Polacy nie mogą się wyzbyć mentalności żebraczo-roszczeniowej i podejścia chytrego niewolnika
Kiedy przeczytałem raport "Wiedza ekonomiczna mieszkańców Polski" przygotowany przez Wyższą Szkołę Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego, przypomniało mi się moje wystąpienie na jednej z konferencji poświęconych transformacji postkomunistycznej. Było to w Kopenhadze bodaj jesienią 1990Ęr. Zgadzałem się, że istniały trudne do pokonania bariery dla radykalnych przemian, ale nie wątpiłem w możliwość sukcesu tych przemian, zależnego także (co niewielu czyniło w owym czasie!) od cywilizacyjno-kulturowych zaszłości, często odmiennych w różnych krajach postkomunistycznych. A nawet wskazałem na jedną z barier, nie zarysowanych tak jednoznacznie w dyskusji. Otóż powiedziałem, że nasze kraje mają pewien handicap, jakim jest bagaż pamięci i zachowań z despotycznego, demoralizującego i skrajnie nieefektywnego systemu komunistycznego, korodującego nasze życie przez prawie pół wieku. Mojżesz, wyprowadzając swój naród z niewoli egipskiej, miał nad naszymi reformatorami ogromną przewagę. Wędrował bowiem po pustyni Synaj przez 40 lat, aż wymarli ostatni zachowujący pamięć, o życiu w domu niewoli. My, niestety - stwierdziłem pół żartem, pół serio - nie mamy pustyni, po której moglibyśmy wędrować i dlatego powrót do normalności musi się dokonywać "z marszu", z tymi wszystkimi, którzy nabrali - jak to później określił wybitny psycholog organizacji prof. Józef Kozielecki - mentalności żebraczo-roszczeniowej i podejścia chytrego niewolnika.
Wymierające elektoraty
Właśnie z nimi cały czas maszerujemy po ciągle nieprostej drodze do liberalnej demokracji i kapitalizmu rynkowego. To im bulgocą w dutkach różne zawiści, urazy i fobie. I ten bulgot przelewa się przy takich okazjach jak wzmiankowane badania. Czy jest to jednakże powód do najczarniejszego pesymizmu? Spróbuję odpowiedzieć na to pytanie na kilka sposobów. Najprostszy jest bezlitosny, twardy realizm. Ponieważ najwyższy odsetek głupich odpowiedzi notuje się w najstarszych kategoriach wiekowych, najlepiej pamiętających czasy "pryla" (efekt braku pustyni do wędrowania!), odpowiedź brzmi: demografia zrobi swoje. Za kilkanaście lat będzie po problemie. Wymrą ci, których "pryl" ukształtował tak dalece, że już niewiele byli w stanie wchłonąć po roku 1989.
Na marginesie, warto zwrócić uwagę na implikacje nie tylko ekonomiczne, ale i polityczne zmiany demograficznej. Z badań struktury wieku osób popierających różne partie wynika wyraźnie, że za kilkanaście lat zabraknie poparcia dla senatora Jarzębowskiego i jego kolegów z SLD, gdy wymrze pokolenie "utrwalaczy władzy ludowej". Tak samo zresztą skurczy się znacznie elektorat Lepperów i Rydzyków, przeciętnie wyraźnie starszy od elektoratu partii bardziej cywilizowanych.
Natomiast byłbym ostrożny z przecenianiem znaczenia czynnika edukacji. To prawda, że ze wspomnianego badania i z innych badań ankietowych wynika, iż odsetek głupich odpowiedzi jest tym wyższy, im niższe jest wykształcenie respondentów, ale sprawa nie jest tutaj tak jednoznaczna. Po pierwsze, istnieje silny związek wieku i wykształcenia. Tak więc to demografia będzie tu czynnikiem decydującym. Sama edukacja może natomiast nie wystarczyć do zmiany poglądów ekonomicznych. Miałem już w Polsce postkomunistycznej takich magistrantów, którym w duszy grało zupełnie co innego niż to, czego lepiej czy gorzej nauczyli się na studiach. I to właśnie, co im w duszy grało, przelewali na papier.
