Prezydent Kaczyński między wilsonizmem a hamiltonizmem
Tak wiele mówiło się o tym, że celem wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego u George'a W. Busha jest bliższe poznanie się obu liderów, że sądzić by można, iż chodziło o dyplomatyczne zrękowiny. Wśród niektórych polskich polityków pokutuje przekonanie, że polityka zagraniczna USA to dzieło autorskie prezydenta Busha, którego personalne sympatie wyznaczają kierunek działań, realizowany następnie przez Departament Stanu. W istocie amerykańscy liderzy prowadzą bardziej autorską politykę niż ich europejscy odpowiednicy, taka jest natura systemu prezydenckiego w USA. Stąd jednak daleko do stanu rzeczy, w którym pozyskanie życzliwości prezydenta USA to klucz do sukcesu w relacjach z Ameryką. Teraz zaś dalej niż kilka lat temu.
Na początku swej prezydentury George Bush ograniczył nieco Departament Stanu i prowadził politykę zagraniczną z Gabinetu Owalnego i gabinetu wiceprezydenta, ale gwiazdą drugiej kadencji jest Condoleezza Rice. Departament Stanu znów jest kwaterą główną polityki zagranicznej. Jak zaś przystało na kraj liberalny, międzynarodowa polityka gospodarcza USA ma więcej wspólnego z gabinetami prezesów korporacji niż z salonami władzy. Jeśli zatem prezydentowi Kaczyńskiemu chodziło o nawiązanie kontaktu z George'em Bushem i polityczny komunikat, który potwierdziłby znaczenie, jakie ma dla nas sojusz z Ameryką, to wizyta jest sukcesem.
Twarda Realpolitik
Prezydenci wymienili uprzejmości i przeszli do rozmów, których lejtmotywem była sytuacja u naszych wschodnich sąsiadów oraz nasz na nią pogląd. "Tak robią przyjaciele" - powiedział Bush, zapewniając przy tym prezydenta Kaczyńskiego o atencji, jaką ma dla polityka, który zna cenę demokracji tym lepiej, że o nią walczył. Taka uprzejmość nie prowadzi do politycznych zaręczyn, ale też zastanawianie się nad tym, dlaczego prezydenci nie przeszli na "ty" (kazus Władimira Putina i Aleksandra Kwaśniewskiego) nie jest na miejscu. Polityka zagraniczna Busha wyrosła już z fazy emocjonalno-romantycznej. Prezydenci poznali się i porozumieli. Cel został osiągnięty.
Klimat dla aktywnej polityki zagranicznej USA nie jest najlepszy. Nie bez powodu prezydent Bush zawarł w swoim ostatnim orędziu ostrzeżenie przed powrotem Ameryki do izolacjonizmu. "Droga do izolacjonizmu i protekcjonizmu może się wydawać szeroka i zachęcająca - mówił - lecz prowadzi do niebezpieczeństw i schyłku". Była to ewidentna obrona doktryny Busha, której centralnym elementem jest wola szerzenia demokracji na świecie. Należało jej bronić, ponieważ klimat społeczny w Ameryce przestał sprzyjać takim koncepcjom. Tygodnik "Economist" przytacza wyniki przeprowadzonego w październiku sondażu, które wskazują, że ponad 40 proc. Amerykanów skłania się ku polityce par excellence izolacjonistycznej. Próby angażowania się USA w zapewnianie bezpieczeństwa energetycznego Europie, w tym i nam, mogłyby liczyć na znikome poparcie społeczne.
Być może w polityce zagranicznej nadchodzi schyłek tzw. wilsonizmu (od doktryny Woodrowa Wilsona), który w latach I wojny światowej oznaczał m.in. troskę o niepodległość i losy Polski. Wbrew zapewnieniom Białego Domu politykę zagraniczną USA może bardziej niż zwykle zdominować twarda realpolitik, w której będą się liczyć chłodno skalkulowane amerykańskie interesy (również energetyczne).
