To nie Ukraińcy, ale zazdrosny mąż zamordował ministra Pierackiego
Historia dawno zamknęła już tę sprawę. Wyrok był wydany. Mordercami polskiego ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego mieli być nacjonaliści ukraińscy. Mimo że żaden z oskarżonych nigdy nie przyznał się do winy, mimo że przed sądem nigdy nie udało się postawić rzekomego zabójcy, a cały poszlakowy proces budził najwyższe wątpliwości obserwatorów. Siedemdziesiąt lat temu ten zamach uznano za zamach na państwo. I aby chronić to państwo przed wszelkiej maści terrorem politycznym, powołano do życia tzw. obóz izolacyjny "dla osób zagrażających bezpieczeństwu, spokojowi i porządkowi publicznemu". Tak narodziła się w naszej historii wstydliwa sprawa Berezy Kartuskiej, obozu odosobnienia, do którego trafiało się bez wyroku sądu i bez możliwości jakiejkolwiek obrony. "Rząd Rzeczypospolitej - mówił nad trumną ministra Pierackiego ówczesny premier Leon Kozłowski - jest zdecydowany dać społeczeństwu i naszej dobrej sławie narodowej satysfakcję za tę obrazę i zadośćuczynienie za życie Bronisława Pierackiego oraz sięgnąć po stanowcze środki pohamowania instynktów, z których rodzi się zbrodnia".
W wyniku nowego śledztwa historii może się okazać, że Pierackiego nie zamordowali Ukraińcy, lecz pewien zazdrosny góral, któremu pan minister uwiódł żonę. I że to dlatego właśnie mieliśmy Berezę.
Zmylone tropy
Jak się wydaje, nikt nie widział prawdziwego zabójcy. Dokumenty śledztwa mówią o mężczyźnie, który z papierową paczką pod pachą od godzin porannych przechadzał się ulicą Foksal, ale trudno dać wiarę, by człowiek, który planował zabicie ministra, był tak nieostrożny, by ryzykować nieuchronne wylegitymowanie na maleńkiej warszawskiej ulicy, przy której mieścił się nie tylko Klub Towarzyski, tzw. Klub 11 listopada, w którym jadali członkowie rządu, ale także ambasada japońska, będąca pod stałą ochroną policji. Według jednych świadków, człowiek, który strzelał do Pierackiego, był wysokim, ogorzałym blondynem lub szatynem o bujnej czuprynie. Według innych, zamachowiec był niskiego wzrostu, ubrany w czapkę cyklistówkę i sportowe ubranie. Wąsy miał przystrzyżone po angielsku. Z opisu zamieszczonego w "Robotniku" wynikało, że zamachowców było kilku i że strzelali z ukrycia za drzewami ogrodu. W relacji jednego z najważniejszych świadków zdarzeń 15 czerwca 1934 r., służącego klubu Adama Dawdy, zapisany został fakt zupełnie niepojęty. Oto - według jego słów - młody człowiek w zielonkawym płaszczu po dokonaniu zabójstwa wcale nie uciekał. Oddalał się powolnym krokiem, pogwizdując.
