalsze 17-22 lata) obsługa zadłużenia w całości spadnie na kredytobiorcę. Jeżeli dodamy do tego utrudnienia w jednorazowej spłacie kredytu i sprzedaży mieszkania, po kilku latach inwestor, który zawierzył w rządową pomoc, może się obudzić z nielichą pętlą zadłużenia na szyi.
Ile owa pomoc może wynosić? Przy parametrach przyjętych w propozycjach ustawy kredyt w wysokości 100 tys. zł o oprocentowaniu zbliżonym do "wzorcowego", czyli 6,3 proc., oznacza miesięczną spłatę w wysokości około 850 zł, z czego mniej więcej 550 zł przypada na odsetki. Miesięczna dopłata wynosiłaby zatem około 275 zł. Czy jest to bodziec wystarczający, aby "pas zastawić, czapkę sprzedać" i brać kredyt hipoteczny? Nie wiem. Na to pytanie każdy będzie musiał odpowiedzieć sobie sam. Tytułem podpowiedzi mogę jedynie zaproponować wariant alternatywny: "Szef daje pani (panu) 275 zł podwyżki, czy takie zwiększenie dochodów skłoni panią (pana) do kupna mieszkania na kredyt?". Wydaje mi się, że biorąc pod uwagę rachunek czysto ekonomiczny, większość ankietowanych odpowiedziałaby "nie". Dlatego jeżeli ktoś się skusi na kredyty preferencyjne, to uczyni to bardziej z pobudek psychologicznych - iluzji wsparcia pieniężnego i popularnej w Polsce zasady: "dają, to trzeba brać!".
Muenchhausen z kielnią
Program "finansowego wsparcia rodzin w nabywaniu własnego mieszkania" reklamowany jest jako wspaniały pomysł na ożywienie gospodarki kosztem niewielkich wydatków budżetu. Efektywnie wydatki te mają być zresztą jeszcze mniejsze, bowiem - tak jak Munchhausen sam wyciągnął się za głowę z bagna - program ma się "sam spłacać". Wzrost liczby budowanych mieszkań ma bowiem kreować większe podatki, a to sprawi, że dochody budżetu się zwiększą. Są to stwierdzenia nonsensowne. Wartość dodana stanowi w budownictwie mniej niż jedną trzecią obrotu, co przy 7-procentowej stawce VAT oznacza, że powiększenie wydatków na budownictwo o 4 mld zł zwiększy wpływy podatkowe o mniej więcej 80 mln zł. Natomiast gdyby w tezie o nakręcaniu koniunktury przez dodatkowe wydatki budżetowe był cień prawdy, to najlepszym i najtańszym "pobudzaczem" gospodarki byłoby rozrzucanie pieniędzy z samolotów. Niestety, aby pieniądze rozrzucać, trzeba je najpierw mieć. A program ma kosztować 4Ęmld zł i budżet te pieniądze będzie musiał pozyskać przez wyższe podatki.
Żeby zbudować 350 tys. dodatkowych mieszkań, jest niezbędne, aby w najbliższym sześcioleciu budowano przeciętnie 176 tys. mieszkań rocznie (w ubiegłym roku oddano niecałe 118 tys. mieszkań), co oznacza konieczność wzrostu zatrudnienia w budownictwie o mniej więcej 50 proc. Problem w tym, że tylu bezrobotnych fachowców nie ma (ściślej - przy możliwości zatrudnienia w unii w ogóle ich nie ma). A zatem znowu trzeba będzie zatrudniać murarzy, którzy nie potrafią budować prostych ścian czy elektryków po szkole przysposobienia rolniczego. Podwyższy to koszt jednostkowy mieszkań. Zwiększenie o połowę popytu na materiały budowlane zaowocuje wzrostem cen. A zatem, nawet jeżeli ludzie uwierzą, że premier Marcinkiewicz daje im tanie mieszkania, i zaciągną kredyty, najprawdopodobniej okaże się, że w ostatecznym rozliczeniu będą musieli sporo dopłacić. A z kolei to sprawi, że chętnych na kredyty będzie coraz mniej, czyli wspaniały program może się w przyszłości okazać samowywrotny.
Być może jego końcowy efekt będzie nieco lepszy niż wprowadzonego w połowie 2003 r. pomysłu Marka Pola, czyli tanich kredytów mieszkaniowych o stałym oprocentowaniu 6,5 proc. Z kredytów tych w ciągu dwóch i pół roku skorzystało 250 (słownie dwieście pięćdziesiąt) osób. Skutek może być nieco lepszy, ale niewiele. Praktyczne rezultaty najpewniej ograniczą się do tego, że kto miał wziąć kredyt, to weźmie, a jeżeli przy tym przypadkiem spełnia ustalone kryteria, otrzyma dotacje i się ucieszy. A będzie tak dlatego, że w gospodarce nie ma możliwości dokonania cudownej poprawy w jednym miejscu. To, że mieszkań buduje się mało, wynika z ogólnej sytuacji materialnej społeczeństwa (niskie dochody i duże ryzyko utraty pracy, zniechęcające do brania kredytów) oraz utrudnień w "produkcji" mieszkań (brak gruntów pod zabudowę i kuriozalne przepisy budowlane, sprawiające, że pozwolenia na budowę domu załatwia się przez okres dłuższy, niż wynosi czas jego budowy). A tego obietnica 275 zł dopłacanych miesięcznie z budżetu nie zmieni.
