Weźcie, przestańcie!!!
Spektakle puste fabularnie i nastawione na szokowanie widza formą - oto pieszczona przez krytyków awangarda dla intelektualistów. Pod płaszczykiem niezrozumiałego języka i absurdalnej formy przemycana jest zazwyczaj artystyczna miernota. Obyczajowa prowokacja okazuje się najprostszą drogą do zaistnienia w szerszej świadomości. Mistrzem beztreściowego obscenobulgotu jest Jan Klata, który właśnie pojawił się w Warszawie ze spektaklem "Weź, przestań".
Klatę już dawno okrzyknięto przywódcą teatralnej rewolucji. Wystarczyła dawka językowo-wizualnej prowokacji w połączeniu z kreowanym wizerunkiem przedstawiciela pokolenia JPII. Stały bywalec stołecznego kościoła Wizytek w "Fantasy" (luźnej interpretacji "Fantazego" Juliusza Słowackiego) na przemian prezentował bluzgi z portretem papieża, zaś jego Hamlet nosił przy sobie komunijną książeczkę do nabożeństwa. "Fantasy" to w założeniu była próba przełamania patriotycznego tabu, a służyć temu miały takie obrazki, jak żołnierz kopulujący w rytm piosenki "Czerwone maki na Monte Cassino". Recenzenci piali z zachwytu, a jakakolwiek krytyka scenicznej "świętej krowy" była karygodnym bluźnierstwem. Na fali bezkrytycznego uwielbienia Klata uruchomił masową produkcję - w zeszłym roku wypuścił na rynek trzy spkektakle i zakończył sezon festiwalem "Klata Fest", z sobą samym w roli głównej.
"Weź, przestań" to sztuka na wskroś stołeczna. Klacie wydawało się, że warszawskiej publiczności wystarczy pokazać na scenie przeniesione w skali 1:1 podziemia Dworca Centralnego, miks grających przed metrem Indian z panem Witkiem z Atlantydy i rzucić w przestrzeń kilka chwytliwych nazwisk (Doda Elektroda, Leszek Balcerowicz i Monika Olejnik), grubo okraszonych nieparlamentaryzmami. Nawet dawka prowokacji okazała się zbyt mała, by zapaść w pamięć. Patriotyzm nie najwyższego lotu, czyli harcerze w przydużych hełmach, składający kwiaty pod tablicą upamiętniającą zabitych żołnierzy, pokazani na tle meneli, nie wywołują zadumy nad degrengoladą polskiego społeczeństwa. Tanim chwytem jest też szafowanie wizerunkiem Jana Pawła II - na stróżówce wisi jego plakat, a bohaterowie podskakują w wężyku, śpiewając: "Nie ma lepszego od Jana Pawła II". Przedstawienie można podsumować tylko apelem do Klaty, zaczerpniętym z tytułu - weź, przestań!
Pod koniec zeszłego roku ten sam TR Warszawa (lepiej znany widzom jako Teatr Rozmaitości), w którym swój najnowszy twór pokazał Klata, wystawił "Bezsenność". Znana z eksperymentalnych, acz ciekawych projektów placówka poszła o krok za daleko, pozwalając Annie Baumgart na przeniesienie do teatru swojej sypialni i zmuszenie widzów, by spędzili tam całą noc. Na ul. Marszałkowską dostarczono, oprócz mebli i ośmiogodzinnego filmu z zapisem widoku z okna, także komputer z prywatną pocztą i komórkę. Widz uwięziony w tej scenografii miał doświadczyć udręki bezsenności i nagrywać swoje wrażenia na dyktafon. Założenie było szczytne - zwykli ludzie mieli się stać aktorami i sami kreować akcję sztuki. Nie było reżysera, scenariusza ani prawdziwych aktorów. Był tylko widz. I absurdalna próba wmówienia mu, że uczestniczy w czymś odkrywczym. Miał być dialog z teatrem, a wyszła nudna sztuka pseudoawangardowa, bez przekazu i znaczenia. Na dodatek akcja do złudzenia przypominała teatralną adaptację pomysłu Joanny Rajkowskiej, która kilka lat wcześniej zaprosiła ludzi, odwiedzających jej wystawę, do wspólnego spania w warszawskiej galerii i zapisywania swoich snów.
