Zamiast debatować o zakresie ingerencji państwa w gospodarkę, rozważamy, czy w KRRiT powinno być pięciu, czy dziewięciu członków
Jesteśmy krajem, w którym niewiele lat temu (w historycznej skali) nastąpił gigantyczny przełom. Zmieniliśmy ustrój, sojusze, sąsiadów, system ekonomiczny, pieniądz, prawo łącznie z ustawą zasadniczą. Wszystko. Potem był normalny okres przejściowy, bałagan, burdel, czkawka, resentymenty, restytucje. Ostatnie wybory, tak się przynajmniej wydawało optymistom (mnie także), stanowiły kolejną cezurę. Początek normalnej demokracji europejskiej, zdominowanej przez ugrupowania bez totalitarnej albo kryminalnej przeszłości, a także antrakt przed poważną dyskusją o podstawowych zasadach, na jakich będziemy dalej tę Polskę budować i urządzać. O wartościach, których wybór przesądza wszystko inne, bo - jak napisał von Hayek - czasami grupy albo nawet całe narody przepadają, gdyż wybrały fałszywą hierarchię wartości. O modelu - socjalnym lub liberalnym. O zakresie ingerencji państwa w gospodarkę.
O takich właśnie sprawach powinna się dzisiaj toczyć dyskusja (przy możliwie jak najszerszym udziale obywateli), a nie o tym, czy w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji powinno zasiadać pięciu czy dziewięciu członków i kto ma wybierać przewodniczącego. To jest dyskusja ludożerców, którzy zamiast zastanawiać się, czy w ogóle należy zjadać bliźnich, debatują, czy rozpoczynać konsumpcję od lewego czy od prawego pośladka. Los krajowej rady powinien się rozstrzygnąć w ramach sporu o zakres ingerencji instytucji państwowych w rynek medialny. Z uwzględnieniem zagrożeń korupcyjnych.
Polak nieodpowiedni na dziś
Dyskusji o Polsce nie ma. Jest dyskusja o Polakach. Rozmawiamy na ogół publicznie nie o tym, jaka powinna być Polska za rok, dwa czy dziesięć lat, tylko o tym, jacy są Polacy dziś i jacy byli wczoraj. Oceny są różne, ale na ogół negatywne. Kiedyś Polacy byli przynajmniej traktowani jak nawóz historii pod szczęście przyszłych pokoleń. Teraz nikt się nad losem późnych wnuków nie zastanawia. Dzisiejszy Polak jest nieodpowiedni na dziś, bo albo łazi do kruchty w moherowym berecie i słucha Radia Maryja, albo ma teczkę w IPN i wzdycha za Gierkiem. Są jeszcze wykwintni esteci, których brzydzą jedni i drudzy i którzy przed Europą bez przerwy rumienią się za Polaków ze wstydu. Przy tym wszystkim jesteśmy fenomenem, bo nie mamy milczącej większości - większość u nas pytluje od rana do wieczora.
Zamiast mówić o polityce - już niekoniecznie jako o sposobie urządzania sfery publicznej, ale jako o metodzie zdobywania i utrzymania władzy - pytluje się u nas o politykach. Personalizacja polityki osiągnęła w III RP stan wyższy niż za czasów Stalina i kultu jednostki. Kaczyński jest zły, a Tusk dobry, albo odwrotnie, zależnie od skłonności. To ludzie są w centrum uwagi, a nie to, co robią lub zamierzają zrobić. Rola jednostki w historii to owszem, rzecz ważna, ale tu idzie o rolę jednostki w mediach i ułatwianiu sobie życia przez komentatorów. Czytając rozmaite uczone rozważania, w których rolę politycznych analiz zastępują psychoanalizy polityków, mam wrażenie, że czytam sprawozdania jury z konkursu piękności. Która ma lepsze nogi i większe cycki. Albo mlaskanie, albo spluwanie. Tertium non datur.
