Każda informacja o agentach w sutannach musi budzić szczere zdziwienie i zwyczajne zażenowanie
Co z teczkami księży? - zapytał przed rokiem prof. Leona Kieresa jeden z liderów lewicy. I otrzymał iście salomonową odpowiedź: "Teczki księży są i ich nie ma!". Wiadomo jednak, że większość z nich, rejestrująca niejednokrotnie całe życie kapłańskie, została zlikwidowana. Choć sam nigdy nie miałem okazji się spotkać ze "smutnymi panami", których interesowały "nieistotne" wiadomości na temat seminarium, jednak jestem ciekaw tego, co się znalazło w "teczce ewidencji operacyjnej księdza" (TEOK), jaka została założona na moje nazwisko w 1984 r. Gromadzono w niej najprzeróżniejsze informacje związane z potencjalnym zagrożeniem, jakie każdy ksiądz mógł stwarzać dla socjalistycznej ojczyzny. Najpewniej samej teczki już nie zobaczę. Zadbał o to gen. Tadeusz Szczygieł, dyrektor Departamentu IV MSW, przekazując pod koniec sierpnia 1989 r. szefowi SB gen. Henrykowi Dankowskiemu raport o likwidacji teczek księży.
Przyjaciele z SB
Zniszczenie teczek duchownych argumentowano prosto: "zmieniona sytuacja społeczno-polityczna, prawne uregulowanie stosunków państwo - Kościół i Polska - Watykan oraz pozytywne przewartościowania w postawach zdecydowanej większości księży". Wystarczyło, aby kilkadziesiąt tysięcy teczek i akt duchownych skierować na przemiał i do spalenia. Tymczasem duchowieństwo było jedyną grupą społeczno-zawodową objętą totalną inwigilacją. Każdy, nawet jeśli tylko złożył dokumenty o przyjęcie do seminarium i spędził tam kilka dni, był systematycznie kontrolowany przez tajne służby. Zdarzały się wypadki umieszczania w seminariach "wtyk" mających donosić na przełożonych i kleryków. Oczywiście, w latach 80. liczba takich prowokacji była minimalna, za to klerycy byli odwiedzani w czasie wakacji przez tajnych współpracowników, najczęściej nie robiących z tego wielkiej tajemnicy. Tajniacy w gruncie rzeczy mieli za zadanie wywołać u odwiedzanych kleryków przekonanie, że SB i tak wszystko wie, zatem nie należy podejmować żadnych wrogich wobec państwa działań.
Klerycy i księża mieli już wtedy także moralne autorytety w osobach kapelanów "Solidarności" - jak nazywano w Krakowie na przykład ks. Kazimierza Jancarza czy ks. Tadeusza Zaleskiego. To dzięki ich postawie wielu nie tylko nie podjęło współpracy z SB, ale zdecydowanie odrzucało także totalitarny ustrój PRL.
Oazy wolności
Trzeba otwarcie przyznać, że mimo rezerwy, a czasem wręcz ograniczeń wynikających z wewnętrznych regulaminów, seminaria duchowne lat 80. były oazą względnej wolności słowa i myśli. Zajęcia z "literatury religijnej", jakie znajdowały się w oficjalnym programie studiów krakowskiego seminarium, były okazją do zapoznania się z twórczością takich "pisarzy religijnych", jak Miłosz, Vincenz, Mackiewicz, Kundera i wielu innych. Dla większości młodych chłopaków kończących szkołę średnią w prowincjonalnych miastach i miasteczkach Małopolski często było to pierwsze w życiu spotkanie z bibułą i literaturą emigracyjną! Profesorowie UJ (nieodżałowany Andrzej Sulikowski) przynosili stosy bibuły, kolportowanej potem nie tylko w seminarium, ale często szeroko poza jego murami. Nikt z przełożonych nie protestował, kiedy Ryszard Terlecki rozpoczął regularne wykłady z historii najnowszej "dla chętnych", a nazwiska niektórych studentów teologii pojawiały się wśród publicystów i autorów podziemnych wydawnictw, choć oczywiście tego rodzaju aktywność nie była mile widziana. Jednocześnie obawiano się prowokacji, dlatego przełożeni seminaryjni dość stanowczo przestrzegali nas przed angażowaniem się w działania polityczne, udziałem w wiecach czy manifestacjach.
