Lewica walczy o monopol władzy interpretacji, bo ta najlepiej gwarantuje władzę polityczną
Lewica z nadzieją patrzy na demonstracje uczniów przeciw Romanowi Giertychowi. - On nigdy nie będzie naszym ministrem - deklarują uczestnicy Inicjatywy Uczniowskiej. Takie autorytety, jak Andrzej Wajda czy Maria Janion, podpisują list wzywający Giertycha do ustąpienia. - Musimy powtórzyć scenariusz włoski - głosi Marek Borowski z SDPL, wzywając Polaków do budowania frontu obrony demokracji. Te deklaracje każą powrócić do analizy ostatnich wyborów w Italii. W jaki sposób tamtejsza centrolewica wygrała wybory? A może model włoski jest bardziej uniwersalny? Przecież niedawne zwycięstwo postkomunistów na Węgrzech także przypominało tak chwalony przez Borowskiego model włoski.
To już nie jest ciąg wypadków. Ostatnie wybory we Włoszech i na Węgrzech dowodzą, że w coraz większej liczbie krajów wyborcy podzielili się na niemal równe obozy. W krajach tych minum większości uzyskała lewica dzięki zdobyciu przewagi w sferze zbiorowych wyobrażeń. A kluczem do sukcesu są dwa pojęcia: polit-popkultura i władza interpretacji. I to dlatego Marek Borowski tak uważnie śledził to, co się działo nad Tybrem i nad Dunajem.
Dobra lewica kontra paskudna prawica
W polskich mediach schemat opisywania osi niedawnego wyborczego sporu we Włoszech był zazwyczaj taki sam. Oto Włosi dokonali narodowej mobilizacji, by odsunąć od władzy zagrażającego demokracji autokratę Silvia Berlusconiego. Potem, zależnie od wyboru konwencji, pokazywano premiera Włoch jako groteskową karykaturę Mussoliniego albo groźnego mafiosa splamionego sojuszem z postfaszystami. Dla kontrastu przedstawiano niewinnego anioła włoskiej polityki - centrowca Romana Prodiego, nadzieję Europy. Opisując obóz wyborczy Prodiego, nie wnikano zbytnio w to, kto razem z nim dąży do władzy. Z kolei z komentarzy na temat wyborów na Węgrzech nie mogliśmy się wiele dowiedzieć ani o bilansie rządów węgierskich postkomunistów, ani o tym, jaka jest wizja prawicy pod wodzą Viktora Orb+na.
Większość światowych mediów stosowała różne miary wobec lewicy i prawicy we Włoszech i na Węgrzech. Weźmy choćby status materialny bohaterów obu kampanii. W niemal każdej relacji z Włoch powtarzano w formie zarzutu to, że Berlusconi jest jednym z najbogatszych Włochów. Analogiczne bogactwo lidera węgierskiej lewicy Ferenca Gyurcs+nyego (właściciela największej fortuny nad Dunajem) było jedynie asumptem do uwag, że wyciąganie tego faktu przez prawicę z Fidesz nie robi na Węgrach wrażenia.
Gdy media podchwytywały każdą wulgarną czy choćby tylko barwną wypowiedź Berlusconiego, nie sposób było się dowiedzieć niczego o skrajnych wypowiedziach kandydatów Unione - tęczowego bloku włoskiej lewicy. A przecież równie atrakcyjne dla mediów winny być takie postacie jak trockista Marco Ferrando, który wychwalał irackich terrorystów i życzył narodowi Iraku "stu Nasiriji", czyli powtarzania terrorystycznej masakry z listopada 2003 r., w której zginęli włoscy żołnierze. O transwestycie Vladimoro Luxurii, lansującym w kampanii zakładanie we wszystkich włoskich miastach "parków wolnej miłości", dowiedzieliśmy się z naszych mediów dopiero wtedy, gdy Alessandra Mussolini wypaliła, że woli być "faszystką niż pedałem". O wystąpieniach komunistów szczycących się popieraniem Fidela Castro i obrażających włoskich dysydentów prawie nie wspominano. Bez nagłaśniania takich wyskoków emocjonalne filipiki Berlusconiego, ostrzegające Włochów przed oddaniem władzy w ręce miłośników Stalina, Mao i Castro, sprawiały wrażenie absurdalnego amoku.