Poza tym związki wiedzy ekonomicznej i poziomu wykształcenia są bardzo wątłe. Postępowi zwolennicy politycznie poprawnego zidiocenia na pewno nie mają wykształcenia niższego niż średnie w swoim kraju, a jednak w żaden sposób nie odbija się to na ich wiedzy ekonomicznej. Na przykład profesor Noam Chomsky, uznany niedawno przez czytelników lewicowego "The Guardian" za autorytet numer jeden światowej lewicy, jest oszołomem wygadującym jakieś potworne bzdury na temat rynku, kapitalizmu, handlu światowego, globalizacji i w ogóle wszystkiego, co rzeczywiście sprzyja tworzeniu bogactwa. Ale jeśli nastawimy Radio Maryja i posłuchamy, co mówi na te same tematy jakaś plująca jadem babina, która zapewne podpisuje się trzema krzyżykami, to treść wypowiedzi profesorskiego "autorytetu" i niepiśmiennej babiny będzie taka sama! Różnice można zauważyć tylko w formie, w zdolności prawidłowego tworzenia zdań podrzędnie złożonych...
I wreszcie, w ramach twardego realizmu chciałbym zwrócić uwagę na fakt przeoczony jakoś przez skrajnych pesymistów. Mimo braku pustyni do wędrowania, mimo całego bagażu ludzkich zawiści, uraz i fobii Polska należy do niedużej grupy krajów udanej postkomunistycznej transformacji (której inni nam zazdroszczą). Zadyszka ostatnich siedmiu, ośmiu lat, wynikająca z regresu instytucjonalnego, nie zmienia znacznie tej oceny (chociaż oczywiście mogłoby być lepiej, jak na przykład w Estonii). To do Polski, Czech, Estonii i Słowenii, na Węgry i Słowację płyną zagraniczne inwestycje. To tu szuka się coraz bardziej nie tylko względnie taniej siły roboczej, ale i coraz wyższych kwalifikacji. I to mimo deformacji państwa, klientelizmu politycznego, przerostu socjalu, barier regulacyjnych i korupcji...
Co w duszy gra
Na innej konferencji (tym razem w Ameryce), bynajmniej nie poświęconej postkomunizmowi, pewien socjolog, przedstawiając wyniki analizowanych przez siebie badań, stwierdził, że "ludzie myślą rozłącznie". Było to - jak wynikało z treści jego wystąpienia - dyplomatyczne stwierdzenie, że ludzie często nie widzą nawet prostych zależności między odpowiedziami na poszczególne pytania. Ta "rozłączność" myślenia bije w oczy w odpowiedziach na ankietę. Oczywiście, można rozważać, czy obok słabej zdolności kojarzenia istnieją jakieś inne przyczyny tego stanu rzeczy i odpowiedź będzie pozytywna. Ludzie mają jakieś przekonania, w coś wierzą i ta wiara daje znać o sobie przy różnych okazjach, czasem w działaniu, a czasem w wypowiedziach. Podejrzewam, że w dyskutowanych tutaj kwestiach liczne wypowiedzi sygnalizują, co tam komu bulgoce w dutkach.
I tak, większość wbiła sobie w głowę, że prywatyzacja to złodziejstwo, okradanie biednych czy rozkradanie majątku narodowego (66,5 proc. respondentów ankiety dotyczącej wiedzy ekonomicznej Polaków uważa, że "raczej tak" lub "zdecydowanie tak"). Albo że prywatyzacja to likwidowanie przedsiębiorstw państwowych przynoszących zyski (64,3 proc.) po to, by wzbogaciły się pojedyncze osoby (aż 71,4 proc.). Czarna rozpacz, powiedziałby (i już zresztą powiedział!) niejeden pesymista. Tymczasem gdy już ktoś taki odpowiedział na zasadzie odruchu Pawłowa i wyrzucił z siebie, co mu tam w duszy gra, raptem normalnieje i w innej serii pytań dotyczących prywatyzacji śpiewa zupełnie inaczej. Aż 65,9 proc. uważa, że prywatyzuje się po to, aby przedsiębiorstwa były bardziej wydajne, aby poprawić zarządzanie (58,5 proc.) bądź poprawić jakość produkcji (53,5 proc.).