Fakt, że zabójca Pierackiego, przez nikogo nie zapamiętany i nie ścigany, bezpiecznie oddalił się z miejsca zbrodni, zdaje się potwierdzać i to, że policja nie sporządziła portretu pamięciowego zamachowca, i to że następnego dnia Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zapowiedziało w prasie astronomiczną, wynoszącą 100 tys. zł, nagrodę za pomoc w ujęciu sprawcy. Bez skutku. Gen. Kordian Zamorski, komendant główny policji, ujawnił po latach, że bezradność służb śledczych była taka, że na pomoc wezwano słynnego jasnowidza Ossowieckiego. Dano mu do dyspozycji płaszcz porzucony przez zabójcę i egzemplarz gazety, którą trzymał pod pachą. Nawet Ossowiecki nie potrafił jednak wskazać żadnego konkretnego tropu. Śledztwo - zdawałoby się - utknęło w martwym punkcie. Poza śledztwem rozpoczęły się natomiast zatrzymania kandydatów do Berezy Kartuskiej. Na pierwszy ogień poszli działacze ONR podejrzewanego o zorganizowanie zamachu, z Bolesławem Piaseckim na czele. W nocy z 16 na 17 czerwca aresztowano około 600 osób. Kilka dni później w tym wyjątkowo nieudolnym śledztwie pojawił się nagle wątek ukraiński. W kieszeni płaszcza porzuconego przez zabójcę została podobno znaleziona kokardka o barwach żółto-niebieskich, charakterystyczna dla kręgów nacjonalistów ukraińskich. Co więcej, jak się równie nagle okazało, zabójca na drodze ucieczki porzucił także papierowy pakunek, w którym znajdował się ładunek wybuchowy. Podobno zamachowiec, zanim oddał trzy śmiertelne strzały do ministra Pierackiego, próbował uruchomić ową bombę, lecz tuleja szklana mechanizmu detonatora okazała się za gruba. Teraz już śledztwo potoczyło się sprawnie i z sukcesami. Zatrzymywani byli kolejni uczestnicy spisku na życie Pierackiego. W sumie kilkanaście osób. Wszyscy, tylko nie zabójca. Ten miał podobno opuścić Polskę i ukryć się gdzieś w świecie. Podano jego nazwisko do publicznej wiadomości. I od tego czasu za zabójcę ministra Pierackiego uważany jest 21-letni praktykant drukarski Grzegorz Maciejko, w bojówce Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) używający pseudonimu Gonta.
Nie wszyscy w to uwierzyli. Wincenty Witos, były trzykrotny premier, zapisał we wspomnieniach: "22 lipca 1934 r. przybył Bagiński (Kazimierz) z wiadomościami. (...) Posiada zupełnie pewne wiadomości, że Pierackiego zamordowali przyjaciele polityczni. Znaleziona bomba pochodzenia ukraińskiego była umyślnie podrzucona, by zmylić ślady. Zupełnie bezpodstawne jest aresztowanie studenta ukraińskiego". Starosta gnieźnieński Julian Suski, bliski współpracownik ministra Pierackiego, zanotował podobnie: "Pieracki był jedynym pośród bliskich Marszałka, który pragnął porozumienia z obozem narodowym i jego śmierć była prawdopodobnie zamknięciem tych planów. I dlatego nie wierzę, by była ona postanowiona przez Ukraińców". Wiązano ten zamach z Niemcami i wizytą w Warszawie min. Goebbelsa, którego Pieracki na kilka godzin przed śmiercią żegnał na dworcu w Warszawie, wiązano z tajemniczymi, poufnymi, misjami pułkownika Pierackiego, które kilka lat wcześniej zlecał mu marszałek Piłsudski. Najmniej jego śmierć wiązano z postawionymi przed sądem Ukraińcami. Prasa ukraińska, jak choćby "Diło", ironicznie zaznaczała, że "zamachowiec był albo urodzonym warszawianinem, albo znał doskonale topografię Warszawy", twierdząc jednocześnie, że sugestie, jakoby zamach na Pierackiego mógł wyjść z kół ukraińskich, "nie wytrzymują krytyki". Ukraińcy podnosili argument trudny do pominięcia. Oto - pytali - jeśli już przyjąć, że za zamachem na Pierackiego rzeczywiście ukrywała się OUN, to jak zrozumieć, że na wykonawcę zamachu wyznaczono Maciejkę, nierozgarniętego półanalfabetę, który gdyby został schwytany, skompromitowałby na sali sądowej Ukrainę i jej niepodległościowe marzenia. To niemożliwe - twierdzili. - Nie my zabiliśmy waszego ministra.
Przyznawali się do zamachu Stefana Fedaka w 1921 r. we Lwowie na marszałka Piłsudskiego i wojewodę Grabowskiego. Przyznawali się do zamachu w 1924 r. na placu Mariackim we Lwowie na prezydenta Wojciechowskiego. Przyznawali się do zamachu w 1931 r. w Truskawcu na posła Tadeusza Hołówkę. Przyznawali się do ponad dwóch tysięcy aktów terroru, jakich ukraińscy nacjonaliści dokonali od roku 1930. Do tej jednej, chyba najgłośniejszej sprawy, nigdy się jednak nie przyznali. Ściśle biorąc, nikt nie kwestionował, że mieli takie zamiary. "W 1932 roku egzekutywa OUN na posiedzeniu w Pradze zaproponowała akcję, aby - jak pisze Ryszard Torzecki - zatrzeć niepowodzenia z lat 1930-32 i uciszyć antyounowską propagandę pozostałych stronnictw. Bliżej nie skonkretyzowany wniosek powstał w 1933 r., proponując akcję na ministra spraw wewnętrznych lub ministra oświaty i wyznań religijnych". Czy jednak owe potwierdzone dokumentami plany i zamiary mogą być równoznaczne z wykonaniem zamachu? I jeśli nie Ukraińcy, to kto mógł zabić ministra Pierackiego?