Propagandowe rozhuśtanie
Charakterystyczną cechą kampanii we Włoszech i na Węgrzech było rozpętywanie przez lewicę histerii ostatecznego wyboru między wolnością a prawicowym zamordyzmem. Unione kreśliło wizję starcia między obozem demokracji a mroczną "telekracją" (aluzja do posiadania telewizji przez Berlusconiego), która zagraża obywatelskim swobodom. Części tych zarzutów można by słuchać z uwagą, gdyby nie styl propagandy lewicy. Styl wojny totalnej. Podobnie było na Węgrzech, gdzie lewica, korzystając z pełnej dominacji w mediach, straszyła do woli ekstremizmem węgierskiej prawicy.
Propagandowe "rozhuśtanie" przez włoską i węgierską lewicę kampanii nad Tybrem i Dunajem okazało się skuteczne. Odsunięcie Berlusconiego i ugruntowanie władzy przez węgierskich postkomunistów przyjęto jako powrót do normalności. Czy to zapowiedź procesu trwałego naruszenia równowagi w zachodnich demokracjach? Czy zdobywanie przez lewicę władzy kreowania dominujących opinii nie ogranicza pola skuteczności prawicy?
Równi i równiejsi
Jeszcze dwadzieścia lat temu politolodzy wychwalali logikę rotacji władzy w kolejnych wyborach na Zachodzie. Podkreślano, że polityczny obóz środka, dopuszczając do władzy przemiennie prawicę i lewicę, zapobiega dominacji którejś z opcji. Zwolennicy lewicy i prawicy z pokorą przyjmowali oddawanie władzy i całą swoją energię skupiali na przygotowaniach do przejęcia na nowo steru rządów w kolejnej próbie wyborczej. Od jakiegoś czasu ten konsensus, zakładający różnice w poglądach, ale nie odmawiający dobrej woli rywalom, zanika. Konfrontacja lewicy z prawicą jest tym ostrzejsza, im bardziej prawica wyłamuje się z narzucanych kanonów political correctness. Mało dramatyczna jest na przykład w Belgii, gdzie trudno odróżnić socjalistów od chadecji, ale już niezwykle ostra w USA, gdzie republikanie chcą zmienić ustalone "na zawsze" zdobycze rewolucji obyczajowej lat 70.
Lewica zaczyna traktować dojście do władzy "niegrzecznej prawicy" jako swoiste naruszenie demokracji. Gdy rządzą lewica i liberałowie, w elitach i dużej części mediów panuje atmosfera elizejskiego spokoju. Oczywiście media są krytyczne wobec każdej władzy - ujawnia się kiksy polityków, krytykuje porażki, sarka na zbyt bezczelną korupcję, ale nie ma tonu zagrożenia demokracji jako takiej. Gdy do władzy dochodzi prawica o "twardej tożsamości", szybko pojawiają się wezwania do obywatelskiego nieposłuszeństwa. Aby usprawiedliwić to kopnięcie w demokratyczny stolik, ukuwa się hasło "faszystowskie zagrożenie". A skoro w opinii lewicy grozi nam faszyzm, na miejscu są nadzwyczajne wystąpienia i język.
Intelektualiści zaczynają pisać epistoły o inwazji nienawiści, lingwiści krytycznie badają język nowej władzy, a laureaci Nagród Nobla wzywają do obrony demokracji. Artyści przystępują do malowania nielubianych liderów prawicy w mundurach nazistów, zaś znani pisarze zapowiadają emigrację. Te emocje wpływają także na część duchownych, którzy nagle zaczynają wchodzić w rolę krytyków nawet dość typowych dla demokracji procedur, choćby zmian na stanowiskach w administracji rządowej.
Kluczowe okazuje się zdobycie jak największej władzy interpretacji. To ona powoduje, że obywatele zyskują przekonanie, że sprawy idą w dobrym kierunku lub - na odwrót - zaczynają się lękać o los kraju. To od władzy interpretacji zależy, czy przeciętny widz wiadomości TV uznaje polityka za fachowca, czy za dyletanta. Oczywiście, rzadko miewamy do czynienia z kreacją wizerunku całkowicie oderwaną od realiów. Berlusconi naprawdę miewał i miewa podejrzane interesy i bywa nieznośnym bufonem. Rzecz w tym, że prawdziwe wady szefa Forza Italia wyjaskrawiają się na tle wyidealizowanego obrazu rywala. Lewicowca Prodiego oskarżano m.in. o niejasny udział w biznesowym budowaniu koncernu Telekom Serbia, a mimo to wizerunek aferzysty przyl-gnął jedynie do Berlusconiego. Radykalizm i skrajność to w ramach tej wojny o władzę interpretacji jedynie cecha Ligi Północnej, a nigdy trockistów i włoskich Zielonych.