Wirtualna chata
Projekt ustawy o finansowym wsparciu rodzin w nabywaniu własnego mieszkania wciąż jest bytem wirtualnym. Zanim zostanie przesłany do Sejmu i tam przejdzie całą ścieżkę legislacyjną, miną co najmniej trzy miesiące. Za sprawą autoreklamy zaczął już funkcjonować jako dowód na istnienie nieprzerwanego pasma sukcesów rządu Marcinkiewicza. Przy znanych trudnościach ze zdobyciem mieszkań wywołuje zrozumiałe zainteresowanie społeczne. Wszystkich, którzy cieszą się na myśl o łatwiejszym dostępie do "własnego kąta", trzeba rozczarować. Program nie oferuje istotnej poprawy warunków zakupu mieszkań, a dodatkowo zawęża proponowaną pomoc.
Wsparcie dla inwestorów budowlanych ma polegać na preferencyjnym potraktowaniu kredytów hipotecznych i spłacie przez budżet części odsetek. Będzie to pewna wyimaginowana "wzorcowa stopa procentowa". Najprawdopodobniej będzie ona wyliczona na poziomie tzw. WIBOR (obecnie 4,3 proc.), powiększonego o 2 punkty procentowe. Obecnie wynosiłaby 6,3 proc. i rząd brałby na siebie spłatę połowy tak określonego oprocentowania. Chętny do skorzystania z tego subwencjonowania musiałby się wystarać o kredyt na normalnych komercyjnych zasadach (a więc spełnić warunki stałych dochodów, zgromadzenia udziału własnego, wynoszącego około 20 proc. kosztów budowy) i po załatwieniu tych formalności mógłby się ubiegać o państwowe wsparcie. Tu napotyka wiele ograniczeń, ewidentnie wynikających z fanatyzmu ideologicznego PiS. Po pierwsze, preferowany kredyt musi być wzięty w złotówkach. Ponieważ oprocentowanie hipotecznych kredytów złotówkowych (5-10 proc.) jest wyższe niż kredytów nominowanych w euro (2,8-6,5 proc.) czy frankach szwajcarskich (1,5-5,3 proc.), może się okazać, że budżet pieniądze wyda, a obdarowany do prezentu dopłaci. Składając deklarację wejścia do ERM-2 i szybkiego przejścia na euro, co ustabilizowałoby złotego i zniwelowało ryzyko kursowe, rząd wsparłby budownictwo mieszkaniowe co najmniej w takim samym stopniu, nie wydając przy tym ani złotówki. To politykom, którzy muszą kilkanaście razy dziennie odmienić przez wszystkie przypadki słowa "narodowy" i "polski", nie przyszło do głowy.
Drugim przejawem fanatyzmu ideowego jest stworzenie możliwości korzystania z kredytu tylko rodzinom. Jest to społeczny absurd, bowiem korzystniej jest, aby ludzie najpierw mieli mieszkania, a potem zakładali rodziny, niż odwrotnie. Co gorsze, pomysł ten narusza konstytucyjną zasadę równości obywateli, dyskryminując osoby bezżenne lub - a kysz! - homoseksualne. Po trzecie, dotacje nie będą dopłacane do rzeczywistej kwoty kredytów, ale do kwoty 100 tys. zł, wynikającej z przyjęcia założenia, że subwencjonowane mieszkanie ma 50 m2, a cena 1 m2 wynosi 2 tys. zł. To fikcja, bowiem średni krajowy koszt 1 m2 to ponad 2,5 tys. zł, a w Warszawie prawie 5 tys. zł. Po czwarte, dopłaty do oprocentowania kredytu mają być wypłacane tylko przez osiem lat. Później (czyli przez dalsze 17-22 lata) obsługa zadłużenia w całości spadnie na kredytobiorcę. Jeżeli dodamy do tego utrudnienia w jednorazowej spłacie kredytu i sprzedaży mieszkania, po kilku latach inwestor, który zawierzył w rządową pomoc, może się obudzić z nielichą pętlą zadłużenia na szyi.