Wschodząca gwiazda sanacji
Minister Bronisław Pieracki nie był człowiekiem szczególnie lubianym i specjalnie popularnym. "Małomówny, posępny, nieco ociężały - pisał o nim Marian Romeyko. - Do jego ust przywarł jakiś bolesny skurcz. Śmiech, a nawet uśmiech był mu obcy". W licznych współczesnych charakterystykach zabitego ministra najczęściej pojawiały się określenia: ponury, zacięty, bezwzględny, przebiegły, twardy, chorobliwie ambitny... "Był on - zapisze Andrzej Micewski - człowiekiem bezwzględnym, ale posiadał niewątpliwie nieprzeciętną inteligencję. Można przypuszczać, że gdyby żył po roku 1935, odegrałby czołową rolę w obozie sanacyjnym".
Jedynym rozdziałem w życiu ministra Pierackiego, o którym historia milczy, jest jego życie prywatne. Tak jakby w ogóle go nie miał. W wieku 39 lat pozostawał kawalerem. Według Romeyki, "Odmiana łuszczycy czy egzemy powodowała, że odsuwał się od ludzi". "Mówiono - pisał Jerzy Rawicz - że w czasie wojny został ciężko ranny w podbrzusze. Wskutek tego utył nadmiernie, rozlał się, nawet zmienił mu się głos". Rzeczywiście Pieracki został ciężko ranny w czasie wojny w potyczce pod Jastkowem. Tyle że w pierś. Jak się więc wydaje, wszelkie aluzje i sugestie co do jego męskiej niesprawności są niczym innym jak zwyczajną obmową. Tym bardziej że w materiałach wspomnieniowych znaleźć można także wzmianki o częstych wizytach ministra Pierackiego w wytwornych - jak to niegdyś nazywano - lupanarach. Co wydaje się jednak najistotniejsze w tym prywatnym rozdziale w życiu Pierackiego, to to, że kilka miesięcy przed śmiercią minister bez podania przyczyn oddalił swoją ochronę osobistą. Nagle i kategorycznie. Tak jak gdyby w jego życiu pojawił nowy wątek, który chciał ukryć przed światem. I tylko być może fakt ten ma związek z pewną niezwykłą relacją spisaną w latach 60. w Argentynie, a przekazaną przez dr Iwonę Zaciewską.
Wyznanie na łożu śmierci
Jej ciotka Grażyna Wajda rzucona wraz z mężem przez wojenną tułaczkę do Argentyny w miasteczku La Granja, wśród nielicznej tam Polonii, poznała człowieka o nazwisku Mieczysław Różański. Był to bardzo wysokiego wzrostu i silnej budowy góral. Przed wojną pracował jako dekorator w teatrach we wszystkich dużych miastach w Polsce. Był samotny i bez żadnej dalszej rodziny. W La Granja był właścicielem niewielkiego lokalu, kawiarenki z muzyką i tańcami na świeżym powietrzu. W 1968 r., gdy zaproszona odwiedziła jego dom, w saloniku dostrzegła portret kobiety o charakterystycznej urodzie, którą poznała w warszawskiej Operze tuż przed wojną, a którą przedstawiono jej jako "narzeczoną tragicznie zmarłego ministra Pierackiego". Widząc jej pytający wzrok, Mieczysław Różański powiedział: "To moja ukochana żona, którą uwiódł i porwał minister Pieracki". Wówczas poznała historię nieszczęśliwej miłości i małżeństwa, które trwało kilka miesięcy. I być może cała ta opowieść nie byłaby warta przywołania, gdyby nie jej finał. Oto bowiem rok czy dwa lata później, gdy zmarł Mieczysław Różański, ksiądz z pobliskiej parafii w Salsipuedes przed pogrzebem zgromadził zamieszkałych w okolicy La Granja Polaków, by spełnić ostatnią wolę zmarłego i poinformować ich, że życzeniem Różańskiego było, by wszyscy dowiedzieli się, że to nie Ukraińcy, ale on przed 35 laty zabił w Warszawie ministra Pierackiego. Chciał także, by dowiedzieli się, że nawet w obliczu śmierci swego czynu nie żałuje.