Innym nieudolnym eksperymentem dla snobistyczych kręgów intelektualnych było przedstawienie "Mleko". Jego twórcy postanowili wsadzić sztukę do pudełka po pizzy i dostarczyć ją prosto na wycieraczkę przed drzwiami zainteresowanych. Wystarczyło zadzwonić do teatru i zamówić aktorów do domu czy biura. Na urodziny szefowej lub rocznicę ślubu cioci i wujka. Prezent głęboko artystyczny, niesłychanie awangardowy i jakże snobistyczny. Jedyny warunek to wyłożenie 500 zł. A jak więcej widzów - to nawet 1000 zł. Wolny rynek jednak odrzucił produkt, który okazał się kolejną teatralną wydmuszką opakowaną w elegancki papier z logo TR. A ryzykowne eksperymenty z formą nadszarpnęły reputację znakomitego teatru, który z Grzegorzem Jarzyną na czele i takimi reżyserami jak Krzysztof Warlikowski i Krystian Lupa u boku stał się jedną z najciekawszych polskich scen.
Pomysły miejscowych artystów rewolucjonistów to nic nowego. Sztuka bełkotu w teatrze istnieje w Europie od lat, ale tam pozostaje niszą dla fanatyków, których nikt nie traktuje poważnie. Taką formę nazywa się tam postdramatem. Termin wymyślił niemiecki teatrolog Hans-Thies Lehmann. Swoją teorię wyłożył w opracowaniu "Teatr postdramatyczny". Założenie jest proste - odejście od tekstu i jakiejkolwiek interpretacji oraz gloryfikacja zdeformowanej rzeczywistości. Idąc tym tropem, Tim Staffel w inscenizacji "Schloss" (wariacji na temat "Zamku" Kafki) kazał aktorom dopiero w trakcie spektaklu wybierać sobie role. Jan Fabre robił przerwy, podczas których aktorzy, paląc papierosy, obserwowali widownię. W kwietniu nasz kraj odwiedziła ikona gatunku, niemiecki reżyser Ren� Pollesch z "Hallo, hotel?!". Suflerka pałętała się po scenie, aktorzy wymieniali rolami, wrzeszczeli i odmawiali dalszego udziału w spektaklu. To, co miało być ostre i odważne, było tylko niesmaczne i nudne. Na szczęście Pollesch z Polski szybko wyjechał. Został, niestety, Klata.
Klatę już dawno okrzyknięto przywódcą teatralnej rewolucji. Wystarczyła dawka językowo-wizualnej prowokacji w połączeniu z kreowanym wizerunkiem przedstawiciela pokolenia JPII. Stały bywalec stołecznego kościoła Wizytek w "Fantasy" (luźnej interpretacji "Fantazego" Juliusza Słowackiego) na przemian prezentował bluzgi z portretem papieża, zaś jego Hamlet nosił przy sobie komunijną książeczkę do nabożeństwa. "Fantasy" to w założeniu była próba przełamania patriotycznego tabu, a służyć temu miały takie obrazki, jak żołnierz kopulujący w rytm piosenki "Czerwone maki na Monte Cassino". Recenzenci piali z zachwytu, a jakakolwiek krytyka scenicznej "świętej krowy" była karygodnym bluźnierstwem. Na fali bezkrytycznego uwielbienia Klata uruchomił masową produkcję - w zeszłym roku wypuścił na rynek trzy spkektakle i zakończył sezon festiwalem "Klata Fest", z sobą samym w roli głównej.
"Weź, przestań" to sztuka na wskroś stołeczna. Klacie wydawało się, że warszawskiej publiczności wystarczy pokazać na scenie przeniesione w skali 1:1 podziemia Dworca Centralnego, miks grających przed metrem Indian z panem Witkiem z Atlantydy i rzucić w przestrzeń kilka chwytliwych nazwisk (Doda Elektroda, Leszek Balcerowicz i Monika Olejnik), grubo okraszonych nieparlamentaryzmami. Nawet dawka prowokacji okazała się zbyt mała, by zapaść w pamięć. Patriotyzm nie najwyższego lotu, czyli harcerze w przydużych hełmach, składający kwiaty pod tablicą upamiętniającą zabitych żołnierzy, pokazani na tle meneli, nie wywołują zadumy nad degrengoladą polskiego społeczeństwa. Tanim chwytem jest też szafowanie wizerunkiem Jana Pawła II - na stróżówce wisi jego plakat, a bohaterowie podskakują w wężyku, śpiewając: "Nie ma lepszego od Jana Pawła II". Przedstawienie można podsumować tylko apelem do Klaty, zaczerpniętym z tytułu - weź, przestań!
