Kopiści z bazarów już liczyli forsę, a teraz muszą się przerzucić na kolportowanie historyjki o Lassie
To byłby numer! Kamera sunie dostojnie jak procesja w Boże Ciało, w tle smyczki. Przed obliczem ostatniego żyjącego potomka Jezusa i Marii Magdaleny zjawia się delegatura Zakonu Syjonu. A ten "święty Graal" okazuje się tępym spaślakiem, który miele w zębach popcorn przed telewizorem. Oni, że chrześcijaństwo trzeba odkłamać od korzeni, że wiekopomna misja czeka. On na to: żeby Syjon zjeżdżał po pile, bo na MTV tańczy Britney Spears bez stanika, a na Eurosporcie - mecz z Polską. To byłaby - rozumiem - obraza boska.
I podobnych klimatów się spodziewaliśmy. A co mamy w wydmuszce sezonu pod tytułem "Kod da Vinci"? Przede wszystkim biegunkę umysłową. Na początku huk, jakby worek cementu padł na beton. Łupnęło, że chrześcijaństwo to jedno wielkie fałszerstwo. Jezus był zwykłym człowiekiem, z Marią Magdaleną miał potomstwo, życzył sobie, by pierwiastek żeński był w jego religii honorowany na równi z męskim. No, od tego to nawet popcorn traci swój niepowtarzalny smak. Więc - próbujemy nadążyć za myślową galopadą grona artystycznego, które ukręciło film - teraz zjawi się ten dobry. Zakon Syjonu. Bohatersko odkłamie czarną legendę i zainstaluje w Watykanie papieżycę. Nic podobnego! Zakon kombinuje inaczej. Po co zabijać dojną krowę? Nie lepiej podstawić gębę pod cycek? I szantażują Ojca Świętego: przywileje za dochowanie tajemnicy. Też - okazuje się - materialiści i ogólne świnie.
Gdzie więc "ten dobry"? Zaczynamy się wiercić, bo na bilet poszło 20 zł, a bardzo się do nich przywiązaliśmy. Dobra okazuje się Audrey Tautou - skrzyżowanie modelki z łabędziem plus sarnie oczęta - która jest wnuczką Pana Jezusa. Tylko nie bardzo wie, co z tego wnuczeństwa dla niej samej i dla świata wynika. Twórcy też nie podpowiadają niczego, bo oni mieli tylko zagęścić tajemnice i zgarnąć z tego tytułu wpływy na konta. Liczą banknoty, a widzów zastawiają w zawieszeniu na sali kinowej, po której wiatr hula już w premierowy weekend. Publiczność - niegłupia - wymiękła. Nikt się już nie daje nabierać na numer typu: zamigotamy ci, widzu, w oczka tajemnicą, ale wyjaśniać jej nie będziemy. Bo widzisz tego faceta, tam za kolumną? On ma spluwę i może komuś zrobić krzywdę. Tajemnice na bok, bo - uważaj! - on już kładzie palec na cynglu. Żałosne. Poza tym niebagatelne drobiazgi. Publiczność odstraszyły dwugodzinne smyczki, których w kinie nie można nadużywać bezkarnie. I nieustająca fototapeta z malarstwem renesansowym w tle. Pierwszy plan też zresztą nie lepszy: Tom Hanks przesuwa się od jednej do drugiej linii, narysowanej przez reżysera kredą na posadzce, jakby nadziali go na kij od miotły. Jeana Reno mógłby zastąpić statysta. Reszta aktorstwa obła, jak karpie w Łazienkach. I to już wyczerpuje atrakcje tej filmowej purchawki.
A ostrze antykościelne? Za ostrze robi pewien obleśny grubas, wciśnięty w sutannę kardynalską. Na tłustej posadce w Opus Dei wygłasza okrąglaste morały o potrzebie ascezy. A sam popija koniaczek nad stołem bilardowym w luksusowym pałacu. W tej taniej obłudzie przypomina towarzyszy ze schyłkowego politbiura. Ale tych mordziastych moralistów naoglądaliśmy się na ekranach przez pół wieku, więc nam nie nowina. Reszta świata też obłudnych grubasów mało ciekawa.