Być może żyją jeszcze ludzie, którzy mogą pomóc zweryfikować tę historię. Jeśli jest prawdziwa, to tłumaczy, dlaczego zabójca Pierackiego nie uciekał, a oddalał się powolnym krokiem, pogwizdując.
W wyniku nowego śledztwa historii może się okazać, że Pierackiego nie zamordowali Ukraińcy, lecz pewien zazdrosny góral, któremu pan minister uwiódł żonę. I że to dlatego właśnie mieliśmy Berezę.
Zmylone tropy
Jak się wydaje, nikt nie widział prawdziwego zabójcy. Dokumenty śledztwa mówią o mężczyźnie, który z papierową paczką pod pachą od godzin porannych przechadzał się ulicą Foksal, ale trudno dać wiarę, by człowiek, który planował zabicie ministra, był tak nieostrożny, by ryzykować nieuchronne wylegitymowanie na maleńkiej warszawskiej ulicy, przy której mieścił się nie tylko Klub Towarzyski, tzw. Klub 11 listopada, w którym jadali członkowie rządu, ale także ambasada japońska, będąca pod stałą ochroną policji. Według jednych świadków, człowiek, który strzelał do Pierackiego, był wysokim, ogorzałym blondynem lub szatynem o bujnej czuprynie. Według innych, zamachowiec był niskiego wzrostu, ubrany w czapkę cyklistówkę i sportowe ubranie. Wąsy miał przystrzyżone po angielsku. Z opisu zamieszczonego w "Robotniku" wynikało, że zamachowców było kilku i że strzelali z ukrycia za drzewami ogrodu. W relacji jednego z najważniejszych świadków zdarzeń 15 czerwca 1934 r., służącego klubu Adama Dawdy, zapisany został fakt zupełnie niepojęty. Oto - według jego słów - młody człowiek w zielonkawym płaszczu po dokonaniu zabójstwa wcale nie uciekał. Oddalał się powolnym krokiem, pogwizdując.
Fakt, że zabójca Pierackiego, przez nikogo nie zapamiętany i nie ścigany, bezpiecznie oddalił się z miejsca zbrodni, zdaje się potwierdzać i to, że policja nie sporządziła portretu pamięciowego zamachowca, i to że następnego dnia Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zapowiedziało w prasie astronomiczną, wynoszącą 100 tys. zł, nagrodę za pomoc w ujęciu sprawcy. Bez skutku. Gen. Kordian Zamorski, komendant główny policji, ujawnił po latach, że bezradność służb śledczych była taka, że na pomoc wezwano słynnego jasnowidza Ossowieckiego. Dano mu do dyspozycji płaszcz porzucony przez zabójcę i egzemplarz gazety, którą trzymał pod pachą. Nawet Ossowiecki nie potrafił jednak wskazać żadnego konkretnego tropu. Śledztwo - zdawałoby się - utknęło w martwym punkcie. Poza śledztwem rozpoczęły się natomiast zatrzymania kandydatów do Berezy Kartuskiej. Na pierwszy ogień poszli działacze ONR podejrzewanego o zorganizowanie zamachu, z Bolesławem Piaseckim na czele. W nocy z 16 na 17 czerwca aresztowano około 600 osób. Kilka dni później w tym wyjątkowo nieudolnym śledztwie pojawił się nagle wątek ukraiński. W kieszeni płaszcza porzuconego przez zabójcę została podobno znaleziona kokardka o barwach żółto-niebieskich, charakterystyczna dla kręgów nacjonalistów ukraińskich. Co więcej, jak się równie nagle okazało, zabójca na drodze ucieczki porzucił także papierowy pakunek, w którym znajdował się ładunek wybuchowy. Podobno zamachowiec, zanim oddał trzy śmiertelne strzały do ministra Pierackiego, próbował uruchomić ową bombę, lecz tuleja szklana mechanizmu detonatora okazała się za gruba. Teraz już śledztwo potoczyło się sprawnie i z sukcesami. Zatrzymywani byli kolejni uczestnicy spisku na życie Pierackiego. W sumie kilkanaście osób. Wszyscy, tylko nie zabójca. Ten miał podobno opuścić Polskę i ukryć się gdzieś w świecie. Podano jego nazwisko do publicznej wiadomości. I od tego czasu za zabójcę ministra Pierackiego uważany jest 21-letni praktykant drukarski Grzegorz Maciejko, w bojówce Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) używający pseudonimu Gonta.