Czekając na mordobicie
Oceny sceny politycznej i polityków dokonują najczęściej sami politycy. Sposobem na obiektywizm jest prezentowanie polityków parami. Sadza się facetów z dwóch wrogich partii i pozwala się im wzajemnie na siebie napadać. Rola prowadzącego taką dyskusję polega na szczuciu. Pewnie z nadzieją, że któregoś razu skończy się wreszcie mordobiciem i audycja będzie naprawdę żywa. Gazety, które udają, że nie mają żadnych sympatii i żadnej własnej linii, publikują obok siebie bliźniaki dwujajowe - na jednej stronie można sobie poczytać, że wszystko jest czarne, na drugiej, że białe. Tak się osiąga równowagę. Pisma, które nie pretendują do pełnego obiektywizmu, drukują tylko białe albo tylko czarne. Zależnie od kierunku. Taki podstawowy standard cywilizowanej prasy europejskiej jak niepublikowanie tekstów osób, które są na co dzień przedmiotem relacji prasowych ("Frankfurter Allgemeine Zeitung" ma to nawet wpisane w wewnętrzny kodeks etyczny) jest u nas nieznany, a nawet pewnie niezrozumiały. Dzięki temu w Polsce niemal nie istnieje inny sposób oceny wydarzeń politycznych jak tylko partyjny. O takich czy innych działaniach politycznych i ich skutkach dowiadujemy się przede wszystkim przez pryzmat interesów którejś z partii. Niezmiernie rzadko - interesów Polski i Polaków, choć oczywiście każda partia i każdy polityk uważają, że to oni najdoskonalej reprezentują interes kraju i narodu.
Znaczna część polityków dostosowała się do potrzeb i możliwości intelektualnych mediów, zresztą przyszło im to bez trudu, i zamiast rzeczowych rozmów o polityce mamy turniej bon motów i aforyzmów. Jak się któremu trafi przez przypadek, jak ślepej kurze, ziarno dowcipu, stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe międlą to przez tydzień, zachęcając szczęśliwca do recydywy, a pozostałych do naśladownictwa. W Sejmie posłowie podzielili się na dwie kategorie - mamrotów, kaleczących polszczyznę i usypiających salę, oraz wesołków, czytających felietony własne albo swoich asystentów społecznych. Styl to człowiek. Jan Maria Rokita wymyślił sobie kabaretowy sposób ujmowania inwektyw w anachroniczny styl salonowy. Mój czcigodny przedmówca jest kłamcą. Po prostu boki można zrywać i trudno się oburzać. Andrzej Lepper też się wyemancypował na felietonistę. Już nie zadaje z trybuny sejmowej wyłącznie retorycznych pytań - co, złodzieje, myśleliście, że wam to ujdzie na sucho? Wzbogacił się duchowo. Już nie tylko tumani i przestrasza. Także śmieszy, i to z rozmysłem.
Margines w centrum
Zwykłemu obywatelowi nie ułatwia percepcji i zrozumienia polityki całkowite zatarcie przez media różnic między sprawami naprawdę ważnymi i błahostkami. Z zupełnie niezrozumiałych powodów, przynajmniej dla mnie, nadaje się nagle rangę rzeczy istotnej i decydującej dla Polski marginesowemu wydarzeniu, które powinno trafić do rubryki ciekawostek albo wypadków. Taki incydent zostaje obudowany ideologią, rośnie, żyje własnym życiem, wszyscy o nim mówią i komentują, aż nagle równie niespodziewanie umiera i zostaje błyskawicznie zapomniany. Podobnie jest z pogłoskami, które biorą się nie wiadomo skąd i nie wiadomo, dokąd odchodzą. Zanim jednak odejdą, żyje nimi cała Polska. Przepytuje się wszystkich, łącznie z zainteresowanym (który broni się rękami i nogami, że o niczym nie wie), czy to prawda, że wejdzie do rządu, albo że go wyrzucą, że awansuje, albo zostanie zdegradowany. Wszystko jedno. Polacy się ekscytują, jakby to miało jakiekolwiek większe znaczenie, ponieważ nie są poinformowani, iż polityka rządu tylko w ograniczonym stopniu jest zależna od personaliów, a w największym - od celów i programu. A przynajmniej, że tak być powinno, że tego należy od władzy państwowej wymagać. Przeciętny Polak jest przekonany, że wszystko zależy od ludzi i że dobry minister daje, a zły odbiera. Wierzy, że gdyby zabrakło Zbigniewa Religi, zabrakłoby też aspiryny, albo że gdyby Bronisław Komorowski został ministrem obrony, wojna w Iraku skończyłaby się w trzy dni.