Tak samo ankietowany delikwent nie zauważa rozłączności myślenia, gdy wyraża przekonanie, że państwo powinno regulować zróżnicowanie zarobków (aż 78 proc.), a znowu gdzie indziej zgadza się z poglądem, że o zróżnicowaniu zarobków powinien decydować wolny rynek - nie powinny być ograniczane (56,9 proc.). W badaniach Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania takich "rozłączności" jest wiele. I odnosząc się do tego zjawiska, chciałbym przedstawić czytelnikom dwa komentarze. Myślenie rozłączne, by trzymać się tego dyplomatycznego sformułowania, nie jest ani zjawiskiem nie znanym gdzie indziej, ani nowym.
Obserwować je mogli czytelnicy "Wprost" w kolejnych, publikowanych przez wiele lat tzw. Barometrach "Wprost". W jednym z nich zapytano na przykład, czy wielkie przedsiębiorstwa, którym grozi bankructwo, powinny otrzymywać dotacje z budżetu państwa. I 72 proc. dobrych ludków powiedziało, że tak. Ale na pytanie, czy zaakceptowaliby podwyższenie podatków, aby państwo miało z czego dotować zagrożone bankructwem przedsiębiorstwa, aż 70 proc. odpowiedziało, że nie... Oczywiście, lepiej byłoby, gdyby większość społeczeństwa myślała "złącznie", czyli więcej rozumiała z otaczającej rzeczywistości. Ale jest tak, jak jest i należy się cieszyć z tego, że większość myśli rozłącznie. Zdecydowanie wolę "rozłączniaka", którego być może da się przekonać do tej części jego rozłącznych poglądów, która ma sens ekonomiczny, niż kogoś o wewnętrznie spójnych, lecz bezsensownych poglądach w stylu cytowanego już Chomsky'ego i typków "chomskopodobnych"!
Kombinatoryka
Mówiąc o kombinatoryce, nie mam na myśli działu matematyki, lecz skłonność do kombinowania - tutaj do rozważania, jaka odpowiedź mogłaby w praktyce przynieść jakieś korzyści. To syndrom "chytrego niewolnika". Jeśli jest świadom tego, że ma niewielkie kwalifikacje i pracuje niezbyt wydajnie, nie zaakceptuje odpowiedzi, że niskie zarobki biorą się z braku odpowiednich kwalifikacji i wykształcenia (tylko 39,3 proc. ankietowanych odpowiada "raczej tak" lub "zdecydowanie tak"), a jeszcze mniej (tylko 28,5 proc.) uważa, że niskie zarobki biorą się z niskiej wydajności wykonywanej pracy. ZĘtych samych przyczyn większość zaakceptuje pogląd, że państwo powinno regulować zróżnicowanie zarobków, licząc na to, że jeśli tak będzie, to oni dostaliby więcej, niż zasługują, z uwagi na kwalifikacje i wydajność. Od takiej "kombinatoryki" roi się w odpowiedziach na ankietę.
I wreszcie na koniec naszych rozważań nie sposób pominąć zjawiska najtrudniejszego do przełknięcia, a mianowicie bałwochwalstwa - to jest chciałem powiedzieć państwochwalstwa. Wyobrażenia na temat tego, co państwo powinno regulować, są- jak to się na studium wojskowym mówiło o oficerach - głupsze, niż przewiduje regulamin. Z jednej strony mamy długą listę spraw, które państwo miałoby regulować, a nie powinno, jeśli chcemy żyć zamożnie. Z drugiej, ankietowani wieszają psy na politykach i biurokratach, oceniając ich jak najgorzej. Ale nie mamy monopolu na tę porażającą głupotę. W 1992 r. Węgier Janos Kornai, najwybitniejszy ekonomista naszego regionu, napisał poirytowany, że byłoby dobrze, aby ci, którzy domagają się od państwa przejęcia kontroli nad całą gamą zagadnień i obszarów gospodarki, dobrze się zastanowili, od jakiego państwa domagają się regulacji. A jednak mimo konfliktu logicznego i tam, i tu "rozłączniacy" domagają się, by państwo wyciągnęło pomocną dłoń (czy też raczej pazerną łapę!).