Powie ktoś, że Berlusconi jako właściciel paru telewizji i medialnego imperium nie był w tym sporze bezbronny. To prawda, jego stacje były w dyskretnym popieraniu swego właściciela nieporadne i toporne. Lider Forza Italia nie potrafił przyciągnąć do siebie znanych intelektualistów i artystów - bo ci w większości "serce mają po lewej stronie". Propaganda Berlusconiego była bogata, ale płaska.
Prawicowa niewola
Podobny proces do tego we Włoszech i na Węgrzech trwa w Polsce od chwili odsunięcia od władzy SLD. Atmosfera staczania się w potworną przepaść jest wzbogacana o przypisywanie nowej władzy wszystkiego, co najgorsze. Gdy PiS proponuje powołanie Centralnego Biura Antykorupcyjnego, jako oczywistość pojawia się podejrzenie, że CBA zostanie wykorzystane przeciw politycznym rywalom. Gdy ktoś uchyli się od "nawalania" we władzę, pisze się o nim jako o "rządowym publicyście". Gwiazdy medialne, znani publicyści otwarcie głoszą, że nowa władza jest zagrożeniem wszelkich swobód. Każda krytyka Trybunału Konstytucyjnego staje się okazją do wieszczenia końca polskiej demokracji. Co charakterystyczne, obóz lewicy nie głosi swojego sprzeciwu wobec tej czy innej propozycji rządu jako normalnej w demokracji różnicy poglądów. O nie, odmienne zdanie natychmiast jest uwznioślane sugestią, że adwersarz ma jakieś ukryte złe intencje. Że w tej polemice nie idzie o inne zdanie, ale o walkę z podłością.
Padają dramatyczne stwierdzenia, że nie można milczeć, bo co powie się w przyszłości synowi. Takie frazy - na miejscu w czasie wojny czy okupacji - lekko spływają z piór intelektualistów. Posunięcia przypominające aluzyjne kartki ze stanu wojennego lansuje "Przekrój", który na Wielkanoc życzył Polakom "przebudzenia nadziei i nadziei na przebudzenie". W medialnym zgiełku z nabożnym respektem cytowane są opinie, które wykazują lekceważenie dla zasad demokracji. Jedna z komunardek reduty Le Madame dowodzi, że PiS nie ma moralnego prawa rządzić, bo wybrała go mniejszość obywateli. Na tym tle nikogo w Polsce nie oburzają słowa Roberta Biedronia, lidera organizacji gejowskich, który na łamach "Guardiana" ogłosił, że "dla gejów i lesbijek dzisiejsza Polska jest jak Niemcy w latach 30. Jesteśmy rządzeni przez faszystowską partię, która używa tego samego języka i ma takie same idee jak Hitler".
Deregulacja demokracji?
Coraz częstsze zamienianie demokracji z jej różnicami zdań na walkę cywilizacji psuje język debaty i niszczy tradycyjne pojęcie polityki. Zwolennicy lewicy wzruszają ramionami, gdy przypomina się im grzechy ich obozu, a jednocześnie okazują święte oburzenie, gdy ktoś z prawicy popełni jakiś wyskok. Te podwójne standardy niszczą dialog.
W jakim stopniu nasilająca się dominacja obozu liberalno-lewicowego w mediach, umiejętność narzucania przez niego interpretacji czy sprawność w polityzowaniu popkultury może się stać czynnikiem deformującym demokrację? Na razie ludzka przekora, krytycyzm wobec pozostających akurat u władzy i konserwatywne wartości pozwalają na toczenie wciąż w miarę równoprawnego wyborczego boju. Lewica musi się jednak już bardzo wyraźnie skompromitować, by oddać władzę. Prawicy jest trudniej i coraz częściej musi iść na kompromis z hasłami lewicy. Bo ta, przynajmniej w Europie, dyktuje tempo kulturowych zmian. Obóz postępu jest o wiele sprawniejszy w medialnej perswazji i wyznaczaniu tego, co jest ekstremizmem, a co nim nie jest.