Plan b
Jeżeli elementem naszej oferty dyplomatycznej przedstawionej w Białym Domu były obietnice zaangażowania się w prodemokratyczną krucjatę USA, na przykład u naszych wschodnich sąsiadów, to propozycja mogła trafić na niekorzystny moment. Dla Amerykanów bardziej powabne mogą być widoki na rosyjski gaz naturalny i korzystne stanowisko Rosji w sprawie programu nuklearnego Iranu lub wywarcie przez nią presji na palestyński Hamas niż angażowanie się w sprawy Ukrainy czy Białorusi. W USA powraca do łask szkoła myślenia o stosunkach międzynarodowych zwana hamiltonizmem, od nazwiska Aleksandra Hamiltona, męża stanu. Według politologa Waltera Russella Meada, "dla hamiltonizmu biznes jest najwyższą formą filantropii, a handel najszybszą drogą do światowego pokoju". Mead wskazuje na pewną krótkowzroczność i immanentną hipokryzję tej szkoły, co nie zmienia faktu, że ma się ona dobrze i znów jest popularna. Jeśli takie poglądy zaczną przeważać w amerykańskiej polityce zagranicznej, to na naszą pozycję będą wpływać inne przesłanki niż zwycięstwo obozu postsolidarnościowego. Prestiżowa Rada Stosunków Międzynarodowych zwróciła na przykład więcej uwagi na polskie weto wobec fuzji banków HVB i Unicredito (co w Polsce oznacza zablokowanie połączenia Pekao i BPH) niż na wizytę prezydenta Kaczyńskiego w USA. Ci, którzy na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych patrzą przez okulary hamiltonizmu, nie będą zwracać uwagi na deklaratywnie prawicową politykę polskiego rządu, ale na takie jej parametry, które świadczyłyby o naszym otwartym podejściu do wolnego rynku i unikaniu protekcjonizmu. Szeroko rozumiany liberalizm gospodarczy jest najlepszym paszportem do rozmów z hamiltonistami. Klimat inwestycyjny, koszty polityki socjalnej, podatki i otwartość gospodarki będą kryteriami oceny Polski jako europejskiego partnera USA. I tutaj dobry klimat rozmów w Białym Domu czy pełna gotowość wsparcia amerykańskich inicjatyw związanych z szerzeniem demokracji nie są naszą najmocniejszą polityczną walutą. Na kolejne rozmowy dyplomatyczne z amerykańskimi partnerami przydałby się plan B, w którym prócz idei pojawiają się widoki na uzdrowienie i otwarcie naszej gospodarki.
Lody i wizje
Amerykańskie media przedstawiły prezydenta Kaczyńskiego jako społecznego konserwatystę, którego wiele powinno łączyć z George'em Bushem na płaszczyźnie światopoglądowej. Ekonomiści i inwestorzy, lobbyści i Rada Stosunków Zagranicznych uczepili się jednak sprawy HVB i Unicredito oraz obaw o coś, co nazwano "typowo europejskim ekonomicznym nacjonalizmem" i skłonnością do protekcjonizmu oraz rozbudowanej polityki socjalnej.
Jeśli więc chodziło o przełamanie lodów i kontakty osobiste, to kancelaria prezydencka odniosła sukces. Jeżeli zaś mamy uzyskać coś więcej, to prócz dyplomacji osobowości potrzebne będą biznesowe negocjacje, zdolność do przedstawiania ofert i wypracowanej wizji, zapewne bardziej przemyślanej niż koncepcja wspólnego bezpieczeństwa energetycznego. Wkraczamy w obszar, gdzie prócz zdań polityków liczą się opinie koncernów, parametry ekonomiczne i zdolność do podjęcia finansowej odpowiedzialności za realizację wielkich i kosztownych wizji.
Na początku swej prezydentury George Bush ograniczył nieco Departament Stanu i prowadził politykę zagraniczną z Gabinetu Owalnego i gabinetu wiceprezydenta, ale gwiazdą drugiej kadencji jest Condoleezza Rice. Departament Stanu znów jest kwaterą główną polityki zagranicznej. Jak zaś przystało na kraj liberalny, międzynarodowa polityka gospodarcza USA ma więcej wspólnego z gabinetami prezesów korporacji niż z salonami władzy. Jeśli zatem prezydentowi Kaczyńskiemu chodziło o nawiązanie kontaktu z George'em Bushem i polityczny komunikat, który potwierdziłby znaczenie, jakie ma dla nas sojusz z Ameryką, to wizyta jest sukcesem.
Twarda Realpolitik
Prezydenci wymienili uprzejmości i przeszli do rozmów, których lejtmotywem była sytuacja u naszych wschodnich sąsiadów oraz nasz na nią pogląd. "Tak robią przyjaciele" - powiedział Bush, zapewniając przy tym prezydenta Kaczyńskiego o atencji, jaką ma dla polityka, który zna cenę demokracji tym lepiej, że o nią walczył. Taka uprzejmość nie prowadzi do politycznych zaręczyn, ale też zastanawianie się nad tym, dlaczego prezydenci nie przeszli na "ty" (kazus Władimira Putina i Aleksandra Kwaśniewskiego) nie jest na miejscu. Polityka zagraniczna Busha wyrosła już z fazy emocjonalno-romantycznej. Prezydenci poznali się i porozumieli. Cel został osiągnięty.
Klimat dla aktywnej polityki zagranicznej USA nie jest najlepszy. Nie bez powodu prezydent Bush zawarł w swoim ostatnim orędziu ostrzeżenie przed powrotem Ameryki do izolacjonizmu. "Droga do izolacjonizmu i protekcjonizmu może się wydawać szeroka i zachęcająca - mówił - lecz prowadzi do niebezpieczeństw i schyłku". Była to ewidentna obrona doktryny Busha, której centralnym elementem jest wola szerzenia demokracji na świecie. Należało jej bronić, ponieważ klimat społeczny w Ameryce przestał sprzyjać takim koncepcjom. Tygodnik "Economist" przytacza wyniki przeprowadzonego w październiku sondażu, które wskazują, że ponad 40 proc. Amerykanów skłania się ku polityce par excellence izolacjonistycznej. Próby angażowania się USA w zapewnianie bezpieczeństwa energetycznego Europie, w tym i nam, mogłyby liczyć na znikome poparcie społeczne.
