Dyktat tłumu i autorytarne rządy tabloidów - to panujący w Polsce ustrój
Grozi nam dyktatura. To być może ostatnie wakacje w demokracji - słychać głośne narzekania. Przebijają się przez nie przebąkiwania Jarosława Kaczyńskiego i jego stronników, że tak rządzić się nie da, bo aparat państwowy jest niewydolny, a władza zbyt słaba. Prawda, jak zwykle, jest zupełnie inna. W Polsce władzy jest dość, tylko nikomu nie chce się jej wziąć. Panującym ustrojem jest dyktat tłumu i autorytarne rządy tabloidów.
Od czasów żelaznej damy Hanny Suchockiej (kto jeszcze pamięta, że tak ją nazywano?) przeżyliśmy już żelaznego kanclerza Leszka Millera w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza, wodza Mariana Krzaklewskiego, a potem znów dyktaturę Millera. Wszyscy oni, pasowani przez media na twardzieli i opiewani przez komentatorów jako cudotwórcy, pokazali słabość i strach przed podejmowaniem jakichkolwiek niepopularnych działań, co zresztą nie uratowało ich przed utratą poparcia i popadnięciem w niebyt.
Tu się pracuje do szesnastej
To prawda, że po raz pierwszy od 1989 r. bardzo dużo formalnej władzy zostało skupione w jednych (Donald Tusk powiedziałby "w czterech") rękach. Prawo i Sprawiedliwość bowiem nie tylko ma prezydenta i premiera oraz stabilną koalicję kontrolującą parlament, ale przejęło też Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, a w ślad za nią publiczne media. W ciągu kilku miesięcy, nie zważając na protesty opozycji i mediów, wpływy braci Kaczyńskich sięgną Trybunału Konstytucyjnego. A jeśli dodać do tego już życzliwe im władze Instytutu Pamięci Narodowej i przyjaznego rzecznika praw obywatelskich, a także perspektywę wybrania za rok "swojego" szefa Najwyższej Izby Kontroli, trzeba przyznać, że taka koncentracja władzy to coś niespotykanego nie tylko w Polsce, ale i we współczesnej Europie. W zasadzie tylko w Stanach Zjednoczonych zdarzały się w ostatnich dwudziestu latach chwile, kiedy republikanie mieli nie tylko większość w obu izbach parlamentu, ale i swojego prezydenta oraz umiarkowanie życzliwy im Sąd Najwyższy.
Wbrew temu wszystkiemu Jarosław Kaczyński już formułuje tezę, że Polską nie da się sprawnie rządzić, że prawdziwa władza jest gdzie indziej, a wprowadzanie reform torpedują ludzie, których interesy są zagrożone. Można by to brać za wymówkę, ucieczkę przed odpowiedzialnością, gdyby sprawa nie była zbyt poważna, a stawka zbyt duża.
Premier ma wiele racji: stary aparat urzędniczy jest skorumpowany i bezwolny, pozbawiony inicjatywy i nauczony niewychylania się, bo przyjdzie inna opcja i posadę szlag trafi. Jak opowiada Konrad Ciesiołkiewicz, niektórzy urzędnicy w warszawskim ratuszu na każdym kroku przypominają ekipie Kazimierza Marcinkiewicza, że "tu pracuje się do szesnastej". Dowodem potwornej arogancji Przemysława Gosiewskiego (skądinąd rzeczywiście aroganta) miało być to, że naradę dyrektorów w kancelarii premiera zwołał na sobotę. PiS szuka recepty na urzędniczą niemoc starej kadry w kadrze młodej i, jak głosi gminna wieść, jak żadna wcześniejsza ekipa ściąga do pracy niemal cały rocznik elitarnej Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, co przeczyłoby tezie o niechęci tej partii do służby cywilnej.
Ile jest władzy we władzy?
Rozważania w barejowskim stylu, ile jest władzy we władzy (opozycja mówi, że za dużo, Kaczyński, że za mało), są na polskim gruncie idiotyzmem. U nas bowiem wśród rządzących panuje strach przed władzą realną, czyli taką, która nie polega tylko na panowaniu i sięganiu po frukty (w czym rekordzistą świata i okolic był Aleksander Kwaśniewski). Powie ktoś: to normalne, w demokracji politycy zabiegają o głosy wyborców, nie mogą więc robić im wbrew, nie mogą uzurpować sobie prawa do tego, że wiedzą lepiej, co jest dobre dla ludzi. To prawda, ale na Boga, nie znaczy to, że polityk musi we wszystkim kierować się sondażami!
Kiedy Margaret Thatcher objęła rządy, wybuchł strajk głodowy więźniów z IRA. Badania opinii publicznej wskazywały, że Brytyjczycy chcą rozmów z irlandzkimi separatystami, ale pani premier przystąpiła do nich dopiero po zakończeniu głodówek, w wyniku których zmarło dziesięciu więźniów, w tym jeden wybrany na członka parlamentu! Żelaznej Damy nie złamał także późniejszy roczny strajk górników, i to w sytuacji, kiedy poprzedni rząd konserwatystów (z Thatcher jako minister) upadł właśnie po takim proteście.
