Od Mieci Ćwiklińskiej po Mariusza Szczygła: tradycji dumb blond mogliby nam pozazdrościć nawet Amerykanie
Polska ma ulubioną blondynkę - Dodę Elektrodę. Doda zaspokaja fundamentalną potrzebę społeczną: pragnienie posiadania blondynki sławnej, cycatej i głupiej. A przynajmniej udającej głupią. Doda działa jak oficer na szkoleniu wojskowym: nawet najgłupszy student pociesza się, że jest mądrzejszy od niego. I to jest najważniejszy wkład Dody w kulturę narodową. Myślicie, że Doda była pierwsza? Skąd! Ona tylko umiejętnie wpisała się w mit dumb blond.
Prezesowa z kanapy
Miecia Ćwiklińska była etatową blondynką Polski międzywojennej, choć blond to ona była wówczas, gdy wylewała sobie na głowę litr wody utlenionej. W równie sprytny sposób sztuczna blondynka przeflancowała się na scenę. Miecia wpadła na pomysł, który dał perwersyjną przyjemność tzw. tabetykom, czyli podstarzałym adonisom chorym na kiłę. Śpiewała pikantne kuplety z lustrem w dłoni (że niby się przegląda) i kiedy padała mocna aluzyjka, tak celowała lustrem, by pokazywało twarz danego erotomana. Ten szalał z zachwytu. Takich pomysłów Ćwiklińska miała więcej. W jednej z operetek zatańczyła brawurowego walca, dotykając partnera jedynie ustami. Popis był olśniewający, ale jego sekret prosty: oboje w tańcu mocno ściskali zębami ten sam kawałek gumy. Ale walce się skończyły, gdy tylko Ćwiklińska przytyła. Widownia ochrzciła ją pseudonimem Pulpietuszek - z racji jej okrągłej buźki. Teraz Pulpietuszek w co drugim filmie siadywał na kanapie jako prezesowa, baronowa, hrabina i wygłaszał sądy głupie i niedzisiejsze. Widownia to uwielbiała. I przysyłała listy: "Jak to miło zobaczyć na ekranie kogoś, kto jest głupszy niż ja".
Mistrzyni Polski w pyskówce
Nerwowo było już wtedy, gdy Hanka Bielicka recytowała na uroczystości otwarcia Pałacu Kultury. Głosem pyskującej przekupy opowiadała o wyczynach przodowników pracy. Wystarczyło. Natychmiast dostała od cenzury zakaz wygłaszania tekstów na tematy polityczne. Aleksander Zelwerowicz, który usłyszał ją w repertuarze Szekspirowskim, dostał kolki ze śmiechu. Nie szkodzi. Bielicka znalazła swoją niszę. Nisza nazywała się Dziunia Pietrusińska i była etatową idiotką "Podwieczorku przy mikrofonie". Bielicka piszczała i plotła o kolejkach, budownictwie, mężu nieudaczniku i wszystkim dokoła. Monologi Dziuni Pietrusińskiej nadawano tydzień w tydzień przez 25 lat. "Doszłam do takiej wprawy, że czasem zapominałam słów, a mimo to słyszałam, że mówię" - wspomina. Kiedy Bielicka-Dziunia pojawiła się w Bydgoskiem, do remizy dowożono ją saniami po metrowym śniegu. Na jej występy w Ojcowie publiczność przychodziła (pieszo!) w trzydziestostopniowy mróz. A Dziunia występowała przy minus trzech stopniach i z dekoltem do pasa. Krążyły o niej setki dowcipów. Powtarzano, że jest jak krajowy telewizor - po latach obraz już nie ten, ale fonia pierwsza klasa. W Chicago menedżer przywitał ją słowami: "Pani jest albo Bielicka, albo Ćwiklińska, tylko nie wiem, która z was umarła". A menele w zaprzyjaźnionej bramie ciągle proszą: "Pani Bielisiu, piątkę nam trzeba, niech pani poratuje". I nigdy nie odchodzą z pustą ręką.
