Niemiecka gospodarka zaraża polską wirusem bankructwa
Dr Artur Bunk, właściciel kancelarii prawniczej Bunk-Alliance, ma mnóstwo zajęcia. Reprezentuje kilkanaście polskich firm walczących w sądach o odzyskanie zaległych kwot od niemieckich dłużników (od 20 tys. euro do 4,5 mln euro). Nasi przedsiębiorcy mają coraz większe trudności z odzyskiwaniem długów od kontrahentów zza Odry. - Niekiedy prowadzi to nawet do bankructwa polskiej spółki - wyjaśnia Bunk.
Żółwie tempo wzrostu niemieckiej gospodarki i problemy tamtejszych przedsiębiorców skutkują coraz gorszą kondycją finansową firm. Jak wynika z wskaźnika upadłości, indeksu sporządzanego przez Euler Hermes, jednego z największych na świecie ubezpieczycieli kontraktów eksportowych, liczba bankructw firm w Niemczech wyniesie wĘ2006 r. 40 tys. - najwięcej w powojennej historii kraju. Od czasu głośnego upadku medialnego imperium Leo Kircha w 2002 r. listę niemieckich bankrutów powiększyły m.in. producent materiałów fotograficznych AGFA, producent artykułów biurowych Herlitz czy wytwarzający sprzęt audio i RTV Grundig. Kwota ujawnionych nieściągalnych należności, które niemieckie firmy są winne kontrahentom, sięga już 25 mld euro.
Dla polskiej gospodarki to nie lada problem. Niemcy to nasz największy partner gospodarczy, więc kłopoty tamtejszych firm od razu odczuwają nasi biznesmeni. Jeszcze pięć lat temu do Niemiec trafiało niemal 35 proc. polskiego eksportu, dziś - 28,5 proc. Wobec rosnących kłopotów ze znalezieniem wiarygodnych i wypłacalnych partnerów w Niemczech Polacy poszukują innych rynków zbytu.
Pisz pan na Berlin
W 2005 r. należąca w większości do państwa Korporacja Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych wypłaciła polskim firmom z tytułu strat poniesionych w kontaktach z niemieckimi partnerami 1,8 mln zł - dwukrotnie więcej niż rok wcześniej. Firma For Nature z Żagania, producent m.in. konstrukcji stalowych, padła ofiarą niemieckiej firmy, dla której jako podwykonawca dostarczała i montowała elementy mostu w Zurychu. Z 220 tys. euro, które powinna zapłacić niemiecka spółka, dostała połowę. - Udało nam się przetrwać tylko dzięki rozłożeniu strat na własnych podwykonawców. Walka w sądzie o zaległą kwotę kosztowałaby nas co najmniej 80 tys. euro i trwałaby siedem lat, bez pewności odzyskania pieniędzy - mówi Jerzy Dobroczyński, właściciel For Nature. Zwłaszcza tam, gdzie w grę wchodzi konieczność dochodzenia roszczeń przed sądami w Niemczech, wielu małych i średnich polskich przedsiębiorców napotyka na barierę nie do przebycia. Fabryka mebli biurowych Mikomax z Łodzi musiała zrezygnować z wytoczenia sprawy o zapłatę za towar przez niemieckiego odbiorcę (Polacy zamiast 10 tys. euro otrzymali kilkaset euro), bo zatrudnienie prawnika w Niemczech pochłonęłoby zbyt dużą część żądanej kwoty. - Przy należnościach do 3 tys. euro nie opłaca się nawet zgłaszać szkody, dopiero przy kwotach od 7 tys. euro wzwyż zatrudnienie prawnika może być opłacalne - ocenia Bunk.
Ci przedsiębiorcy, którzy usiłują ścigać niesolidnych niemieckich dłużników, muszą do czasu wydania korzystnego dla nich wyroku pogodzić się ze stratami. Tak jak w wypadku Zakładu Technologii Wysokoenergetycznych Explomet z Opola. - Niemiecka firma Flohe coraz później płaciła nam za dostawy materiałów platerowanych, aż w końcu za ostatnią dostawę wartą 20 tys. euro w ogóle nie zapłaciła. Wygraliśmy sprawę w polskim sądzie, ale do ściągnięcia należności jeszcze długa droga - wyjaśnia Aleksander Gałka, właściciel Explometu. - Takie kontrakty to kamień u szyi polskich małych i średnich firm - dodaje.