Być może to refleks minionego półwiecza? Andrzej Waligórski, nieżyjący już twórca kabaretu Elita, tak mówił - proroczo! - w 1990 r.:
Wymierające elektoraty
Właśnie z nimi cały czas maszerujemy po ciągle nieprostej drodze do liberalnej demokracji i kapitalizmu rynkowego. To im bulgocą w dutkach różne zawiści, urazy i fobie. I ten bulgot przelewa się przy takich okazjach jak wzmiankowane badania. Czy jest to jednakże powód do najczarniejszego pesymizmu? Spróbuję odpowiedzieć na to pytanie na kilka sposobów. Najprostszy jest bezlitosny, twardy realizm. Ponieważ najwyższy odsetek głupich odpowiedzi notuje się w najstarszych kategoriach wiekowych, najlepiej pamiętających czasy "pryla" (efekt braku pustyni do wędrowania!), odpowiedź brzmi: demografia zrobi swoje. Za kilkanaście lat będzie po problemie. Wymrą ci, których "pryl" ukształtował tak dalece, że już niewiele byli w stanie wchłonąć po roku 1989.
Na marginesie, warto zwrócić uwagę na implikacje nie tylko ekonomiczne, ale i polityczne zmiany demograficznej. Z badań struktury wieku osób popierających różne partie wynika wyraźnie, że za kilkanaście lat zabraknie poparcia dla senatora Jarzębowskiego i jego kolegów z SLD, gdy wymrze pokolenie "utrwalaczy władzy ludowej". Tak samo zresztą skurczy się znacznie elektorat Lepperów i Rydzyków, przeciętnie wyraźnie starszy od elektoratu partii bardziej cywilizowanych.
Natomiast byłbym ostrożny z przecenianiem znaczenia czynnika edukacji. To prawda, że ze wspomnianego badania i z innych badań ankietowych wynika, iż odsetek głupich odpowiedzi jest tym wyższy, im niższe jest wykształcenie respondentów, ale sprawa nie jest tutaj tak jednoznaczna. Po pierwsze, istnieje silny związek wieku i wykształcenia. Tak więc to demografia będzie tu czynnikiem decydującym. Sama edukacja może natomiast nie wystarczyć do zmiany poglądów ekonomicznych. Miałem już w Polsce postkomunistycznej takich magistrantów, którym w duszy grało zupełnie co innego niż to, czego lepiej czy gorzej nauczyli się na studiach. I to właśnie, co im w duszy grało, przelewali na papier.
Poza tym związki wiedzy ekonomicznej i poziomu wykształcenia są bardzo wątłe. Postępowi zwolennicy politycznie poprawnego zidiocenia na pewno nie mają wykształcenia niższego niż średnie w swoim kraju, a jednak w żaden sposób nie odbija się to na ich wiedzy ekonomicznej. Na przykład profesor Noam Chomsky, uznany niedawno przez czytelników lewicowego "The Guardian" za autorytet numer jeden światowej lewicy, jest oszołomem wygadującym jakieś potworne bzdury na temat rynku, kapitalizmu, handlu światowego, globalizacji i w ogóle wszystkiego, co rzeczywiście sprzyja tworzeniu bogactwa. Ale jeśli nastawimy Radio Maryja i posłuchamy, co mówi na te same tematy jakaś plująca jadem babina, która zapewne podpisuje się trzema krzyżykami, to treść wypowiedzi profesorskiego "autorytetu" i niepiśmiennej babiny będzie taka sama! Różnice można zauważyć tylko w formie, w zdolności prawidłowego tworzenia zdań podrzędnie złożonych...