Czesława, czyli Violetta
Gdy dziewczyna z domu nazywa się Czesława Cieślak, to na afiszu musi stać: Violetta Villas. Jak na estrady weszła z piosenką o nastoletnim erotomanie, "Józku, który wszystko wie", to zaraz potem odczuwała przymus zaśpiewania "Ave Maria". Jak wzięła cywilny ślub z oficerem WOP, to zaraz go zostawiła: "Bo to widocznie nie była miłość od Boga i dlatego musieliśmy się rozstać". Jak pojechała śpiewać amerykańskie standardy do kasyn Las Vegas, to zaraz rymowała z tęsknoty za krajem: "W Lewinie koło Kudowy/ Jest dom mych dziecinnych dni/ Dziś w starych wspomnieniach nowy/ Miał z polska otwarte drzwi".
Jak już wróciła do Polski, to potrafiła w trakcie jednego koncertu zwolnić trzech konferansjerów. Pod zarzutem, że pletli. A co mieli robić, gdy zmianę kostiumu przedłużała o kwadrans? Jak już została pierwszą seksbombą PRL, to zaczęła prowadzić publiczne rekolekcje: "Całą siebie ulokowałam w sferze ducha, ujarzmiłam zmysły, ciało - bo moje ciało musi być podporządkowane mojemu duchowi, a nie odwrotnie". Jak już dopuściła dziennikarza, to zaraz nie spodobał się jej któryś z reporterów. Skarżyła się: "To pederasta i ubek, mnie wtedy uśpili - dusiła się od krzyku - pan wie, że oni, to znaczy UB, przez sen ten wywiad ode mnie wzięli?". Jak już miała dość mediów liberalnych, zwróciła się ku Radiu Maryja: "Świat jest chory. Ileż zawiści, bezinteresownej złości, nieposkromionych oczekiwań. Dlatego, między innymi, na wiele lat wybrałam samotność. Zdecydowałam się zrobić ofiarę z siebie i jestem szczęśliwa". Sama prawda: świat rzeczywiście jest podły i Villas rzeczywiście zrobiła z siebie ofiarę.
Słoneczko PRL
Irena Karel była blondynką w typie nieinwazyjnym. Kwiatkiem do męskiego kożucha. Takim mężczyzną był zjawiskowy Estończyk Bruno O'Ya z easternu "Wilcze echa". Eastern, wymyślony za warszawskim biurkiem, rozgrywał się w Bieszczadach, które kamera pokazywała jak prerie Arizony. A kiedy Bruno O'Ya raz jeden w filmie spojrzał na zegarek, było na nim oczywiście "samo południe". Podobnie imitacyjna była Irena Karel, blondynka w typie "odpoczynek wojownika". W Bieszczadach roku 1948 obnaszała fryzurę wymyśloną przez Mary Quant dla dziewczyn bitelsów. I miniówę z lat 60. W finałowej scenie jechała ze swym mężczyzną na koniu w stronę zachodzącego słońca. I w stronę kolejnych rólek ciepłej blondynki: a to kelnereczka, a to stewardessa, a to pielęgniarka. Nawet w "Przygodach pana Michała" zagrała milutką zalotniczkę - aż szkoda, że ją Azja Tuhajbejowicz oddał z zemsty ostatniemu rezunowi. Czasem nawet przesadzała. Stanisławowi Barei w "Misiu" złamała konwencję. Była kasjerką na lotniku - jedynym sympatycznym "człowiekiem pracy" w filmie. Miała wyjątkowy atut: fenomenalną fotogeniczność.
Blondynka z cycem
Katarzyna Figura na blondynkę zrobiła się w filmach, i na całego. Już kiedy startowała w "Pociągu do Hollywood", pozowała na rodzimą Marilyn Monroe, odsłaniając oceaniczny biust. Z latami zaczęła go pokazywać przez siatkę, bo dawał dowód przyciągania ziemskiego. A potem już tylko nadobfitość tkanki tłuszczowej wylewała się z wiecznie zbyt ciasnego biustonosza. Do tego biustu Figura dorobiła resztę: z każdym filmem coraz bardziej kiczowatą. Jeszcze w "Szczęśliwego Nowego Jorku" wypinała go jako polska emigrantka, która za obietnicę wizy oddaje się podstarzałemu amerykańskiemu kalece. Później przypadła już w udziale rodzimym gangsterom trzeciego rzutu: a to Siarze z "Kilera" , a to drobnemu rzezimieszkowi w "Historiach miłosnych".