Koniec rozdziału
Osoby duchowne nie były jednak samotnymi wyspami - niektórzy poddawani zmasowanej inwigilacji po prostu nie wytrzymywali. Inni szli na układy w przekonaniu, że komunizm będzie trwał - jeśli nie wiecznie, to przynajmniej do ich śmierci. Kiedy co kilka miesięcy pojawiają się spekulacje o kolejnych pseudonimach i zapowiedzi ujawnienia agentów w sutannach, nikomu nie zależy na jakimś znęcaniu się nad najczęściej starszymi już współbraćmi czy tym bardziej taniej sensacji. Chodzi raczej o zamknięcie pewnego rozdziału historii Kościoła w Polsce w prawdzie, bez fałszywego jej lukrowania i wybielania. Doświadczenie lat 80. wpoiło nam przeświadczenie, że wszyscy księża są naturalnymi sprzymierzeńcami wolności, wydawnictw drugiego obiegu czy "Solidarności". Ta wizja "świata jedynie sprawiedliwych" dziś podlega weryfikacji. Niestety, odnoszę wrażenie, że Kościół nie do końca na tę "spowiedź powszechną" jest przygotowany.
Mimo poszerzenia naszej wiedzy historycznej trudno ocenić nie tylko skalę agentury w Kościele, ale i jej aktywność. Trochę informacji zachowało się w materiałach związanych z rozpracowywaniem konkretnych działań, nieco więcej wiemy o mechanizmach i próbach wywierania nacisku na otoczenie Karola Wojtyły czy innych czołowych hierarchów. Jednak to, co pozostaje wciąż swoistą czarną dziurą, to skuteczność SB w oddziaływaniu na poziomie lokalnym. Ujawnione w różnych publikacjach wspomnienia esbeków z IV Departamentu nie są spójne. Pracujący na terenie archidiecezji krakowskiej Kazimierz Sulka, funkcjonariusz SB odpowiedzialny za kler w rejonie Suchej Beskidzkiej i Makowa Podhalańskiego, w 1989 r. wspominał, z jaką łatwością przychodziło mu zdobywanie zaufania czy informacji na tematy wewnątrzkościelne. Według byłego esbeka, duchowni bez oporów przyjmowali także skromne gratyfikacje w postaci kartek na benzynę czy zomowskich butów - "bardzo przydatnych podczas spowiedzi w zimnych kościołach". Nie inaczej charakteryzuje swoją pracę jeden z bliskich współpracowników szefa MSW na kartach wywiadu-rzeki z gen. Kiszczakiem, uznając zniszczenie teczek za "przysługę, jaką SB oddała Kościołowi", bo - zapytuje ów "ekspert" dalej - "co by się stało, gdyby ujawniono, ilu księży współpracowało".
Autolustracja
Choć wielu historyków uważa, że kler był najtrudniejszą grupą do złamania, pojawianie się informacji dotyczących choćby niechlubnych wydarzeń z prywatnego życia duchownych nie pozostawia wątpliwości, że część materiałów księży agentów do dziś znajduje się w rękach "ludzi z resortu". Choćby dlatego warto się pokusić nie tylko o diecezjalne komisje prawdy i sprawiedliwości oraz indywidualne rozgrzeszenie, ale również o jakąś szerszą autolustrację duchowieństwa. A to wymaga czegoś więcej niż tylko schylenia głowy przed biskupem, nawet jeśli dla duchownych, którzy w okresie PRL donosili na swoich kolegów i przełożonych, będzie to oznaczało trochę wcześniejszą emeryturę.
Przyjaciele z SB
Zniszczenie teczek duchownych argumentowano prosto: "zmieniona sytuacja społeczno-polityczna, prawne uregulowanie stosunków państwo - Kościół i Polska - Watykan oraz pozytywne przewartościowania w postawach zdecydowanej większości księży". Wystarczyło, aby kilkadziesiąt tysięcy teczek i akt duchownych skierować na przemiał i do spalenia. Tymczasem duchowieństwo było jedyną grupą społeczno-zawodową objętą totalną inwigilacją. Każdy, nawet jeśli tylko złożył dokumenty o przyjęcie do seminarium i spędził tam kilka dni, był systematycznie kontrolowany przez tajne służby. Zdarzały się wypadki umieszczania w seminariach "wtyk" mających donosić na przełożonych i kleryków. Oczywiście, w latach 80. liczba takich prowokacji była minimalna, za to klerycy byli odwiedzani w czasie wakacji przez tajnych współpracowników, najczęściej nie robiących z tego wielkiej tajemnicy. Tajniacy w gruncie rzeczy mieli za zadanie wywołać u odwiedzanych kleryków przekonanie, że SB i tak wszystko wie, zatem nie należy podejmować żadnych wrogich wobec państwa działań.