Ale to nie znaczy, że film jest tak całkiem bez ostrza. On, owszem, upokarza i niszczy. Tyle że nie Kościół, a światowe piractwo filmowe. Nielegalni kopiści z tysięcy bazarów świata już liczyli reklamówki z forsą, a teraz muszą się przerzucić na kolportowanie historyjki o Lassie. Zatem pouczamy morałem nudnym i przyciężkim jak film, który chcieli piratować: Nie ma tego złego - reszta w kinach.
I podobnych klimatów się spodziewaliśmy. A co mamy w wydmuszce sezonu pod tytułem "Kod da Vinci"? Przede wszystkim biegunkę umysłową. Na początku huk, jakby worek cementu padł na beton. Łupnęło, że chrześcijaństwo to jedno wielkie fałszerstwo. Jezus był zwykłym człowiekiem, z Marią Magdaleną miał potomstwo, życzył sobie, by pierwiastek żeński był w jego religii honorowany na równi z męskim. No, od tego to nawet popcorn traci swój niepowtarzalny smak. Więc - próbujemy nadążyć za myślową galopadą grona artystycznego, które ukręciło film - teraz zjawi się ten dobry. Zakon Syjonu. Bohatersko odkłamie czarną legendę i zainstaluje w Watykanie papieżycę. Nic podobnego! Zakon kombinuje inaczej. Po co zabijać dojną krowę? Nie lepiej podstawić gębę pod cycek? I szantażują Ojca Świętego: przywileje za dochowanie tajemnicy. Też - okazuje się - materialiści i ogólne świnie.
Gdzie więc "ten dobry"? Zaczynamy się wiercić, bo na bilet poszło 20 zł, a bardzo się do nich przywiązaliśmy. Dobra okazuje się Audrey Tautou - skrzyżowanie modelki z łabędziem plus sarnie oczęta - która jest wnuczką Pana Jezusa. Tylko nie bardzo wie, co z tego wnuczeństwa dla niej samej i dla świata wynika. Twórcy też nie podpowiadają niczego, bo oni mieli tylko zagęścić tajemnice i zgarnąć z tego tytułu wpływy na konta. Liczą banknoty, a widzów zastawiają w zawieszeniu na sali kinowej, po której wiatr hula już w premierowy weekend. Publiczność - niegłupia - wymiękła. Nikt się już nie daje nabierać na numer typu: zamigotamy ci, widzu, w oczka tajemnicą, ale wyjaśniać jej nie będziemy. Bo widzisz tego faceta, tam za kolumną? On ma spluwę i może komuś zrobić krzywdę. Tajemnice na bok, bo - uważaj! - on już kładzie palec na cynglu. Żałosne. Poza tym niebagatelne drobiazgi. Publiczność odstraszyły dwugodzinne smyczki, których w kinie nie można nadużywać bezkarnie. I nieustająca fototapeta z malarstwem renesansowym w tle. Pierwszy plan też zresztą nie lepszy: Tom Hanks przesuwa się od jednej do drugiej linii, narysowanej przez reżysera kredą na posadzce, jakby nadziali go na kij od miotły. Jeana Reno mógłby zastąpić statysta. Reszta aktorstwa obła, jak karpie w Łazienkach. I to już wyczerpuje atrakcje tej filmowej purchawki.
A ostrze antykościelne? Za ostrze robi pewien obleśny grubas, wciśnięty w sutannę kardynalską. Na tłustej posadce w Opus Dei wygłasza okrąglaste morały o potrzebie ascezy. A sam popija koniaczek nad stołem bilardowym w luksusowym pałacu. W tej taniej obłudzie przypomina towarzyszy ze schyłkowego politbiura. Ale tych mordziastych moralistów naoglądaliśmy się na ekranach przez pół wieku, więc nam nie nowina. Reszta świata też obłudnych grubasów mało ciekawa.
Ale to nie znaczy, że film jest tak całkiem bez ostrza. On, owszem, upokarza i niszczy. Tyle że nie Kościół, a światowe piractwo filmowe. Nielegalni kopiści z tysięcy bazarów świata już liczyli reklamówki z forsą, a teraz muszą się przerzucić na kolportowanie historyjki o Lassie. Zatem pouczamy morałem nudnym i przyciężkim jak film, który chcieli piratować: Nie ma tego złego - reszta w kinach.
Więcej możesz przeczytać w 21/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.