Jako blondynka z cycem Figura wyeksportowała się nawet do Hollywood. W "Preta porter" Roberta Altmana zagrała cycaty personel biurowy w czerwonej miniówie. Taki personel bywa używany do seksu na chybcika. Teraz doraźnie bywa używana jako lampucera: piersiasta i mściwa, jak konfidentka w "Pianiście". W takiej postaci zeszła na czołówki bulwarówek. Zwłaszcza gdy reporterzy namierzyli ją w izbie wytrzeźwień. I do sekstelefonu, gdzie snuła opowieści o erotycznych perypetiach. Rzekomo własnych. Szkoda. Bo gdyby nie ten biust i ciąg do kiczu, mogła być z niej aktorka całkiem, całkiem.
Blondynka Mariusz
Damskie grono uzupełnia blondyn: Mariusz Szczygieł, polska "blondyna lat 90." - bożyszcze polsatowskiego talk-show "Na każdy temat". Kiedy co tydzień wpatrywało się w niego z uwielbieniem 10 milionów widzów Polski B, na jednym z internetowych portali wygrywał plebiscyt na najgłupszego Polaka. Miliony uwielbiały, gdy Szczygieł - cherubinkowe loczki plus niebieskie oczka - powtarzał ostatnie zdanie swego rozmówcy i zmieniał je we własne pytanie. Pani Jadzia, ekspedientka z mięsnego, zmieniła zawód. Wciągała wysokie buty, kupowała pejczyk i "dominowała" nad panami, którzy słono za to płacili. "Pani Jadziu, pani naprawdę dominuje?" - pytał Szczygieł ze szczerym zdumieniem 15-latka. "Dominuję, a co?" - odszczekiwała się "dominująca Jadzia".
Koledzy z "Gazety Wyborczej" próbowali ratować Szczygła przed karierą blondynki. Na pierwszej stronie "Gazety" wydrukowali apel: "Mariusz, wróć!". Ale Szczygieł wolał jeszcze zadać parę nieśmiałych pytań - a to pionierom seksu grupowego, a to transwestytom, a to malarce, która uwieczniała własny biust. Z tym że rolę blondynki coraz ciężej odchorowywał. Więc o tych, których tak niepoważnie odpytywał na ekranie, zaczął pisać wnikliwe reportaże. Było o Amwayu, o Licheniu, o onanizmie, o kapitalizmie a` la Tomaszów Mazowiecki. Jego zbiorek "Niedziela, która zdarzyła się w środę" w polskiej reporterce lat 90. był klasą dla siebie. Co z tego? Szczygieł i tak pozostanie blondynką. Na zawsze.
Prezesowa z kanapy
Miecia Ćwiklińska była etatową blondynką Polski międzywojennej, choć blond to ona była wówczas, gdy wylewała sobie na głowę litr wody utlenionej. W równie sprytny sposób sztuczna blondynka przeflancowała się na scenę. Miecia wpadła na pomysł, który dał perwersyjną przyjemność tzw. tabetykom, czyli podstarzałym adonisom chorym na kiłę. Śpiewała pikantne kuplety z lustrem w dłoni (że niby się przegląda) i kiedy padała mocna aluzyjka, tak celowała lustrem, by pokazywało twarz danego erotomana. Ten szalał z zachwytu. Takich pomysłów Ćwiklińska miała więcej. W jednej z operetek zatańczyła brawurowego walca, dotykając partnera jedynie ustami. Popis był olśniewający, ale jego sekret prosty: oboje w tańcu mocno ściskali zębami ten sam kawałek gumy. Ale walce się skończyły, gdy tylko Ćwiklińska przytyła. Widownia ochrzciła ją pseudonimem Pulpietuszek - z racji jej okrągłej buźki. Teraz Pulpietuszek w co drugim filmie siadywał na kanapie jako prezesowa, baronowa, hrabina i wygłaszał sądy głupie i niedzisiejsze. Widownia to uwielbiała. I przysyłała listy: "Jak to miło zobaczyć na ekranie kogoś, kto jest głupszy niż ja".