Polityka jest u nas w ogóle strasznie emocjonalna, znacznie bardziej niż w jakimkolwiek znanym mi kraju. Zamiast racji mamy uczucia. Miłość i nienawiść zastępują racjonalne oceny przydatności i szkodliwości politycznych pomysłów. Publicyści, i to ci najbardziej renomowani i szanowani, są gotowi usprawiedliwić każdy idiotyzm i każdą nieprawość partii obdarzanej ciepłymi uczuciami i zgnoić najlepszy pomysł i najszlachetniejszą ideę znienawidzonego ugrupowania. To się szerzy jak zaraza wśród zwykłych obywateli. Przykładem jest straszne ostrzeżenie, że Kaczory chcą zagarnąć całą władzę. Wielu ludzi bezmyślnie powtarza tę formułkę, nie zastanawiając się, czego właściwie mieliby chcieć politycy, po co założyli partię i dlaczego startowali w wyborach. Chyba nie po to, żeby przejść w stan spoczynku.
Polityczne dziewice
Dążenie do władzy - choć wszyscy, którzy poszli do polityki taki właśnie mają cel - zostało wspólnym wysiłkiem mediów i samych polityków uznane za rzecz niemoralną i wstydliwą. Nie wypada się nawet przyznawać. Oprócz Leppera, który od pewnego czasu krzyczy otwarcie, że chce do rządu, cała reszta to skromnisie. Dziewice polityczne. Ani im w głowie takie ekscesy jak władza. Mam wrażenie, że kolejne wybory wygra w Polsce ugrupowanie, które będzie się zarzekało, że po zwycięstwie nie będzie rządzić, tylko się przyglądać.
Kolejny grzech medialnych wysiłków to prymat polityki nad całą resztą życia, może z wyłączeniem szczególnie okrutnych zbrodni. Narzeka się u nas na brak społeczeństwa obywatelskiego, na nieangażowanie się ludzi w lokalne przedsięwzięcia, na niemożność namówienia kogokolwiek do działania dla dobra bliskiej wspólnoty. A co w tym dziwnego? Trzeba być frajerem, żeby się angażować w cokolwiek, skoro z mediów wyziera Polska scentralizowana do bólu, gdzie o wszystkim decyduje się w Warszawie, a od porozumienia PiS z platformą zależy sprzątnięcie śniegu z ulic w Leżajsku. Każdy mieszkaniec tegoż Leżajska (to tylko symbol) został wyedukowany przez media tak, że wie, iż powinien czekać, aż rząd przyjedzie z Warszawy i posprząta.
Polska obsesja
Posłuchajcie, o czym rozmawia się na uroczystościach rodzinnych albo spotkaniach sąsiedzkich (oprócz omawiania chorób, oczywiście śmiertelnych). Rozmawia się o wielkiej polityce, a nigdy o sprawach najbliższego otoczenia. Kryje się za tym przekonanie, że nic ani dla Polski, ani dla siebie nie można zrobić. Trzeba czekać, aż zrobią to oni. A jak nie robią, to zawsze można pomstować. To poprawia samopoczucie. Demokracja została u nas zbudowana nie od dołu, ale od góry. Jest to grzech pierworodny, którego nie może zmazać kolejny już chrzest wyborczy.