W Polsce - w odróżnieniu od Włoch i Węgier - lewica po aferze Rywina straciła monopol w kreowaniu zbiorowych wyobrażeń. Nie byłoby to możliwe bez osłabnięcia monopolu intelektualnego "Gazety Wyborczej" - polskiego mistrza władzy interpretacji. Ale nic nie stoi w miejscu. Teraz polska lewica pilnie uczy się od włoskich i węgierskich kolegów, jak za pomocą polit-popkultury powrócić na czoło sondaży. Czy okaże się pojętnym uczniem?
To już nie jest ciąg wypadków. Ostatnie wybory we Włoszech i na Węgrzech dowodzą, że w coraz większej liczbie krajów wyborcy podzielili się na niemal równe obozy. W krajach tych minum większości uzyskała lewica dzięki zdobyciu przewagi w sferze zbiorowych wyobrażeń. A kluczem do sukcesu są dwa pojęcia: polit-popkultura i władza interpretacji. I to dlatego Marek Borowski tak uważnie śledził to, co się działo nad Tybrem i nad Dunajem.
Dobra lewica kontra paskudna prawica
W polskich mediach schemat opisywania osi niedawnego wyborczego sporu we Włoszech był zazwyczaj taki sam. Oto Włosi dokonali narodowej mobilizacji, by odsunąć od władzy zagrażającego demokracji autokratę Silvia Berlusconiego. Potem, zależnie od wyboru konwencji, pokazywano premiera Włoch jako groteskową karykaturę Mussoliniego albo groźnego mafiosa splamionego sojuszem z postfaszystami. Dla kontrastu przedstawiano niewinnego anioła włoskiej polityki - centrowca Romana Prodiego, nadzieję Europy. Opisując obóz wyborczy Prodiego, nie wnikano zbytnio w to, kto razem z nim dąży do władzy. Z kolei z komentarzy na temat wyborów na Węgrzech nie mogliśmy się wiele dowiedzieć ani o bilansie rządów węgierskich postkomunistów, ani o tym, jaka jest wizja prawicy pod wodzą Viktora Orb+na.
Większość światowych mediów stosowała różne miary wobec lewicy i prawicy we Włoszech i na Węgrzech. Weźmy choćby status materialny bohaterów obu kampanii. W niemal każdej relacji z Włoch powtarzano w formie zarzutu to, że Berlusconi jest jednym z najbogatszych Włochów. Analogiczne bogactwo lidera węgierskiej lewicy Ferenca Gyurcs+nyego (właściciela największej fortuny nad Dunajem) było jedynie asumptem do uwag, że wyciąganie tego faktu przez prawicę z Fidesz nie robi na Węgrach wrażenia.
Gdy media podchwytywały każdą wulgarną czy choćby tylko barwną wypowiedź Berlusconiego, nie sposób było się dowiedzieć niczego o skrajnych wypowiedziach kandydatów Unione - tęczowego bloku włoskiej lewicy. A przecież równie atrakcyjne dla mediów winny być takie postacie jak trockista Marco Ferrando, który wychwalał irackich terrorystów i życzył narodowi Iraku "stu Nasiriji", czyli powtarzania terrorystycznej masakry z listopada 2003 r., w której zginęli włoscy żołnierze. O transwestycie Vladimoro Luxurii, lansującym w kampanii zakładanie we wszystkich włoskich miastach "parków wolnej miłości", dowiedzieliśmy się z naszych mediów dopiero wtedy, gdy Alessandra Mussolini wypaliła, że woli być "faszystką niż pedałem". O wystąpieniach komunistów szczycących się popieraniem Fidela Castro i obrażających włoskich dysydentów prawie nie wspominano. Bez nagłaśniania takich wyskoków emocjonalne filipiki Berlusconiego, ostrzegające Włochów przed oddaniem władzy w ręce miłośników Stalina, Mao i Castro, sprawiały wrażenie absurdalnego amoku.
Propagandowe rozhuśtanie
Charakterystyczną cechą kampanii we Włoszech i na Węgrzech było rozpętywanie przez lewicę histerii ostatecznego wyboru między wolnością a prawicowym zamordyzmem. Unione kreśliło wizję starcia między obozem demokracji a mroczną "telekracją" (aluzja do posiadania telewizji przez Berlusconiego), która zagraża obywatelskim swobodom. Części tych zarzutów można by słuchać z uwagą, gdyby nie styl propagandy lewicy. Styl wojny totalnej. Podobnie było na Węgrzech, gdzie lewica, korzystając z pełnej dominacji w mediach, straszyła do woli ekstremizmem węgierskiej prawicy.