Być może w polityce zagranicznej nadchodzi schyłek tzw. wilsonizmu (od doktryny Woodrowa Wilsona), który w latach I wojny światowej oznaczał m.in. troskę o niepodległość i losy Polski. Wbrew zapewnieniom Białego Domu politykę zagraniczną USA może bardziej niż zwykle zdominować twarda realpolitik, w której będą się liczyć chłodno skalkulowane amerykańskie interesy (również energetyczne).
Plan b
Jeżeli elementem naszej oferty dyplomatycznej przedstawionej w Białym Domu były obietnice zaangażowania się w prodemokratyczną krucjatę USA, na przykład u naszych wschodnich sąsiadów, to propozycja mogła trafić na niekorzystny moment. Dla Amerykanów bardziej powabne mogą być widoki na rosyjski gaz naturalny i korzystne stanowisko Rosji w sprawie programu nuklearnego Iranu lub wywarcie przez nią presji na palestyński Hamas niż angażowanie się w sprawy Ukrainy czy Białorusi. W USA powraca do łask szkoła myślenia o stosunkach międzynarodowych zwana hamiltonizmem, od nazwiska Aleksandra Hamiltona, męża stanu. Według politologa Waltera Russella Meada, "dla hamiltonizmu biznes jest najwyższą formą filantropii, a handel najszybszą drogą do światowego pokoju". Mead wskazuje na pewną krótkowzroczność i immanentną hipokryzję tej szkoły, co nie zmienia faktu, że ma się ona dobrze i znów jest popularna. Jeśli takie poglądy zaczną przeważać w amerykańskiej polityce zagranicznej, to na naszą pozycję będą wpływać inne przesłanki niż zwycięstwo obozu postsolidarnościowego. Prestiżowa Rada Stosunków Międzynarodowych zwróciła na przykład więcej uwagi na polskie weto wobec fuzji banków HVB i Unicredito (co w Polsce oznacza zablokowanie połączenia Pekao i BPH) niż na wizytę prezydenta Kaczyńskiego w USA. Ci, którzy na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych patrzą przez okulary hamiltonizmu, nie będą zwracać uwagi na deklaratywnie prawicową politykę polskiego rządu, ale na takie jej parametry, które świadczyłyby o naszym otwartym podejściu do wolnego rynku i unikaniu protekcjonizmu. Szeroko rozumiany liberalizm gospodarczy jest najlepszym paszportem do rozmów z hamiltonistami. Klimat inwestycyjny, koszty polityki socjalnej, podatki i otwartość gospodarki będą kryteriami oceny Polski jako europejskiego partnera USA. I tutaj dobry klimat rozmów w Białym Domu czy pełna gotowość wsparcia amerykańskich inicjatyw związanych z szerzeniem demokracji nie są naszą najmocniejszą polityczną walutą. Na kolejne rozmowy dyplomatyczne z amerykańskimi partnerami przydałby się plan B, w którym prócz idei pojawiają się widoki na uzdrowienie i otwarcie naszej gospodarki.
Lody i wizje
Amerykańskie media przedstawiły prezydenta Kaczyńskiego jako społecznego konserwatystę, którego wiele powinno łączyć z George'em Bushem na płaszczyźnie światopoglądowej. Ekonomiści i inwestorzy, lobbyści i Rada Stosunków Zagranicznych uczepili się jednak sprawy HVB i Unicredito oraz obaw o coś, co nazwano "typowo europejskim ekonomicznym nacjonalizmem" i skłonnością do protekcjonizmu oraz rozbudowanej polityki socjalnej.
Jeśli więc chodziło o przełamanie lodów i kontakty osobiste, to kancelaria prezydencka odniosła sukces. Jeżeli zaś mamy uzyskać coś więcej, to prócz dyplomacji osobowości potrzebne będą biznesowe negocjacje, zdolność do przedstawiania ofert i wypracowanej wizji, zapewne bardziej przemyślanej niż koncepcja wspólnego bezpieczeństwa energetycznego. Wkraczamy w obszar, gdzie prócz zdań polityków liczą się opinie koncernów, parametry ekonomiczne i zdolność do podjęcia finansowej odpowiedzialności za realizację wielkich i kosztownych wizji.
Jak szeryf z szeryfem |
---|
Duże wrażenie na prezydencie George'u W. Bushu wywarł otrzymany od prezydenta Lecha Kaczyńskiego oryginał słynnego plakatu wyborczego "Solidarności" z 1989 r., ze sceną westernu "W samo południe" z Garym Cooperem. Bush znany jest z zamiłowania do Dzikiego Zachodu. Do tego plakatu nawiązywała też jedna z niedawnych okładek "Wprost". |
Więcej możesz przeczytać w 7/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.