Znajomość i zrozumienie demokracji nie jest silną stroną nawet polskich elit. Fakt, że fundamentem demokracji jest swobodna gra sił politycznych, jest raczej powodem irytacji niż zadowolenia czy choćby akceptacji. Trudno się oprzeć wrażeniu, że tęsknota za porządkiem, jaką artykułuje wielu uczestników życia publicznego, jest po prostu tęsknotą za skamieniałą martwością, z jaką się miało do czynienia w PRL, gdzie trzeba było podjąć tylko jedną decyzję - czy się uczestniczy w porządku ustalonym przez Biuro Polityczne, czy jest się przeciw. Reszta była już dziecinnie łatwa.
Wydaje się, że te nasze elity nie znają i nie rozumieją współczesnego świata, a jednocześnie panicznie lękają się jego ocen. Z lektury i słuchu można odnieść wrażenie, że cały świat nie ma ciekawszych zajęć niż przyglądanie się Polsce, czy nie robi swarliwej gęby. Polska, wedle najświatlejszych z nominacji i tęgich intelektualistów, powinna być urządzana nie tak, żeby to odpowiadało Polakom, tylko tak, żeby to się podobało innym. Każde poczynanie zamiast poddania go osądowi Polaków, ciemnych i nierozumnych, powinno być przetestowane na oświeconych i postępowych Francuzach, Niemcach czy Holendrach. Jest w tym dużo pogardy dla hołoty w beretach moherowych, z antenką, wygolonych na zero albo upiększonych trwałą.
Tyrania przeciętności
To dziwne, bo równocześnie propaguje się i utrwala kult, ba, tyranię przeciętności. Instytuty badania opinii publicznej szukają pilnie, jakie też są przeciętne opcje i oczekiwania przeciętnych obywateli. Marketing objaśnia przeciętne preferencje zredukowanej do wielkości statystycznej jednostki ludzkiej. Nie tylko w dziedzinie długości spodni i koloru koszuli, ale także literatury, sztuki, teatru, filmu. A przede wszystkim myśli.
Urynkowiona standaryzacja myśli powoduje, że coraz więcej opisów polskiej rzeczywistości można określić angielską formułą compendium of platitudes - zbiór truizmów. Osobisty stosunek do świata (dodatkowo namiętny) jest sprzeczny z filozofią epoki kolektywnego ducha, określonego metodą statystycznej średniej. Za obowiązek intelektualisty i artysty uważa się dziś zadośćuczynienie gustom amorficznej masy, uznanej a priori za masę oświeconą. Tak jak dom towarowy czyni zadość modom, tak intelektualny konformizm podporządkowuje się bożkom oglądalności i czytelnictwa, nie mając równocześnie rzeczywistego rozeznania, czy autentyzm nie miałby większego powodzenia niż zniwelowana przeciętność.
Jeśli weźmiemy przeciętnego kretyna, który śmieje się z czegokolwiek, i nieprzeciętnego durnia, który w ogóle się nie śmieje, bo uważa, że mu nie wypada, jaką uzyskamy średnią dla skonstruowania dowcipu? Piszę akurat o dowcipach, bo to moja profesja, ale dotyczy to wielu innych dziedzin twórczości. Kiedyś satyra, jak każda inna twórczość, była reakcją na rzeczywistość. Dziś, jak liczba guzików przy marynarce, ma być odpowiedzią na przeciętne gusta.
Problem nie kończy się jednak na twórczości, choć tu jest najlepiej i najwcześniej widoczny. Tyrania przeciętności zagraża demokratycznemu społeczeństwu, oznacza bowiem, przy ujednoliceniu ducha i zewnętrznych warunków życiowych, wytworzenie się kolektywistycznej dyscypliny. Ludzie będą się stawali coraz bardziej do siebie podobni (oczywiście duchowo), zacznie ich irytować każde odstępstwo od normy. Zamiast chronić swoją jednostkową wyjątkowość, będą starali się jej pozbyć albo przynajmniej ukryć, rozpłynąć się w masie, jedynej reprezentantce słuszności. W rezultacie znikną jakiekolwiek elity, zabraknie zbawiennego oddziaływania sprzeczności, ludzie staną się nijacy, identyczni, dowolnie wymienialni. Fantazja i przedsiębiorczość zostaną zamordowane, a porządek społeczny zacznie się osuwać w stronę zniewolenia, nazywanego wprawdzie nadal demokracją, ale będącego po prostu nowym rodzajem absolutyzmu. Absolutyzmu nijakości.