Klerycy i księża mieli już wtedy także moralne autorytety w osobach kapelanów "Solidarności" - jak nazywano w Krakowie na przykład ks. Kazimierza Jancarza czy ks. Tadeusza Zaleskiego. To dzięki ich postawie wielu nie tylko nie podjęło współpracy z SB, ale zdecydowanie odrzucało także totalitarny ustrój PRL.
Oazy wolności
Trzeba otwarcie przyznać, że mimo rezerwy, a czasem wręcz ograniczeń wynikających z wewnętrznych regulaminów, seminaria duchowne lat 80. były oazą względnej wolności słowa i myśli. Zajęcia z "literatury religijnej", jakie znajdowały się w oficjalnym programie studiów krakowskiego seminarium, były okazją do zapoznania się z twórczością takich "pisarzy religijnych", jak Miłosz, Vincenz, Mackiewicz, Kundera i wielu innych. Dla większości młodych chłopaków kończących szkołę średnią w prowincjonalnych miastach i miasteczkach Małopolski często było to pierwsze w życiu spotkanie z bibułą i literaturą emigracyjną! Profesorowie UJ (nieodżałowany Andrzej Sulikowski) przynosili stosy bibuły, kolportowanej potem nie tylko w seminarium, ale często szeroko poza jego murami. Nikt z przełożonych nie protestował, kiedy Ryszard Terlecki rozpoczął regularne wykłady z historii najnowszej "dla chętnych", a nazwiska niektórych studentów teologii pojawiały się wśród publicystów i autorów podziemnych wydawnictw, choć oczywiście tego rodzaju aktywność nie była mile widziana. Jednocześnie obawiano się prowokacji, dlatego przełożeni seminaryjni dość stanowczo przestrzegali nas przed angażowaniem się w działania polityczne, udziałem w wiecach czy manifestacjach.
Koniec rozdziału
Osoby duchowne nie były jednak samotnymi wyspami - niektórzy poddawani zmasowanej inwigilacji po prostu nie wytrzymywali. Inni szli na układy w przekonaniu, że komunizm będzie trwał - jeśli nie wiecznie, to przynajmniej do ich śmierci. Kiedy co kilka miesięcy pojawiają się spekulacje o kolejnych pseudonimach i zapowiedzi ujawnienia agentów w sutannach, nikomu nie zależy na jakimś znęcaniu się nad najczęściej starszymi już współbraćmi czy tym bardziej taniej sensacji. Chodzi raczej o zamknięcie pewnego rozdziału historii Kościoła w Polsce w prawdzie, bez fałszywego jej lukrowania i wybielania. Doświadczenie lat 80. wpoiło nam przeświadczenie, że wszyscy księża są naturalnymi sprzymierzeńcami wolności, wydawnictw drugiego obiegu czy "Solidarności". Ta wizja "świata jedynie sprawiedliwych" dziś podlega weryfikacji. Niestety, odnoszę wrażenie, że Kościół nie do końca na tę "spowiedź powszechną" jest przygotowany.