Mistrzyni Polski w pyskówce
Nerwowo było już wtedy, gdy Hanka Bielicka recytowała na uroczystości otwarcia Pałacu Kultury. Głosem pyskującej przekupy opowiadała o wyczynach przodowników pracy. Wystarczyło. Natychmiast dostała od cenzury zakaz wygłaszania tekstów na tematy polityczne. Aleksander Zelwerowicz, który usłyszał ją w repertuarze Szekspirowskim, dostał kolki ze śmiechu. Nie szkodzi. Bielicka znalazła swoją niszę. Nisza nazywała się Dziunia Pietrusińska i była etatową idiotką "Podwieczorku przy mikrofonie". Bielicka piszczała i plotła o kolejkach, budownictwie, mężu nieudaczniku i wszystkim dokoła. Monologi Dziuni Pietrusińskiej nadawano tydzień w tydzień przez 25 lat. "Doszłam do takiej wprawy, że czasem zapominałam słów, a mimo to słyszałam, że mówię" - wspomina. Kiedy Bielicka-Dziunia pojawiła się w Bydgoskiem, do remizy dowożono ją saniami po metrowym śniegu. Na jej występy w Ojcowie publiczność przychodziła (pieszo!) w trzydziestostopniowy mróz. A Dziunia występowała przy minus trzech stopniach i z dekoltem do pasa. Krążyły o niej setki dowcipów. Powtarzano, że jest jak krajowy telewizor - po latach obraz już nie ten, ale fonia pierwsza klasa. W Chicago menedżer przywitał ją słowami: "Pani jest albo Bielicka, albo Ćwiklińska, tylko nie wiem, która z was umarła". A menele w zaprzyjaźnionej bramie ciągle proszą: "Pani Bielisiu, piątkę nam trzeba, niech pani poratuje". I nigdy nie odchodzą z pustą ręką.
Czesława, czyli Violetta
Gdy dziewczyna z domu nazywa się Czesława Cieślak, to na afiszu musi stać: Violetta Villas. Jak na estrady weszła z piosenką o nastoletnim erotomanie, "Józku, który wszystko wie", to zaraz potem odczuwała przymus zaśpiewania "Ave Maria". Jak wzięła cywilny ślub z oficerem WOP, to zaraz go zostawiła: "Bo to widocznie nie była miłość od Boga i dlatego musieliśmy się rozstać". Jak pojechała śpiewać amerykańskie standardy do kasyn Las Vegas, to zaraz rymowała z tęsknoty za krajem: "W Lewinie koło Kudowy/ Jest dom mych dziecinnych dni/ Dziś w starych wspomnieniach nowy/ Miał z polska otwarte drzwi".
Jak już wróciła do Polski, to potrafiła w trakcie jednego koncertu zwolnić trzech konferansjerów. Pod zarzutem, że pletli. A co mieli robić, gdy zmianę kostiumu przedłużała o kwadrans? Jak już została pierwszą seksbombą PRL, to zaczęła prowadzić publiczne rekolekcje: "Całą siebie ulokowałam w sferze ducha, ujarzmiłam zmysły, ciało - bo moje ciało musi być podporządkowane mojemu duchowi, a nie odwrotnie". Jak już dopuściła dziennikarza, to zaraz nie spodobał się jej któryś z reporterów. Skarżyła się: "To pederasta i ubek, mnie wtedy uśpili - dusiła się od krzyku - pan wie, że oni, to znaczy UB, przez sen ten wywiad ode mnie wzięli?". Jak już miała dość mediów liberalnych, zwróciła się ku Radiu Maryja: "Świat jest chory. Ileż zawiści, bezinteresownej złości, nieposkromionych oczekiwań. Dlatego, między innymi, na wiele lat wybrałam samotność. Zdecydowałam się zrobić ofiarę z siebie i jestem szczęśliwa". Sama prawda: świat rzeczywiście jest podły i Villas rzeczywiście zrobiła z siebie ofiarę.
Słoneczko PRL
Irena Karel była blondynką w typie nieinwazyjnym. Kwiatkiem do męskiego kożucha. Takim mężczyzną był zjawiskowy Estończyk Bruno O'Ya z easternu "Wilcze echa". Eastern, wymyślony za warszawskim biurkiem, rozgrywał się w Bieszczadach, które kamera pokazywała jak prerie Arizony. A kiedy Bruno O'Ya raz jeden w filmie spojrzał na zegarek, było na nim oczywiście "samo południe". Podobnie imitacyjna była Irena Karel, blondynka w typie "odpoczynek wojownika". W Bieszczadach roku 1948 obnaszała fryzurę wymyśloną przez Mary Quant dla dziewczyn bitelsów. I miniówę z lat 60. W finałowej scenie jechała ze swym mężczyzną na koniu w stronę zachodzącego słońca. I w stronę kolejnych rólek ciepłej blondynki: a to kelnereczka, a to stewardessa, a to pielęgniarka. Nawet w "Przygodach pana Michała" zagrała milutką zalotniczkę - aż szkoda, że ją Azja Tuhajbejowicz oddał z zemsty ostatniemu rezunowi. Czasem nawet przesadzała. Stanisławowi Barei w "Misiu" złamała konwencję. Była kasjerką na lotniku - jedynym sympatycznym "człowiekiem pracy" w filmie. Miała wyjątkowy atut: fenomenalną fotogeniczność.