Ile owa pomoc może wynosić? Przy parametrach przyjętych w propozycjach ustawy kredyt w wysokości 100 tys. zł o oprocentowaniu zbliżonym do "wzorcowego", czyli 6,3 proc., oznacza miesięczną spłatę w wysokości około 850 zł, z czego mniej więcej 550 zł przypada na odsetki. Miesięczna dopłata wynosiłaby zatem około 275 zł. Czy jest to bodziec wystarczający, aby "pas zastawić, czapkę sprzedać" i brać kredyt hipoteczny? Nie wiem. Na to pytanie każdy będzie musiał odpowiedzieć sobie sam. Tytułem podpowiedzi mogę jedynie zaproponować wariant alternatywny: "Szef daje pani (panu) 275 zł podwyżki, czy takie zwiększenie dochodów skłoni panią (pana) do kupna mieszkania na kredyt?". Wydaje mi się, że biorąc pod uwagę rachunek czysto ekonomiczny, większość ankietowanych odpowiedziałaby "nie". Dlatego jeżeli ktoś się skusi na kredyty preferencyjne, to uczyni to bardziej z pobudek psychologicznych - iluzji wsparcia pieniężnego i popularnej w Polsce zasady: "dają, to trzeba brać!".
Muenchhausen z kielnią
Program "finansowego wsparcia rodzin w nabywaniu własnego mieszkania" reklamowany jest jako wspaniały pomysł na ożywienie gospodarki kosztem niewielkich wydatków budżetu. Efektywnie wydatki te mają być zresztą jeszcze mniejsze, bowiem - tak jak Munchhausen sam wyciągnął się za głowę z bagna - program ma się "sam spłacać". Wzrost liczby budowanych mieszkań ma bowiem kreować większe podatki, a to sprawi, że dochody budżetu się zwiększą. Są to stwierdzenia nonsensowne. Wartość dodana stanowi w budownictwie mniej niż jedną trzecią obrotu, co przy 7-procentowej stawce VAT oznacza, że powiększenie wydatków na budownictwo o 4 mld zł zwiększy wpływy podatkowe o mniej więcej 80 mln zł. Natomiast gdyby w tezie o nakręcaniu koniunktury przez dodatkowe wydatki budżetowe był cień prawdy, to najlepszym i najtańszym "pobudzaczem" gospodarki byłoby rozrzucanie pieniędzy z samolotów. Niestety, aby pieniądze rozrzucać, trzeba je najpierw mieć. A program ma kosztować 4Ęmld zł i budżet te pieniądze będzie musiał pozyskać przez wyższe podatki.
Żeby zbudować 350 tys. dodatkowych mieszkań, jest niezbędne, aby w najbliższym sześcioleciu budowano przeciętnie 176 tys. mieszkań rocznie (w ubiegłym roku oddano niecałe 118 tys. mieszkań), co oznacza konieczność wzrostu zatrudnienia w budownictwie o mniej więcej 50 proc. Problem w tym, że tylu bezrobotnych fachowców nie ma (ściślej - przy możliwości zatrudnienia w unii w ogóle ich nie ma). A zatem znowu trzeba będzie zatrudniać murarzy, którzy nie potrafią budować prostych ścian czy elektryków po szkole przysposobienia rolniczego. Podwyższy to koszt jednostkowy mieszkań. Zwiększenie o połowę popytu na materiały budowlane zaowocuje wzrostem cen. A zatem, nawet jeżeli ludzie uwierzą, że premier Marcinkiewicz daje im tanie mieszkania, i zaciągną kredyty, najprawdopodobniej okaże się, że w ostatecznym rozliczeniu będą musieli sporo dopłacić. A z kolei to sprawi, że chętnych na kredyty będzie coraz mniej, czyli wspaniały program może się w przyszłości okazać samowywrotny.
Być może jego końcowy efekt będzie nieco lepszy niż wprowadzonego w połowie 2003 r. pomysłu Marka Pola, czyli tanich kredytów mieszkaniowych o stałym oprocentowaniu 6,5 proc. Z kredytów tych w ciągu dwóch i pół roku skorzystało 250 (słownie dwieście pięćdziesiąt) osób. Skutek może być nieco lepszy, ale niewiele. Praktyczne rezultaty najpewniej ograniczą się do tego, że kto miał wziąć kredyt, to weźmie, a jeżeli przy tym przypadkiem spełnia ustalone kryteria, otrzyma dotacje i się ucieszy. A będzie tak dlatego, że w gospodarce nie ma możliwości dokonania cudownej poprawy w jednym miejscu. To, że mieszkań buduje się mało, wynika z ogólnej sytuacji materialnej społeczeństwa (niskie dochody i duże ryzyko utraty pracy, zniechęcające do brania kredytów) oraz utrudnień w "produkcji" mieszkań (brak gruntów pod zabudowę i kuriozalne przepisy budowlane, sprawiające, że pozwolenia na budowę domu załatwia się przez okres dłuższy, niż wynosi czas jego budowy). A tego obietnica 275 zł dopłacanych miesięcznie z budżetu nie zmieni.
Więcej możesz przeczytać w 7/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.