Tak, w moim pojęciu, przedstawia się polityczny, medialny i duchowy krajobraz III Rzeczypospolitej. Stoimy na rozdrożu, w kurzu, hałasie i smrodzie. Trzeba by tu trochę przewietrzyć.
O takich właśnie sprawach powinna się dzisiaj toczyć dyskusja (przy możliwie jak najszerszym udziale obywateli), a nie o tym, czy w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji powinno zasiadać pięciu czy dziewięciu członków i kto ma wybierać przewodniczącego. To jest dyskusja ludożerców, którzy zamiast zastanawiać się, czy w ogóle należy zjadać bliźnich, debatują, czy rozpoczynać konsumpcję od lewego czy od prawego pośladka. Los krajowej rady powinien się rozstrzygnąć w ramach sporu o zakres ingerencji instytucji państwowych w rynek medialny. Z uwzględnieniem zagrożeń korupcyjnych.
Polak nieodpowiedni na dziś
Dyskusji o Polsce nie ma. Jest dyskusja o Polakach. Rozmawiamy na ogół publicznie nie o tym, jaka powinna być Polska za rok, dwa czy dziesięć lat, tylko o tym, jacy są Polacy dziś i jacy byli wczoraj. Oceny są różne, ale na ogół negatywne. Kiedyś Polacy byli przynajmniej traktowani jak nawóz historii pod szczęście przyszłych pokoleń. Teraz nikt się nad losem późnych wnuków nie zastanawia. Dzisiejszy Polak jest nieodpowiedni na dziś, bo albo łazi do kruchty w moherowym berecie i słucha Radia Maryja, albo ma teczkę w IPN i wzdycha za Gierkiem. Są jeszcze wykwintni esteci, których brzydzą jedni i drudzy i którzy przed Europą bez przerwy rumienią się za Polaków ze wstydu. Przy tym wszystkim jesteśmy fenomenem, bo nie mamy milczącej większości - większość u nas pytluje od rana do wieczora.
Zamiast mówić o polityce - już niekoniecznie jako o sposobie urządzania sfery publicznej, ale jako o metodzie zdobywania i utrzymania władzy - pytluje się u nas o politykach. Personalizacja polityki osiągnęła w III RP stan wyższy niż za czasów Stalina i kultu jednostki. Kaczyński jest zły, a Tusk dobry, albo odwrotnie, zależnie od skłonności. To ludzie są w centrum uwagi, a nie to, co robią lub zamierzają zrobić. Rola jednostki w historii to owszem, rzecz ważna, ale tu idzie o rolę jednostki w mediach i ułatwianiu sobie życia przez komentatorów. Czytając rozmaite uczone rozważania, w których rolę politycznych analiz zastępują psychoanalizy polityków, mam wrażenie, że czytam sprawozdania jury z konkursu piękności. Która ma lepsze nogi i większe cycki. Albo mlaskanie, albo spluwanie. Tertium non datur.