Koniec mitu solidnych Niemców
W Polsce, gdzie gospodarka przyspiesza, w 2005 r. upadłość ogłosiło zaledwie 727 przedsiębiorstw - o 38 proc. mniej niż rok wcześniej. Trudno wierzyć w oficjalne dane (wynika z nich, że u nas prowadzi się biznes kilkanaście razy bezpieczniej niż w Anglii czy Finlandii), bo wiele polskich firm celowo nie ogłasza upadłości, choć są po temu wszelkie podstawy. Tak czy inaczej, proporcjonalnie skala bankructw w Polsce jest dużo mniejsza niż w Niemczech. Ale z powodu dużych wzajemnych kontaktów handlowych grypa niemieckiej gospodarki może wywołać co najmniej dokuczliwy katar nad Wisłą.
Coraz częściej problemem polskich firm stają się nie tylko bankructwa niemieckich kontrahentów, ale i nierzetelność tych, którzy są wypłacalni. Mit o solidności Niemców odchodzi szybko do lamusa. Dla niektórych z nich przedłużanie terminów płatności stało się rodzajem finansowania działalności. - Nasi niemieccy kontrahenci doszukują się choćby najbardziej błahych "wad" dostarczonego towaru, byle tylko zyskać powód do odroczenia albo odmowy płatności - skarży się Jerzy Marcinkowski, dyrektor ds. eksportu w firmie Mikomax. Dobroczyńskiemu inny niemiecki odbiorca nie chciał zapłacić 20 tys. euro za dostawę instalacji filtrujących firmy Bosch, twierdząc, że musiał je wyremontować. Gdy Polak skontaktował się z serwisem Boscha, okazało się, że dostarczone przez For Nature instalacje nigdy nie były naprawiane.
Zagraniczne firmy wykorzystują słabe rozeznanie polskich eksporterów w lokalnych przepisach. Polskie firmy ponosiłyby mniejsze straty, gdyby stosowały w zawieranych umowach powszechnie używane między niemieckimi firmami zastrzeżenie, że dostarczony towar należy do dostawcy do czasu otrzymania za niego zapłaty.
Kurs na zderzenie
Niesolidność niemieckich firm to rezultat ich pogarszającej się sytuacji finansowej, ta zaś jest wprost rezultatem fatalnego zarządzania - wynika z badań Creditreform, niemieckiej firmy specjalizującej się w dostarczaniu informacji gospodarczych. W siedmiu na dziesięć bankructw w Niemczech firmy mogłyby przetrwać kryzys i dalej funkcjonować, gdyby nie błędne decyzje i rozrzutność ich zarządów.
Lekceważenie potrzeb klientów, niekorzystne umowy, brak inwestycji, przerost zatrudnienia, ogromne koszty i bizantyjski styl zarządzania - wszystkie te grzechy niemieckich firm wymienili autorzy raportu Creditreform. To właśnie z powodu złego zarządzania fala upadłości objęła nawet duże i - zdawało się - stabilne firmy. Sygnałem kłopotów niemieckiej gospodarki były spektakularne bankructwa trzy, cztery lata temu, gdy upadły albo zostały wykupione za symboliczne kwoty m.in. koncern budowlany Philip Holzmann, znane zakłady lotnicze Fairchild Dornier czy Herlitz. W 2005 r. dołączyli do nich tacy potentaci, jak trzecia największa na niemieckim rynku grupa budowlana Walter Bau AG czy AGFA. Koncern AGFA w 2005 r. do upadłości ewidentnie doprowadziły działania kierownictwa - oceniło Zrzeszenie Niemieckich Związków Zawodowych DGB. Zamiast dostosować produkcję do rynku, gdzie boom przeżywają fotografia cyfrowa i akcesoria do cyfrowych aparatów, firma wciąż skupiała się na tradycyjnych materiałach fotograficznych. W Niemczech jej menedżerów porównano do kierowców pędzących wprost na betonową ścianę, którzy nie zamierzają próbować uniknąć zderzenia.
Dziś zagrożone branże i firmy w panice tną koszty (branża motoryzacyjna w Niemczech zwolni wkrótce 45 tys. pracowników, a sam Deutsche Telekom - 30 tys.) i wprowadzają programy naprawcze. Dotyczy to największych przedsiębiorstw. Wiele mniejszych firm w pierwszej kolejności szuka rozwiązań najprostszych, uciekając się do zrywania umów handlowych czy nieregulowania zobowiązań wobec kontrahentów. W ten sposób za kryzys niemieckiego biznesu płaci wielu przedsiębiorców w unii, w tym w Polsce. Czy niemiecki gliniany kolos przywali polską gospodarkę, nim sam zdąży się wyleczyć?