Nie wszyscy w to uwierzyli. Wincenty Witos, były trzykrotny premier, zapisał we wspomnieniach: "22 lipca 1934 r. przybył Bagiński (Kazimierz) z wiadomościami. (...) Posiada zupełnie pewne wiadomości, że Pierackiego zamordowali przyjaciele polityczni. Znaleziona bomba pochodzenia ukraińskiego była umyślnie podrzucona, by zmylić ślady. Zupełnie bezpodstawne jest aresztowanie studenta ukraińskiego". Starosta gnieźnieński Julian Suski, bliski współpracownik ministra Pierackiego, zanotował podobnie: "Pieracki był jedynym pośród bliskich Marszałka, który pragnął porozumienia z obozem narodowym i jego śmierć była prawdopodobnie zamknięciem tych planów. I dlatego nie wierzę, by była ona postanowiona przez Ukraińców". Wiązano ten zamach z Niemcami i wizytą w Warszawie min. Goebbelsa, którego Pieracki na kilka godzin przed śmiercią żegnał na dworcu w Warszawie, wiązano z tajemniczymi, poufnymi, misjami pułkownika Pierackiego, które kilka lat wcześniej zlecał mu marszałek Piłsudski. Najmniej jego śmierć wiązano z postawionymi przed sądem Ukraińcami. Prasa ukraińska, jak choćby "Diło", ironicznie zaznaczała, że "zamachowiec był albo urodzonym warszawianinem, albo znał doskonale topografię Warszawy", twierdząc jednocześnie, że sugestie, jakoby zamach na Pierackiego mógł wyjść z kół ukraińskich, "nie wytrzymują krytyki". Ukraińcy podnosili argument trudny do pominięcia. Oto - pytali - jeśli już przyjąć, że za zamachem na Pierackiego rzeczywiście ukrywała się OUN, to jak zrozumieć, że na wykonawcę zamachu wyznaczono Maciejkę, nierozgarniętego półanalfabetę, który gdyby został schwytany, skompromitowałby na sali sądowej Ukrainę i jej niepodległościowe marzenia. To niemożliwe - twierdzili. - Nie my zabiliśmy waszego ministra.
Przyznawali się do zamachu Stefana Fedaka w 1921 r. we Lwowie na marszałka Piłsudskiego i wojewodę Grabowskiego. Przyznawali się do zamachu w 1924 r. na placu Mariackim we Lwowie na prezydenta Wojciechowskiego. Przyznawali się do zamachu w 1931 r. w Truskawcu na posła Tadeusza Hołówkę. Przyznawali się do ponad dwóch tysięcy aktów terroru, jakich ukraińscy nacjonaliści dokonali od roku 1930. Do tej jednej, chyba najgłośniejszej sprawy, nigdy się jednak nie przyznali. Ściśle biorąc, nikt nie kwestionował, że mieli takie zamiary. "W 1932 roku egzekutywa OUN na posiedzeniu w Pradze zaproponowała akcję, aby - jak pisze Ryszard Torzecki - zatrzeć niepowodzenia z lat 1930-32 i uciszyć antyounowską propagandę pozostałych stronnictw. Bliżej nie skonkretyzowany wniosek powstał w 1933 r., proponując akcję na ministra spraw wewnętrznych lub ministra oświaty i wyznań religijnych". Czy jednak owe potwierdzone dokumentami plany i zamiary mogą być równoznaczne z wykonaniem zamachu? I jeśli nie Ukraińcy, to kto mógł zabić ministra Pierackiego?