Propagandowe "rozhuśtanie" przez włoską i węgierską lewicę kampanii nad Tybrem i Dunajem okazało się skuteczne. Odsunięcie Berlusconiego i ugruntowanie władzy przez węgierskich postkomunistów przyjęto jako powrót do normalności. Czy to zapowiedź procesu trwałego naruszenia równowagi w zachodnich demokracjach? Czy zdobywanie przez lewicę władzy kreowania dominujących opinii nie ogranicza pola skuteczności prawicy?
Równi i równiejsi
Jeszcze dwadzieścia lat temu politolodzy wychwalali logikę rotacji władzy w kolejnych wyborach na Zachodzie. Podkreślano, że polityczny obóz środka, dopuszczając do władzy przemiennie prawicę i lewicę, zapobiega dominacji którejś z opcji. Zwolennicy lewicy i prawicy z pokorą przyjmowali oddawanie władzy i całą swoją energię skupiali na przygotowaniach do przejęcia na nowo steru rządów w kolejnej próbie wyborczej. Od jakiegoś czasu ten konsensus, zakładający różnice w poglądach, ale nie odmawiający dobrej woli rywalom, zanika. Konfrontacja lewicy z prawicą jest tym ostrzejsza, im bardziej prawica wyłamuje się z narzucanych kanonów political correctness. Mało dramatyczna jest na przykład w Belgii, gdzie trudno odróżnić socjalistów od chadecji, ale już niezwykle ostra w USA, gdzie republikanie chcą zmienić ustalone "na zawsze" zdobycze rewolucji obyczajowej lat 70.
Lewica zaczyna traktować dojście do władzy "niegrzecznej prawicy" jako swoiste naruszenie demokracji. Gdy rządzą lewica i liberałowie, w elitach i dużej części mediów panuje atmosfera elizejskiego spokoju. Oczywiście media są krytyczne wobec każdej władzy - ujawnia się kiksy polityków, krytykuje porażki, sarka na zbyt bezczelną korupcję, ale nie ma tonu zagrożenia demokracji jako takiej. Gdy do władzy dochodzi prawica o "twardej tożsamości", szybko pojawiają się wezwania do obywatelskiego nieposłuszeństwa. Aby usprawiedliwić to kopnięcie w demokratyczny stolik, ukuwa się hasło "faszystowskie zagrożenie". A skoro w opinii lewicy grozi nam faszyzm, na miejscu są nadzwyczajne wystąpienia i język.
Intelektualiści zaczynają pisać epistoły o inwazji nienawiści, lingwiści krytycznie badają język nowej władzy, a laureaci Nagród Nobla wzywają do obrony demokracji. Artyści przystępują do malowania nielubianych liderów prawicy w mundurach nazistów, zaś znani pisarze zapowiadają emigrację. Te emocje wpływają także na część duchownych, którzy nagle zaczynają wchodzić w rolę krytyków nawet dość typowych dla demokracji procedur, choćby zmian na stanowiskach w administracji rządowej.
Kluczowe okazuje się zdobycie jak największej władzy interpretacji. To ona powoduje, że obywatele zyskują przekonanie, że sprawy idą w dobrym kierunku lub - na odwrót - zaczynają się lękać o los kraju. To od władzy interpretacji zależy, czy przeciętny widz wiadomości TV uznaje polityka za fachowca, czy za dyletanta. Oczywiście, rzadko miewamy do czynienia z kreacją wizerunku całkowicie oderwaną od realiów. Berlusconi naprawdę miewał i miewa podejrzane interesy i bywa nieznośnym bufonem. Rzecz w tym, że prawdziwe wady szefa Forza Italia wyjaskrawiają się na tle wyidealizowanego obrazu rywala. Lewicowca Prodiego oskarżano m.in. o niejasny udział w biznesowym budowaniu koncernu Telekom Serbia, a mimo to wizerunek aferzysty przyl-gnął jedynie do Berlusconiego. Radykalizm i skrajność to w ramach tej wojny o władzę interpretacji jedynie cecha Ligi Północnej, a nigdy trockistów i włoskich Zielonych.