Żółwie tempo wzrostu niemieckiej gospodarki i problemy tamtejszych przedsiębiorców skutkują coraz gorszą kondycją finansową firm. Jak wynika z wskaźnika upadłości, indeksu sporządzanego przez Euler Hermes, jednego z największych na świecie ubezpieczycieli kontraktów eksportowych, liczba bankructw firm w Niemczech wyniesie wĘ2006 r. 40 tys. - najwięcej w powojennej historii kraju. Od czasu głośnego upadku medialnego imperium Leo Kircha w 2002 r. listę niemieckich bankrutów powiększyły m.in. producent materiałów fotograficznych AGFA, producent artykułów biurowych Herlitz czy wytwarzający sprzęt audio i RTV Grundig. Kwota ujawnionych nieściągalnych należności, które niemieckie firmy są winne kontrahentom, sięga już 25 mld euro.
Dla polskiej gospodarki to nie lada problem. Niemcy to nasz największy partner gospodarczy, więc kłopoty tamtejszych firm od razu odczuwają nasi biznesmeni. Jeszcze pięć lat temu do Niemiec trafiało niemal 35 proc. polskiego eksportu, dziś - 28,5 proc. Wobec rosnących kłopotów ze znalezieniem wiarygodnych i wypłacalnych partnerów w Niemczech Polacy poszukują innych rynków zbytu.
Pisz pan na Berlin
W 2005 r. należąca w większości do państwa Korporacja Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych wypłaciła polskim firmom z tytułu strat poniesionych w kontaktach z niemieckimi partnerami 1,8 mln zł - dwukrotnie więcej niż rok wcześniej. Firma For Nature z Żagania, producent m.in. konstrukcji stalowych, padła ofiarą niemieckiej firmy, dla której jako podwykonawca dostarczała i montowała elementy mostu w Zurychu. Z 220 tys. euro, które powinna zapłacić niemiecka spółka, dostała połowę. - Udało nam się przetrwać tylko dzięki rozłożeniu strat na własnych podwykonawców. Walka w sądzie o zaległą kwotę kosztowałaby nas co najmniej 80 tys. euro i trwałaby siedem lat, bez pewności odzyskania pieniędzy - mówi Jerzy Dobroczyński, właściciel For Nature. Zwłaszcza tam, gdzie w grę wchodzi konieczność dochodzenia roszczeń przed sądami w Niemczech, wielu małych i średnich polskich przedsiębiorców napotyka na barierę nie do przebycia. Fabryka mebli biurowych Mikomax z Łodzi musiała zrezygnować z wytoczenia sprawy o zapłatę za towar przez niemieckiego odbiorcę (Polacy zamiast 10 tys. euro otrzymali kilkaset euro), bo zatrudnienie prawnika w Niemczech pochłonęłoby zbyt dużą część żądanej kwoty. - Przy należnościach do 3 tys. euro nie opłaca się nawet zgłaszać szkody, dopiero przy kwotach od 7 tys. euro wzwyż zatrudnienie prawnika może być opłacalne - ocenia Bunk.
Ci przedsiębiorcy, którzy usiłują ścigać niesolidnych niemieckich dłużników, muszą do czasu wydania korzystnego dla nich wyroku pogodzić się ze stratami. Tak jak w wypadku Zakładu Technologii Wysokoenergetycznych Explomet z Opola. - Niemiecka firma Flohe coraz później płaciła nam za dostawy materiałów platerowanych, aż w końcu za ostatnią dostawę wartą 20 tys. euro w ogóle nie zapłaciła. Wygraliśmy sprawę w polskim sądzie, ale do ściągnięcia należności jeszcze długa droga - wyjaśnia Aleksander Gałka, właściciel Explometu. - Takie kontrakty to kamień u szyi polskich małych i średnich firm - dodaje.