Czekając na mordobicie
Oceny sceny politycznej i polityków dokonują najczęściej sami politycy. Sposobem na obiektywizm jest prezentowanie polityków parami. Sadza się facetów z dwóch wrogich partii i pozwala się im wzajemnie na siebie napadać. Rola prowadzącego taką dyskusję polega na szczuciu. Pewnie z nadzieją, że któregoś razu skończy się wreszcie mordobiciem i audycja będzie naprawdę żywa. Gazety, które udają, że nie mają żadnych sympatii i żadnej własnej linii, publikują obok siebie bliźniaki dwujajowe - na jednej stronie można sobie poczytać, że wszystko jest czarne, na drugiej, że białe. Tak się osiąga równowagę. Pisma, które nie pretendują do pełnego obiektywizmu, drukują tylko białe albo tylko czarne. Zależnie od kierunku. Taki podstawowy standard cywilizowanej prasy europejskiej jak niepublikowanie tekstów osób, które są na co dzień przedmiotem relacji prasowych ("Frankfurter Allgemeine Zeitung" ma to nawet wpisane w wewnętrzny kodeks etyczny) jest u nas nieznany, a nawet pewnie niezrozumiały. Dzięki temu w Polsce niemal nie istnieje inny sposób oceny wydarzeń politycznych jak tylko partyjny. O takich czy innych działaniach politycznych i ich skutkach dowiadujemy się przede wszystkim przez pryzmat interesów którejś z partii. Niezmiernie rzadko - interesów Polski i Polaków, choć oczywiście każda partia i każdy polityk uważają, że to oni najdoskonalej reprezentują interes kraju i narodu.
Znaczna część polityków dostosowała się do potrzeb i możliwości intelektualnych mediów, zresztą przyszło im to bez trudu, i zamiast rzeczowych rozmów o polityce mamy turniej bon motów i aforyzmów. Jak się któremu trafi przez przypadek, jak ślepej kurze, ziarno dowcipu, stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe międlą to przez tydzień, zachęcając szczęśliwca do recydywy, a pozostałych do naśladownictwa. W Sejmie posłowie podzielili się na dwie kategorie - mamrotów, kaleczących polszczyznę i usypiających salę, oraz wesołków, czytających felietony własne albo swoich asystentów społecznych. Styl to człowiek. Jan Maria Rokita wymyślił sobie kabaretowy sposób ujmowania inwektyw w anachroniczny styl salonowy. Mój czcigodny przedmówca jest kłamcą. Po prostu boki można zrywać i trudno się oburzać. Andrzej Lepper też się wyemancypował na felietonistę. Już nie zadaje z trybuny sejmowej wyłącznie retorycznych pytań - co, złodzieje, myśleliście, że wam to ujdzie na sucho? Wzbogacił się duchowo. Już nie tylko tumani i przestrasza. Także śmieszy, i to z rozmysłem.
Margines w centrum
Zwykłemu obywatelowi nie ułatwia percepcji i zrozumienia polityki całkowite zatarcie przez media różnic między sprawami naprawdę ważnymi i błahostkami. Z zupełnie niezrozumiałych powodów, przynajmniej dla mnie, nadaje się nagle rangę rzeczy istotnej i decydującej dla Polski marginesowemu wydarzeniu, które powinno trafić do rubryki ciekawostek albo wypadków. Taki incydent zostaje obudowany ideologią, rośnie, żyje własnym życiem, wszyscy o nim mówią i komentują, aż nagle równie niespodziewanie umiera i zostaje błyskawicznie zapomniany. Podobnie jest z pogłoskami, które biorą się nie wiadomo skąd i nie wiadomo, dokąd odchodzą. Zanim jednak odejdą, żyje nimi cała Polska. Przepytuje się wszystkich, łącznie z zainteresowanym (który broni się rękami i nogami, że o niczym nie wie), czy to prawda, że wejdzie do rządu, albo że go wyrzucą, że awansuje, albo zostanie zdegradowany. Wszystko jedno. Polacy się ekscytują, jakby to miało jakiekolwiek większe znaczenie, ponieważ nie są poinformowani, iż polityka rządu tylko w ograniczonym stopniu jest zależna od personaliów, a w największym - od celów i programu. A przynajmniej, że tak być powinno, że tego należy od władzy państwowej wymagać. Przeciętny Polak jest przekonany, że wszystko zależy od ludzi i że dobry minister daje, a zły odbiera. Wierzy, że gdyby zabrakło Zbigniewa Religi, zabrakłoby też aspiryny, albo że gdyby Bronisław Komorowski został ministrem obrony, wojna w Iraku skończyłaby się w trzy dni.