I wreszcie, w ramach twardego realizmu chciałbym zwrócić uwagę na fakt przeoczony jakoś przez skrajnych pesymistów. Mimo braku pustyni do wędrowania, mimo całego bagażu ludzkich zawiści, uraz i fobii Polska należy do niedużej grupy krajów udanej postkomunistycznej transformacji (której inni nam zazdroszczą). Zadyszka ostatnich siedmiu, ośmiu lat, wynikająca z regresu instytucjonalnego, nie zmienia znacznie tej oceny (chociaż oczywiście mogłoby być lepiej, jak na przykład w Estonii). To do Polski, Czech, Estonii i Słowenii, na Węgry i Słowację płyną zagraniczne inwestycje. To tu szuka się coraz bardziej nie tylko względnie taniej siły roboczej, ale i coraz wyższych kwalifikacji. I to mimo deformacji państwa, klientelizmu politycznego, przerostu socjalu, barier regulacyjnych i korupcji...
Co w duszy gra
Na innej konferencji (tym razem w Ameryce), bynajmniej nie poświęconej postkomunizmowi, pewien socjolog, przedstawiając wyniki analizowanych przez siebie badań, stwierdził, że "ludzie myślą rozłącznie". Było to - jak wynikało z treści jego wystąpienia - dyplomatyczne stwierdzenie, że ludzie często nie widzą nawet prostych zależności między odpowiedziami na poszczególne pytania. Ta "rozłączność" myślenia bije w oczy w odpowiedziach na ankietę. Oczywiście, można rozważać, czy obok słabej zdolności kojarzenia istnieją jakieś inne przyczyny tego stanu rzeczy i odpowiedź będzie pozytywna. Ludzie mają jakieś przekonania, w coś wierzą i ta wiara daje znać o sobie przy różnych okazjach, czasem w działaniu, a czasem w wypowiedziach. Podejrzewam, że w dyskutowanych tutaj kwestiach liczne wypowiedzi sygnalizują, co tam komu bulgoce w dutkach.
I tak, większość wbiła sobie w głowę, że prywatyzacja to złodziejstwo, okradanie biednych czy rozkradanie majątku narodowego (66,5 proc. respondentów ankiety dotyczącej wiedzy ekonomicznej Polaków uważa, że "raczej tak" lub "zdecydowanie tak"). Albo że prywatyzacja to likwidowanie przedsiębiorstw państwowych przynoszących zyski (64,3 proc.) po to, by wzbogaciły się pojedyncze osoby (aż 71,4 proc.). Czarna rozpacz, powiedziałby (i już zresztą powiedział!) niejeden pesymista. Tymczasem gdy już ktoś taki odpowiedział na zasadzie odruchu Pawłowa i wyrzucił z siebie, co mu tam w duszy gra, raptem normalnieje i w innej serii pytań dotyczących prywatyzacji śpiewa zupełnie inaczej. Aż 65,9 proc. uważa, że prywatyzuje się po to, aby przedsiębiorstwa były bardziej wydajne, aby poprawić zarządzanie (58,5 proc.) bądź poprawić jakość produkcji (53,5 proc.).
Tak samo ankietowany delikwent nie zauważa rozłączności myślenia, gdy wyraża przekonanie, że państwo powinno regulować zróżnicowanie zarobków (aż 78 proc.), a znowu gdzie indziej zgadza się z poglądem, że o zróżnicowaniu zarobków powinien decydować wolny rynek - nie powinny być ograniczane (56,9 proc.). W badaniach Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania takich "rozłączności" jest wiele. I odnosząc się do tego zjawiska, chciałbym przedstawić czytelnikom dwa komentarze. Myślenie rozłączne, by trzymać się tego dyplomatycznego sformułowania, nie jest ani zjawiskiem nie znanym gdzie indziej, ani nowym.