Koniec mitu solidnych Niemców
W Polsce, gdzie gospodarka przyspiesza, w 2005 r. upadłość ogłosiło zaledwie 727 przedsiębiorstw - o 38 proc. mniej niż rok wcześniej. Trudno wierzyć w oficjalne dane (wynika z nich, że u nas prowadzi się biznes kilkanaście razy bezpieczniej niż w Anglii czy Finlandii), bo wiele polskich firm celowo nie ogłasza upadłości, choć są po temu wszelkie podstawy. Tak czy inaczej, proporcjonalnie skala bankructw w Polsce jest dużo mniejsza niż w Niemczech. Ale z powodu dużych wzajemnych kontaktów handlowych grypa niemieckiej gospodarki może wywołać co najmniej dokuczliwy katar nad Wisłą.
Coraz częściej problemem polskich firm stają się nie tylko bankructwa niemieckich kontrahentów, ale i nierzetelność tych, którzy są wypłacalni. Mit o solidności Niemców odchodzi szybko do lamusa. Dla niektórych z nich przedłużanie terminów płatności stało się rodzajem finansowania działalności. - Nasi niemieccy kontrahenci doszukują się choćby najbardziej błahych "wad" dostarczonego towaru, byle tylko zyskać powód do odroczenia albo odmowy płatności - skarży się Jerzy Marcinkowski, dyrektor ds. eksportu w firmie Mikomax. Dobroczyńskiemu inny niemiecki odbiorca nie chciał zapłacić 20 tys. euro za dostawę instalacji filtrujących firmy Bosch, twierdząc, że musiał je wyremontować. Gdy Polak skontaktował się z serwisem Boscha, okazało się, że dostarczone przez For Nature instalacje nigdy nie były naprawiane.
Zagraniczne firmy wykorzystują słabe rozeznanie polskich eksporterów w lokalnych przepisach. Polskie firmy ponosiłyby mniejsze straty, gdyby stosowały w zawieranych umowach powszechnie używane między niemieckimi firmami zastrzeżenie, że dostarczony towar należy do dostawcy do czasu otrzymania za niego zapłaty.
Kurs na zderzenie
Niesolidność niemieckich firm to rezultat ich pogarszającej się sytuacji finansowej, ta zaś jest wprost rezultatem fatalnego zarządzania - wynika z badań Creditreform, niemieckiej firmy specjalizującej się w dostarczaniu informacji gospodarczych. W siedmiu na dziesięć bankructw w Niemczech firmy mogłyby przetrwać kryzys i dalej funkcjonować, gdyby nie błędne decyzje i rozrzutność ich zarządów.
Lekceważenie potrzeb klientów, niekorzystne umowy, brak inwestycji, przerost zatrudnienia, ogromne koszty i bizantyjski styl zarządzania - wszystkie te grzechy niemieckich firm wymienili autorzy raportu Creditreform. To właśnie z powodu złego zarządzania fala upadłości objęła nawet duże i - zdawało się - stabilne firmy. Sygnałem kłopotów niemieckiej gospodarki były spektakularne bankructwa trzy, cztery lata temu, gdy upadły albo zostały wykupione za symboliczne kwoty m.in. koncern budowlany Philip Holzmann, znane zakłady lotnicze Fairchild Dornier czy Herlitz. W 2005 r. dołączyli do nich tacy potentaci, jak trzecia największa na niemieckim rynku grupa budowlana Walter Bau AG czy AGFA. Koncern AGFA w 2005 r. do upadłości ewidentnie doprowadziły działania kierownictwa - oceniło Zrzeszenie Niemieckich Związków Zawodowych DGB. Zamiast dostosować produkcję do rynku, gdzie boom przeżywają fotografia cyfrowa i akcesoria do cyfrowych aparatów, firma wciąż skupiała się na tradycyjnych materiałach fotograficznych. W Niemczech jej menedżerów porównano do kierowców pędzących wprost na betonową ścianę, którzy nie zamierzają próbować uniknąć zderzenia.
Dziś zagrożone branże i firmy w panice tną koszty (branża motoryzacyjna w Niemczech zwolni wkrótce 45 tys. pracowników, a sam Deutsche Telekom - 30 tys.) i wprowadzają programy naprawcze. Dotyczy to największych przedsiębiorstw. Wiele mniejszych firm w pierwszej kolejności szuka rozwiązań najprostszych, uciekając się do zrywania umów handlowych czy nieregulowania zobowiązań wobec kontrahentów. W ten sposób za kryzys niemieckiego biznesu płaci wielu przedsiębiorców w unii, w tym w Polsce. Czy niemiecki gliniany kolos przywali polską gospodarkę, nim sam zdąży się wyleczyć?
Więcej możesz przeczytać w 7/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.