Polityka jest u nas w ogóle strasznie emocjonalna, znacznie bardziej niż w jakimkolwiek znanym mi kraju. Zamiast racji mamy uczucia. Miłość i nienawiść zastępują racjonalne oceny przydatności i szkodliwości politycznych pomysłów. Publicyści, i to ci najbardziej renomowani i szanowani, są gotowi usprawiedliwić każdy idiotyzm i każdą nieprawość partii obdarzanej ciepłymi uczuciami i zgnoić najlepszy pomysł i najszlachetniejszą ideę znienawidzonego ugrupowania. To się szerzy jak zaraza wśród zwykłych obywateli. Przykładem jest straszne ostrzeżenie, że Kaczory chcą zagarnąć całą władzę. Wielu ludzi bezmyślnie powtarza tę formułkę, nie zastanawiając się, czego właściwie mieliby chcieć politycy, po co założyli partię i dlaczego startowali w wyborach. Chyba nie po to, żeby przejść w stan spoczynku.
Polityczne dziewice
Dążenie do władzy - choć wszyscy, którzy poszli do polityki taki właśnie mają cel - zostało wspólnym wysiłkiem mediów i samych polityków uznane za rzecz niemoralną i wstydliwą. Nie wypada się nawet przyznawać. Oprócz Leppera, który od pewnego czasu krzyczy otwarcie, że chce do rządu, cała reszta to skromnisie. Dziewice polityczne. Ani im w głowie takie ekscesy jak władza. Mam wrażenie, że kolejne wybory wygra w Polsce ugrupowanie, które będzie się zarzekało, że po zwycięstwie nie będzie rządzić, tylko się przyglądać.
Kolejny grzech medialnych wysiłków to prymat polityki nad całą resztą życia, może z wyłączeniem szczególnie okrutnych zbrodni. Narzeka się u nas na brak społeczeństwa obywatelskiego, na nieangażowanie się ludzi w lokalne przedsięwzięcia, na niemożność namówienia kogokolwiek do działania dla dobra bliskiej wspólnoty. A co w tym dziwnego? Trzeba być frajerem, żeby się angażować w cokolwiek, skoro z mediów wyziera Polska scentralizowana do bólu, gdzie o wszystkim decyduje się w Warszawie, a od porozumienia PiS z platformą zależy sprzątnięcie śniegu z ulic w Leżajsku. Każdy mieszkaniec tegoż Leżajska (to tylko symbol) został wyedukowany przez media tak, że wie, iż powinien czekać, aż rząd przyjedzie z Warszawy i posprząta.
Polska obsesja
Posłuchajcie, o czym rozmawia się na uroczystościach rodzinnych albo spotkaniach sąsiedzkich (oprócz omawiania chorób, oczywiście śmiertelnych). Rozmawia się o wielkiej polityce, a nigdy o sprawach najbliższego otoczenia. Kryje się za tym przekonanie, że nic ani dla Polski, ani dla siebie nie można zrobić. Trzeba czekać, aż zrobią to oni. A jak nie robią, to zawsze można pomstować. To poprawia samopoczucie. Demokracja została u nas zbudowana nie od dołu, ale od góry. Jest to grzech pierworodny, którego nie może zmazać kolejny już chrzest wyborczy.
Znajomość i zrozumienie demokracji nie jest silną stroną nawet polskich elit. Fakt, że fundamentem demokracji jest swobodna gra sił politycznych, jest raczej powodem irytacji niż zadowolenia czy choćby akceptacji. Trudno się oprzeć wrażeniu, że tęsknota za porządkiem, jaką artykułuje wielu uczestników życia publicznego, jest po prostu tęsknotą za skamieniałą martwością, z jaką się miało do czynienia w PRL, gdzie trzeba było podjąć tylko jedną decyzję - czy się uczestniczy w porządku ustalonym przez Biuro Polityczne, czy jest się przeciw. Reszta była już dziecinnie łatwa.