Wschodząca gwiazda sanacji
Minister Bronisław Pieracki nie był człowiekiem szczególnie lubianym i specjalnie popularnym. "Małomówny, posępny, nieco ociężały - pisał o nim Marian Romeyko. - Do jego ust przywarł jakiś bolesny skurcz. Śmiech, a nawet uśmiech był mu obcy". W licznych współczesnych charakterystykach zabitego ministra najczęściej pojawiały się określenia: ponury, zacięty, bezwzględny, przebiegły, twardy, chorobliwie ambitny... "Był on - zapisze Andrzej Micewski - człowiekiem bezwzględnym, ale posiadał niewątpliwie nieprzeciętną inteligencję. Można przypuszczać, że gdyby żył po roku 1935, odegrałby czołową rolę w obozie sanacyjnym".
Jedynym rozdziałem w życiu ministra Pierackiego, o którym historia milczy, jest jego życie prywatne. Tak jakby w ogóle go nie miał. W wieku 39 lat pozostawał kawalerem. Według Romeyki, "Odmiana łuszczycy czy egzemy powodowała, że odsuwał się od ludzi". "Mówiono - pisał Jerzy Rawicz - że w czasie wojny został ciężko ranny w podbrzusze. Wskutek tego utył nadmiernie, rozlał się, nawet zmienił mu się głos". Rzeczywiście Pieracki został ciężko ranny w czasie wojny w potyczce pod Jastkowem. Tyle że w pierś. Jak się więc wydaje, wszelkie aluzje i sugestie co do jego męskiej niesprawności są niczym innym jak zwyczajną obmową. Tym bardziej że w materiałach wspomnieniowych znaleźć można także wzmianki o częstych wizytach ministra Pierackiego w wytwornych - jak to niegdyś nazywano - lupanarach. Co wydaje się jednak najistotniejsze w tym prywatnym rozdziale w życiu Pierackiego, to to, że kilka miesięcy przed śmiercią minister bez podania przyczyn oddalił swoją ochronę osobistą. Nagle i kategorycznie. Tak jak gdyby w jego życiu pojawił nowy wątek, który chciał ukryć przed światem. I tylko być może fakt ten ma związek z pewną niezwykłą relacją spisaną w latach 60. w Argentynie, a przekazaną przez dr Iwonę Zaciewską.
Wyznanie na łożu śmierci
Jej ciotka Grażyna Wajda rzucona wraz z mężem przez wojenną tułaczkę do Argentyny w miasteczku La Granja, wśród nielicznej tam Polonii, poznała człowieka o nazwisku Mieczysław Różański. Był to bardzo wysokiego wzrostu i silnej budowy góral. Przed wojną pracował jako dekorator w teatrach we wszystkich dużych miastach w Polsce. Był samotny i bez żadnej dalszej rodziny. W La Granja był właścicielem niewielkiego lokalu, kawiarenki z muzyką i tańcami na świeżym powietrzu. W 1968 r., gdy zaproszona odwiedziła jego dom, w saloniku dostrzegła portret kobiety o charakterystycznej urodzie, którą poznała w warszawskiej Operze tuż przed wojną, a którą przedstawiono jej jako "narzeczoną tragicznie zmarłego ministra Pierackiego". Widząc jej pytający wzrok, Mieczysław Różański powiedział: "To moja ukochana żona, którą uwiódł i porwał minister Pieracki". Wówczas poznała historię nieszczęśliwej miłości i małżeństwa, które trwało kilka miesięcy. I być może cała ta opowieść nie byłaby warta przywołania, gdyby nie jej finał. Oto bowiem rok czy dwa lata później, gdy zmarł Mieczysław Różański, ksiądz z pobliskiej parafii w Salsipuedes przed pogrzebem zgromadził zamieszkałych w okolicy La Granja Polaków, by spełnić ostatnią wolę zmarłego i poinformować ich, że życzeniem Różańskiego było, by wszyscy dowiedzieli się, że to nie Ukraińcy, ale on przed 35 laty zabił w Warszawie ministra Pierackiego. Chciał także, by dowiedzieli się, że nawet w obliczu śmierci swego czynu nie żałuje.
Być może żyją jeszcze ludzie, którzy mogą pomóc zweryfikować tę historię. Jeśli jest prawdziwa, to tłumaczy, dlaczego zabójca Pierackiego nie uciekał, a oddalał się powolnym krokiem, pogwizdując.
Więcej możesz przeczytać w 21/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.