Czyjaś pieczeń, zbyt późno wyjęta z politycznego pieca, na pewno się przypali
Dziś nie ma już wątpliwości, że PiS tylko straszyło skróceniem kadencji parlamentu i zarządzeniem przedterminowych wyborów. Tak naprawdę nikomu się do nich nie spieszy, nie licząc oczywiście ugrupowań, które znalazły się poza Wiejską i teraz przebierają nogami - niczym misie tresowane w słynnej Akademii Smorgońskiej - by wrócić na sejmowe korytarze. Sejmowi wyjadacze wiedzą doskonale, że przyspieszone wybory wiążą się z ryzykiem, na które nie warto się narażać, dopóki są inne wyjścia.
W naszej historii najlepiej pokazuje to rozwój wydarzeń po maju 1926 r., kiedy bardzo dużo mówiono o potrzebie natychmiastowego poddania się woli wyborców. Mimo gwałtownych słów i czynów, włącznie z wymierzonym w parlament zamachem stanu, Józef Piłsudski nie zdecydował się na skrócenie kadencji. Owszem, gotów był to uczynić, ale traktował taki krok jako ostateczność, gdyby sejmowa większość nie pozwalała mu na efektywne rządzenie krajem. Także przeciwnicy, choć mieli gardła pełne wrogich Piłsudskiemu deklaracji, nie chcieli wojny na śmierć i życie. Dokuczali marszałkowi jak mogli i na ile wymagała tego mobilizacja ich własnych szeregów, ale starannie unikali przekroczenia granicy, poza którą nie byłoby innego wyjścia niż przedterminowe wybory. Rząd nie miał większych kłopotów z uchwaleniem budżetu i obroną swojej pozycji w Sejmie, choć opozycja obrzydzała mu życie, na przykład dymisjonowaniem poszczególnych ministrów.
Polityków opozycji krępowało przekonanie, że obywatele obdarzają kredytem zaufania nową, pomajową ekipę. Liczyli, że to się zmieni, jeśli rząd nie będzie umiał spełnić społecznych oczekiwań. Piłsudski też się nie spieszył z wyborami, bo potrzebował czasu na umocnienie się u władzy. Obie strony stały więc z wyborczą bronią u nogi i wytrwały w tej pozycji aż do końca kadencji, co w maju 1926 r. wydawało się rozwiązaniem całkowicie nieprawdopodobnym.
W analogiczny sposób zachowują się dziś bohaterowie naszej sceny politycznej. Podobnie jak przed 80 laty co chwila deklarują gotowość natychmiastowego udania się do urn. Czyny przeczą jednak słowom. Tak naprawdę obie strony, rządowa i opozycyjna, wolą czekać, przekonane, że czas pracuje właśnie na ich korzyść. Bracia Kaczyńscy, podobnie jak Piłsudski, poszerzają przyczółki władzy, dezorganizują szeregi przeciwników i zbierają siły, szykując się do rozstrzygającej bitwy w przyszłości. Opozycja liczy, że powtórzy się sytuacja z minionych kadencji, kiedy partie sprawujące władzę zużywały się nieuchronnie w trudnym procesie rządzenia. Wszyscy są głęboko przekonani, że czas jest właśnie ich sprzymierzeńcem. Obie strony nie mogą jednak wygrać i czyjaś pieczeń, zbyt późno wyjęta z politycznego pieca, na pewno się tutaj przypali. W powietrzu czuć już spaleniznę, choć jeszcze nie wiadomo, z której części Sejmu ona dolatuje.
W naszej historii najlepiej pokazuje to rozwój wydarzeń po maju 1926 r., kiedy bardzo dużo mówiono o potrzebie natychmiastowego poddania się woli wyborców. Mimo gwałtownych słów i czynów, włącznie z wymierzonym w parlament zamachem stanu, Józef Piłsudski nie zdecydował się na skrócenie kadencji. Owszem, gotów był to uczynić, ale traktował taki krok jako ostateczność, gdyby sejmowa większość nie pozwalała mu na efektywne rządzenie krajem. Także przeciwnicy, choć mieli gardła pełne wrogich Piłsudskiemu deklaracji, nie chcieli wojny na śmierć i życie. Dokuczali marszałkowi jak mogli i na ile wymagała tego mobilizacja ich własnych szeregów, ale starannie unikali przekroczenia granicy, poza którą nie byłoby innego wyjścia niż przedterminowe wybory. Rząd nie miał większych kłopotów z uchwaleniem budżetu i obroną swojej pozycji w Sejmie, choć opozycja obrzydzała mu życie, na przykład dymisjonowaniem poszczególnych ministrów.
Polityków opozycji krępowało przekonanie, że obywatele obdarzają kredytem zaufania nową, pomajową ekipę. Liczyli, że to się zmieni, jeśli rząd nie będzie umiał spełnić społecznych oczekiwań. Piłsudski też się nie spieszył z wyborami, bo potrzebował czasu na umocnienie się u władzy. Obie strony stały więc z wyborczą bronią u nogi i wytrwały w tej pozycji aż do końca kadencji, co w maju 1926 r. wydawało się rozwiązaniem całkowicie nieprawdopodobnym.
W analogiczny sposób zachowują się dziś bohaterowie naszej sceny politycznej. Podobnie jak przed 80 laty co chwila deklarują gotowość natychmiastowego udania się do urn. Czyny przeczą jednak słowom. Tak naprawdę obie strony, rządowa i opozycyjna, wolą czekać, przekonane, że czas pracuje właśnie na ich korzyść. Bracia Kaczyńscy, podobnie jak Piłsudski, poszerzają przyczółki władzy, dezorganizują szeregi przeciwników i zbierają siły, szykując się do rozstrzygającej bitwy w przyszłości. Opozycja liczy, że powtórzy się sytuacja z minionych kadencji, kiedy partie sprawujące władzę zużywały się nieuchronnie w trudnym procesie rządzenia. Wszyscy są głęboko przekonani, że czas jest właśnie ich sprzymierzeńcem. Obie strony nie mogą jednak wygrać i czyjaś pieczeń, zbyt późno wyjęta z politycznego pieca, na pewno się tutaj przypali. W powietrzu czuć już spaleniznę, choć jeszcze nie wiadomo, z której części Sejmu ona dolatuje.
Więcej możesz przeczytać w 7/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.