Mimo poszerzenia naszej wiedzy historycznej trudno ocenić nie tylko skalę agentury w Kościele, ale i jej aktywność. Trochę informacji zachowało się w materiałach związanych z rozpracowywaniem konkretnych działań, nieco więcej wiemy o mechanizmach i próbach wywierania nacisku na otoczenie Karola Wojtyły czy innych czołowych hierarchów. Jednak to, co pozostaje wciąż swoistą czarną dziurą, to skuteczność SB w oddziaływaniu na poziomie lokalnym. Ujawnione w różnych publikacjach wspomnienia esbeków z IV Departamentu nie są spójne. Pracujący na terenie archidiecezji krakowskiej Kazimierz Sulka, funkcjonariusz SB odpowiedzialny za kler w rejonie Suchej Beskidzkiej i Makowa Podhalańskiego, w 1989 r. wspominał, z jaką łatwością przychodziło mu zdobywanie zaufania czy informacji na tematy wewnątrzkościelne. Według byłego esbeka, duchowni bez oporów przyjmowali także skromne gratyfikacje w postaci kartek na benzynę czy zomowskich butów - "bardzo przydatnych podczas spowiedzi w zimnych kościołach". Nie inaczej charakteryzuje swoją pracę jeden z bliskich współpracowników szefa MSW na kartach wywiadu-rzeki z gen. Kiszczakiem, uznając zniszczenie teczek za "przysługę, jaką SB oddała Kościołowi", bo - zapytuje ów "ekspert" dalej - "co by się stało, gdyby ujawniono, ilu księży współpracowało".
Autolustracja
Choć wielu historyków uważa, że kler był najtrudniejszą grupą do złamania, pojawianie się informacji dotyczących choćby niechlubnych wydarzeń z prywatnego życia duchownych nie pozostawia wątpliwości, że część materiałów księży agentów do dziś znajduje się w rękach "ludzi z resortu". Choćby dlatego warto się pokusić nie tylko o diecezjalne komisje prawdy i sprawiedliwości oraz indywidualne rozgrzeszenie, ale również o jakąś szerszą autolustrację duchowieństwa. A to wymaga czegoś więcej niż tylko schylenia głowy przed biskupem, nawet jeśli dla duchownych, którzy w okresie PRL donosili na swoich kolegów i przełożonych, będzie to oznaczało trochę wcześniejszą emeryturę.
Nie mogę milczeć |
---|
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski legendarny kapelan nowohuckiej "Solidarności", obecnie kieruje Fundacją Brata Alberta Sprawa lustracji księży dojrzewała przez kilka miesięcy. W całej archidiecezji krakowskiej mówiło się o donosicielach wśród księży. Opowiadali o tym nie tylko sami duchowni, ale i świeccy, bo przecież oni także znają nazwiska księży donosicieli. Ludzie, którzy dostali z IPN dokumenty z odtajnionymi danymi tych, którzy donosili, znajdują tam nazwiska księży. Pytają mnie, co mają robić. Na moje biurko spłynęło i cały czas spływa mnóstwo dokumentów, listów, zapytań. Cztery miesiące temu poszedłem z tym do kurii i sam zapytałem, co mam robić. Napotkałem jedynie mur milczenia. Gdyby powiedziano mi, że w imię posłuszeństwa, które ślubowałem swojemu biskupowi, mam to wszystko wrzucić do pieca, zrobiłbym to. Gdyby była sugestia, bym to po prostu zdeponował w kurii, też bym to uczynił. Ale jeśli napotykam milczenie, to ja nie mogę milczeć. Jeśli w ewangelii jest napisane, że prawda nas wyzwoli, to jej nie ukrywajmy. Bądźmy wierni temu, co głosimy z ambon. Nie chodzi mi o rozpętanie jakiejś afery czy ujawnianie nazwisk w prasie. Jeszcze kilka miesięcy temu mówiono, że wśród duchownych nie było współpracowników SB, teraz rzecznik kurii mówi, że byli i przyznali się do tego biskupowi. Ale to za mało. Niech wyjdą i powiedzą o tym otwarcie wszystkim. Muszą się uderzyć w piersi i przeprosić. Tylko o to chodzi. O nic więcej. Jeśli cały czas będziemy chować głowę w piasek, nigdy nie oczyścimy Kościoła z podejrzeń. Mieliśmy na to 17 lat i nic. Sprawa ojca Hejmy czy podejrzenia wobec księdza Malińskiego niczego nas nie nauczyły. Teraz też będzie tak, że sprawa Zaleskiego przycichnie, bo pewnie dostanę zakaz rozmów z prasą. Ale problem pozostanie i za moment będą o tym mówić następni księża, a potem kolejni. Mnie już głowę ucięto, skazano mnie na śmierć cywilną wśród krakowskich księży, ale ja się z tymi moimi niepełnosprawnymi do innej diecezji nie wyniosę. I będę apelował - jako ostatni żyjący tu kapelan "Solidarności" - by księża współpracownicy SB sami się ujawnili. |
Więcej możesz przeczytać w 7/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.