Obserwować je mogli czytelnicy "Wprost" w kolejnych, publikowanych przez wiele lat tzw. Barometrach "Wprost". W jednym z nich zapytano na przykład, czy wielkie przedsiębiorstwa, którym grozi bankructwo, powinny otrzymywać dotacje z budżetu państwa. I 72 proc. dobrych ludków powiedziało, że tak. Ale na pytanie, czy zaakceptowaliby podwyższenie podatków, aby państwo miało z czego dotować zagrożone bankructwem przedsiębiorstwa, aż 70 proc. odpowiedziało, że nie... Oczywiście, lepiej byłoby, gdyby większość społeczeństwa myślała "złącznie", czyli więcej rozumiała z otaczającej rzeczywistości. Ale jest tak, jak jest i należy się cieszyć z tego, że większość myśli rozłącznie. Zdecydowanie wolę "rozłączniaka", którego być może da się przekonać do tej części jego rozłącznych poglądów, która ma sens ekonomiczny, niż kogoś o wewnętrznie spójnych, lecz bezsensownych poglądach w stylu cytowanego już Chomsky'ego i typków "chomskopodobnych"!
Kombinatoryka
Mówiąc o kombinatoryce, nie mam na myśli działu matematyki, lecz skłonność do kombinowania - tutaj do rozważania, jaka odpowiedź mogłaby w praktyce przynieść jakieś korzyści. To syndrom "chytrego niewolnika". Jeśli jest świadom tego, że ma niewielkie kwalifikacje i pracuje niezbyt wydajnie, nie zaakceptuje odpowiedzi, że niskie zarobki biorą się z braku odpowiednich kwalifikacji i wykształcenia (tylko 39,3 proc. ankietowanych odpowiada "raczej tak" lub "zdecydowanie tak"), a jeszcze mniej (tylko 28,5 proc.) uważa, że niskie zarobki biorą się z niskiej wydajności wykonywanej pracy. ZĘtych samych przyczyn większość zaakceptuje pogląd, że państwo powinno regulować zróżnicowanie zarobków, licząc na to, że jeśli tak będzie, to oni dostaliby więcej, niż zasługują, z uwagi na kwalifikacje i wydajność. Od takiej "kombinatoryki" roi się w odpowiedziach na ankietę.
I wreszcie na koniec naszych rozważań nie sposób pominąć zjawiska najtrudniejszego do przełknięcia, a mianowicie bałwochwalstwa - to jest chciałem powiedzieć państwochwalstwa. Wyobrażenia na temat tego, co państwo powinno regulować, są- jak to się na studium wojskowym mówiło o oficerach - głupsze, niż przewiduje regulamin. Z jednej strony mamy długą listę spraw, które państwo miałoby regulować, a nie powinno, jeśli chcemy żyć zamożnie. Z drugiej, ankietowani wieszają psy na politykach i biurokratach, oceniając ich jak najgorzej. Ale nie mamy monopolu na tę porażającą głupotę. W 1992 r. Węgier Janos Kornai, najwybitniejszy ekonomista naszego regionu, napisał poirytowany, że byłoby dobrze, aby ci, którzy domagają się od państwa przejęcia kontroli nad całą gamą zagadnień i obszarów gospodarki, dobrze się zastanowili, od jakiego państwa domagają się regulacji. A jednak mimo konfliktu logicznego i tam, i tu "rozłączniacy" domagają się, by państwo wyciągnęło pomocną dłoń (czy też raczej pazerną łapę!).
Być może to refleks minionego półwiecza? Andrzej Waligórski, nieżyjący już twórca kabaretu Elita, tak mówił - proroczo! - w 1990 r.:
A myśmy wszyscy, uderzmy w piersi się,
wnuki po Marksie i po Engelsie,
którym dawano marny zarobek,
lecz za to tanie wczasy i żłobek,
mieszkanko, choćby i bez klozetu,
bon do stołówki z CRZZ-u,
Jelcza na grzyby albo na narty
i medal złoty, choć gówno warty.
Więc na prywacie rodak się natnie,
bo jak to wszystko zyskać prywatnie?
wnuki po Marksie i po Engelsie,
którym dawano marny zarobek,
lecz za to tanie wczasy i żłobek,
mieszkanko, choćby i bez klozetu,
bon do stołówki z CRZZ-u,
Jelcza na grzyby albo na narty
i medal złoty, choć gówno warty.
Więc na prywacie rodak się natnie,
bo jak to wszystko zyskać prywatnie?
Więcej możesz przeczytać w 7/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.