Powie ktoś, że Berlusconi jako właściciel paru telewizji i medialnego imperium nie był w tym sporze bezbronny. To prawda, jego stacje były w dyskretnym popieraniu swego właściciela nieporadne i toporne. Lider Forza Italia nie potrafił przyciągnąć do siebie znanych intelektualistów i artystów - bo ci w większości "serce mają po lewej stronie". Propaganda Berlusconiego była bogata, ale płaska.
Prawicowa niewola
Podobny proces do tego we Włoszech i na Węgrzech trwa w Polsce od chwili odsunięcia od władzy SLD. Atmosfera staczania się w potworną przepaść jest wzbogacana o przypisywanie nowej władzy wszystkiego, co najgorsze. Gdy PiS proponuje powołanie Centralnego Biura Antykorupcyjnego, jako oczywistość pojawia się podejrzenie, że CBA zostanie wykorzystane przeciw politycznym rywalom. Gdy ktoś uchyli się od "nawalania" we władzę, pisze się o nim jako o "rządowym publicyście". Gwiazdy medialne, znani publicyści otwarcie głoszą, że nowa władza jest zagrożeniem wszelkich swobód. Każda krytyka Trybunału Konstytucyjnego staje się okazją do wieszczenia końca polskiej demokracji. Co charakterystyczne, obóz lewicy nie głosi swojego sprzeciwu wobec tej czy innej propozycji rządu jako normalnej w demokracji różnicy poglądów. O nie, odmienne zdanie natychmiast jest uwznioślane sugestią, że adwersarz ma jakieś ukryte złe intencje. Że w tej polemice nie idzie o inne zdanie, ale o walkę z podłością.
Padają dramatyczne stwierdzenia, że nie można milczeć, bo co powie się w przyszłości synowi. Takie frazy - na miejscu w czasie wojny czy okupacji - lekko spływają z piór intelektualistów. Posunięcia przypominające aluzyjne kartki ze stanu wojennego lansuje "Przekrój", który na Wielkanoc życzył Polakom "przebudzenia nadziei i nadziei na przebudzenie". W medialnym zgiełku z nabożnym respektem cytowane są opinie, które wykazują lekceważenie dla zasad demokracji. Jedna z komunardek reduty Le Madame dowodzi, że PiS nie ma moralnego prawa rządzić, bo wybrała go mniejszość obywateli. Na tym tle nikogo w Polsce nie oburzają słowa Roberta Biedronia, lidera organizacji gejowskich, który na łamach "Guardiana" ogłosił, że "dla gejów i lesbijek dzisiejsza Polska jest jak Niemcy w latach 30. Jesteśmy rządzeni przez faszystowską partię, która używa tego samego języka i ma takie same idee jak Hitler".
Deregulacja demokracji?
Coraz częstsze zamienianie demokracji z jej różnicami zdań na walkę cywilizacji psuje język debaty i niszczy tradycyjne pojęcie polityki. Zwolennicy lewicy wzruszają ramionami, gdy przypomina się im grzechy ich obozu, a jednocześnie okazują święte oburzenie, gdy ktoś z prawicy popełni jakiś wyskok. Te podwójne standardy niszczą dialog.
W jakim stopniu nasilająca się dominacja obozu liberalno-lewicowego w mediach, umiejętność narzucania przez niego interpretacji czy sprawność w polityzowaniu popkultury może się stać czynnikiem deformującym demokrację? Na razie ludzka przekora, krytycyzm wobec pozostających akurat u władzy i konserwatywne wartości pozwalają na toczenie wciąż w miarę równoprawnego wyborczego boju. Lewica musi się jednak już bardzo wyraźnie skompromitować, by oddać władzę. Prawicy jest trudniej i coraz częściej musi iść na kompromis z hasłami lewicy. Bo ta, przynajmniej w Europie, dyktuje tempo kulturowych zmian. Obóz postępu jest o wiele sprawniejszy w medialnej perswazji i wyznaczaniu tego, co jest ekstremizmem, a co nim nie jest.
W Polsce - w odróżnieniu od Włoch i Węgier - lewica po aferze Rywina straciła monopol w kreowaniu zbiorowych wyobrażeń. Nie byłoby to możliwe bez osłabnięcia monopolu intelektualnego "Gazety Wyborczej" - polskiego mistrza władzy interpretacji. Ale nic nie stoi w miejscu. Teraz polska lewica pilnie uczy się od włoskich i węgierskich kolegów, jak za pomocą polit-popkultury powrócić na czoło sondaży. Czy okaże się pojętnym uczniem?
Więcej możesz przeczytać w 21/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.