Blondynka z cycem
Katarzyna Figura na blondynkę zrobiła się w filmach, i na całego. Już kiedy startowała w "Pociągu do Hollywood", pozowała na rodzimą Marilyn Monroe, odsłaniając oceaniczny biust. Z latami zaczęła go pokazywać przez siatkę, bo dawał dowód przyciągania ziemskiego. A potem już tylko nadobfitość tkanki tłuszczowej wylewała się z wiecznie zbyt ciasnego biustonosza. Do tego biustu Figura dorobiła resztę: z każdym filmem coraz bardziej kiczowatą. Jeszcze w "Szczęśliwego Nowego Jorku" wypinała go jako polska emigrantka, która za obietnicę wizy oddaje się podstarzałemu amerykańskiemu kalece. Później przypadła już w udziale rodzimym gangsterom trzeciego rzutu: a to Siarze z "Kilera" , a to drobnemu rzezimieszkowi w "Historiach miłosnych".
Jako blondynka z cycem Figura wyeksportowała się nawet do Hollywood. W "Preta porter" Roberta Altmana zagrała cycaty personel biurowy w czerwonej miniówie. Taki personel bywa używany do seksu na chybcika. Teraz doraźnie bywa używana jako lampucera: piersiasta i mściwa, jak konfidentka w "Pianiście". W takiej postaci zeszła na czołówki bulwarówek. Zwłaszcza gdy reporterzy namierzyli ją w izbie wytrzeźwień. I do sekstelefonu, gdzie snuła opowieści o erotycznych perypetiach. Rzekomo własnych. Szkoda. Bo gdyby nie ten biust i ciąg do kiczu, mogła być z niej aktorka całkiem, całkiem.
Blondynka Mariusz
Damskie grono uzupełnia blondyn: Mariusz Szczygieł, polska "blondyna lat 90." - bożyszcze polsatowskiego talk-show "Na każdy temat". Kiedy co tydzień wpatrywało się w niego z uwielbieniem 10 milionów widzów Polski B, na jednym z internetowych portali wygrywał plebiscyt na najgłupszego Polaka. Miliony uwielbiały, gdy Szczygieł - cherubinkowe loczki plus niebieskie oczka - powtarzał ostatnie zdanie swego rozmówcy i zmieniał je we własne pytanie. Pani Jadzia, ekspedientka z mięsnego, zmieniła zawód. Wciągała wysokie buty, kupowała pejczyk i "dominowała" nad panami, którzy słono za to płacili. "Pani Jadziu, pani naprawdę dominuje?" - pytał Szczygieł ze szczerym zdumieniem 15-latka. "Dominuję, a co?" - odszczekiwała się "dominująca Jadzia".
Koledzy z "Gazety Wyborczej" próbowali ratować Szczygła przed karierą blondynki. Na pierwszej stronie "Gazety" wydrukowali apel: "Mariusz, wróć!". Ale Szczygieł wolał jeszcze zadać parę nieśmiałych pytań - a to pionierom seksu grupowego, a to transwestytom, a to malarce, która uwieczniała własny biust. Z tym że rolę blondynki coraz ciężej odchorowywał. Więc o tych, których tak niepoważnie odpytywał na ekranie, zaczął pisać wnikliwe reportaże. Było o Amwayu, o Licheniu, o onanizmie, o kapitalizmie a` la Tomaszów Mazowiecki. Jego zbiorek "Niedziela, która zdarzyła się w środę" w polskiej reporterce lat 90. był klasą dla siebie. Co z tego? Szczygieł i tak pozostanie blondynką. Na zawsze.
Więcej możesz przeczytać w 7/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.