Wydaje się, że te nasze elity nie znają i nie rozumieją współczesnego świata, a jednocześnie panicznie lękają się jego ocen. Z lektury i słuchu można odnieść wrażenie, że cały świat nie ma ciekawszych zajęć niż przyglądanie się Polsce, czy nie robi swarliwej gęby. Polska, wedle najświatlejszych z nominacji i tęgich intelektualistów, powinna być urządzana nie tak, żeby to odpowiadało Polakom, tylko tak, żeby to się podobało innym. Każde poczynanie zamiast poddania go osądowi Polaków, ciemnych i nierozumnych, powinno być przetestowane na oświeconych i postępowych Francuzach, Niemcach czy Holendrach. Jest w tym dużo pogardy dla hołoty w beretach moherowych, z antenką, wygolonych na zero albo upiększonych trwałą.
Tyrania przeciętności
To dziwne, bo równocześnie propaguje się i utrwala kult, ba, tyranię przeciętności. Instytuty badania opinii publicznej szukają pilnie, jakie też są przeciętne opcje i oczekiwania przeciętnych obywateli. Marketing objaśnia przeciętne preferencje zredukowanej do wielkości statystycznej jednostki ludzkiej. Nie tylko w dziedzinie długości spodni i koloru koszuli, ale także literatury, sztuki, teatru, filmu. A przede wszystkim myśli.
Urynkowiona standaryzacja myśli powoduje, że coraz więcej opisów polskiej rzeczywistości można określić angielską formułą compendium of platitudes - zbiór truizmów. Osobisty stosunek do świata (dodatkowo namiętny) jest sprzeczny z filozofią epoki kolektywnego ducha, określonego metodą statystycznej średniej. Za obowiązek intelektualisty i artysty uważa się dziś zadośćuczynienie gustom amorficznej masy, uznanej a priori za masę oświeconą. Tak jak dom towarowy czyni zadość modom, tak intelektualny konformizm podporządkowuje się bożkom oglądalności i czytelnictwa, nie mając równocześnie rzeczywistego rozeznania, czy autentyzm nie miałby większego powodzenia niż zniwelowana przeciętność.
Jeśli weźmiemy przeciętnego kretyna, który śmieje się z czegokolwiek, i nieprzeciętnego durnia, który w ogóle się nie śmieje, bo uważa, że mu nie wypada, jaką uzyskamy średnią dla skonstruowania dowcipu? Piszę akurat o dowcipach, bo to moja profesja, ale dotyczy to wielu innych dziedzin twórczości. Kiedyś satyra, jak każda inna twórczość, była reakcją na rzeczywistość. Dziś, jak liczba guzików przy marynarce, ma być odpowiedzią na przeciętne gusta.
Problem nie kończy się jednak na twórczości, choć tu jest najlepiej i najwcześniej widoczny. Tyrania przeciętności zagraża demokratycznemu społeczeństwu, oznacza bowiem, przy ujednoliceniu ducha i zewnętrznych warunków życiowych, wytworzenie się kolektywistycznej dyscypliny. Ludzie będą się stawali coraz bardziej do siebie podobni (oczywiście duchowo), zacznie ich irytować każde odstępstwo od normy. Zamiast chronić swoją jednostkową wyjątkowość, będą starali się jej pozbyć albo przynajmniej ukryć, rozpłynąć się w masie, jedynej reprezentantce słuszności. W rezultacie znikną jakiekolwiek elity, zabraknie zbawiennego oddziaływania sprzeczności, ludzie staną się nijacy, identyczni, dowolnie wymienialni. Fantazja i przedsiębiorczość zostaną zamordowane, a porządek społeczny zacznie się osuwać w stronę zniewolenia, nazywanego wprawdzie nadal demokracją, ale będącego po prostu nowym rodzajem absolutyzmu. Absolutyzmu nijakości.
Tak, w moim pojęciu, przedstawia się polityczny, medialny i duchowy krajobraz III Rzeczypospolitej. Stoimy na rozdrożu, w kurzu, hałasie i smrodzie. Trzeba by tu trochę przewietrzyć.
Więcej możesz przeczytać w 7/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.