Pod koniec zeszłego roku ten sam TR Warszawa (lepiej znany widzom jako Teatr Rozmaitości), w którym swój najnowszy twór pokazał Klata, wystawił "Bezsenność". Znana z eksperymentalnych, acz ciekawych projektów placówka poszła o krok za daleko, pozwalając Annie Baumgart na przeniesienie do teatru swojej sypialni i zmuszenie widzów, by spędzili tam całą noc. Na ul. Marszałkowską dostarczono, oprócz mebli i ośmiogodzinnego filmu z zapisem widoku z okna, także komputer z prywatną pocztą i komórkę. Widz uwięziony w tej scenografii miał doświadczyć udręki bezsenności i nagrywać swoje wrażenia na dyktafon. Założenie było szczytne - zwykli ludzie mieli się stać aktorami i sami kreować akcję sztuki. Nie było reżysera, scenariusza ani prawdziwych aktorów. Był tylko widz. I absurdalna próba wmówienia mu, że uczestniczy w czymś odkrywczym. Miał być dialog z teatrem, a wyszła nudna sztuka pseudoawangardowa, bez przekazu i znaczenia. Na dodatek akcja do złudzenia przypominała teatralną adaptację pomysłu Joanny Rajkowskiej, która kilka lat wcześniej zaprosiła ludzi, odwiedzających jej wystawę, do wspólnego spania w warszawskiej galerii i zapisywania swoich snów.
Innym nieudolnym eksperymentem dla snobistyczych kręgów intelektualnych było przedstawienie "Mleko". Jego twórcy postanowili wsadzić sztukę do pudełka po pizzy i dostarczyć ją prosto na wycieraczkę przed drzwiami zainteresowanych. Wystarczyło zadzwonić do teatru i zamówić aktorów do domu czy biura. Na urodziny szefowej lub rocznicę ślubu cioci i wujka. Prezent głęboko artystyczny, niesłychanie awangardowy i jakże snobistyczny. Jedyny warunek to wyłożenie 500 zł. A jak więcej widzów - to nawet 1000 zł. Wolny rynek jednak odrzucił produkt, który okazał się kolejną teatralną wydmuszką opakowaną w elegancki papier z logo TR. A ryzykowne eksperymenty z formą nadszarpnęły reputację znakomitego teatru, który z Grzegorzem Jarzyną na czele i takimi reżyserami jak Krzysztof Warlikowski i Krystian Lupa u boku stał się jedną z najciekawszych polskich scen.
Pomysły miejscowych artystów rewolucjonistów to nic nowego. Sztuka bełkotu w teatrze istnieje w Europie od lat, ale tam pozostaje niszą dla fanatyków, których nikt nie traktuje poważnie. Taką formę nazywa się tam postdramatem. Termin wymyślił niemiecki teatrolog Hans-Thies Lehmann. Swoją teorię wyłożył w opracowaniu "Teatr postdramatyczny". Założenie jest proste - odejście od tekstu i jakiejkolwiek interpretacji oraz gloryfikacja zdeformowanej rzeczywistości. Idąc tym tropem, Tim Staffel w inscenizacji "Schloss" (wariacji na temat "Zamku" Kafki) kazał aktorom dopiero w trakcie spektaklu wybierać sobie role. Jan Fabre robił przerwy, podczas których aktorzy, paląc papierosy, obserwowali widownię. W kwietniu nasz kraj odwiedziła ikona gatunku, niemiecki reżyser Ren� Pollesch z "Hallo, hotel?!". Suflerka pałętała się po scenie, aktorzy wymieniali rolami, wrzeszczeli i odmawiali dalszego udziału w spektaklu. To, co miało być ostre i odważne, było tylko niesmaczne i nudne. Na szczęście Pollesch z Polski szybko wyjechał. Został, niestety, Klata.
Więcej możesz przeczytać w 21/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.