Prawdziwym weteranem walk z tyranią opinii publicznej był jednak Ronald Reagan. Rozpoczął je jeszcze jako gubernator Kalifornii w maju 1969 r., wysyłając Gwardię Narodową na protestujących studentów w Berkeley. Pierwszy rok jego prezydentury przyniósł z kolei wielki strajk kontrolerów lotów, który sparaliżował cały kraj. Wściekły Reagan jednego dnia, 5 sierpnia 1981 r., zwolnił z pracy ponad 11 tys. kontrolerów odmawiających powrotu do pracy i zastąpił ich żołnierzami. Bodaj największą falę krytyki wywołały jednak jego cięcia w wydatkach socjalnych i przeznaczenie tych pieniędzy na inwestycje w sektorze zbrojeniowym. Niemieckie tygodniki całkiem serio drukowały wstrząsające reportaże z biedującej Ameryki. W jednym z nich trzydziestokilkuletnia mieszkanka Chicago, samotnie wychowująca dwójkę dzieci (i z tego żyjąca), łkała, że jeśli pójdzie na tradycyjne piątkowe piwo z przyjaciółmi, to jej dzieci będą musiały później zaciskać pasa!
Prawo do obsikania Sejmu
W Polsce nikt nie żąda od premiera, by był panią Thatcher, a od prezydenta, by wzorował się na Reaganie. Przyzwyczailiśmy się, że każdy nasz rząd prędzej czy później ugnie się pod żądaniami strajkujących. Pielęgniarki dostały więc swoje 203 zł podwyżki, której zresztą większość z nich na oczy nie ujrzała, bo szpitale nie mają na nią ani grosza. Górnik pójdzie na emeryturę pomostową, bo pod ziemią pracuje się wyjątkowo ciężko, a Andrzej Lepper nie musi ubezpieczać swojego gospodarstwa, bo zabrakłoby mu na buty za 1200 zł. Nie musi, bo na jego składkę ubezpieczeniową zrzucimy się wszyscy. Jeśli komuś Bóbr, jak co roku, zalał nieubezpieczone pole, to też bez paniki - skarbiec mamy bogaty i jaśnie pan wicepremier straty zrekompensuje. Wy też, gaździno, nie płaczcie, że wam chałupę podmyło. My wam naprawimy, ino pamiętajcie o tym na wyborach.
Do takich reakcji przyzwyczailiśmy się od lat i nawet nie one są dowodem dyktatu tłumu. W końcu każdy rząd i każdy Sejm mogą przyjmować nawet najgłupsze i najbardziej oburzające czy urągające zwyczajnej sprawiedliwości przepisy, jeśli wynika to z poglądów ministrów i posłów. Cóż, może rzeczywiście uważają oni, że straty z powodu upałów lub powodzi trzeba wyrównywać z budżetu rolnikom, a producentom kaloszy i parasoli już nie. O ile jednak stopień ochrony obywateli przed pogodą (susza, deszcze) czy przed ich niefrasobliwością (ubezpieczenia) można od biedy podciągnąć pod kategorię poglądy polityczne, o tyle w Polsce jest cały zestaw spraw całkowicie niepolitycznych, których żaden rząd nie załatwi z obawy przed ludzką złością.
Nasz kraj jest bodaj jedynym państwem w Europie (może poza Albanią czy Mołdawią), w którym prezydent i premier muszą latać na pamiętających Gomułkę kukuruźnikach. Nie pomogą dramatyczne lądowania na środku pustyni, w lasach czy prowincjonalnych miasteczkach - żaden rząd nie wyda pieniędzy na zakup porządnego samolotu. Polacy kochają ten dreszcz emocji - doleci nasz prezydent czy nie doleci, wpadnie do oceanu czy nie - i żadna władza nie ma prawa nam tego odbierać! O ile kupno kilku samolotów kosztowałoby jakieś 100 mln zł, za które można by ufundować dodatkowe, trzecie becikowe, to porządny płot wokół Sejmu kosztowałby dwadzieścia razy mniej. Od jedenastu lat w każdym budżecie znajdują się pieniądze na ten cel i od jedenastu lat są systematycznie wykreślane, bo przecież władza, zgodnie z zaleceniami generała Jaruzelskiego, musi stać frontem do ludu, nie może się więc od niego odgradzać. Każdy obywatel ma prawo podejść sobie pod Sejm i go obsikać bądź udać się w krzaczki za dłuższą potrzebą! Przesadzam? A widzieli państwo Sejm od strony parku?
Takie są nasze podstawowe prawa człowieka i nie po to nasi dziadowie przelewali krew w powstaniach, by ktoś nam na przykład odbierał długie weekendy. Politycy też Polacy, doskonale to rozumieją, żaden więc się nie odważył. Co prawda, Jan Rokita jako jedyny mówił przed wyborami o potrzebie "szarpnięcia cugli", co można było zrozumieć jako zapowiedź podejmowania niepopularnych i twardych decyzji, ale nawet on głosował w końcu za dodatkowym becikowym. Wszystko, byle zrobić Kaczorom kuku i nie narazić się wyborcom.
Tabloidowy głos tłumu
Kilka dni temu jeden z wicemarszałków Sejmu żalił się w rozmowie ze mną, że znów trzeba kupić nowe samochody. - Kupimy pewnie fordy focusy z silnikami benzynowymi, bo są najtańsze. Można byłoby kupić äkody superb z silnikiem Diesla. Byłoby trochę drożej, ale eksploatacja i serwis byłyby znacznie tańsze i szybko by się zwróciło. Nie mówiąc o tym, że starczyłyby na dłużej i byłyby znacznie wygodniejsze - kalkuluje wicemarszałek, jeden z liderów opozycji. To dlaczego ich nie kupicie? - Pan chyba kpi! A kto się zechce narazić "Faktowi" i "Super Expressowi"?
Bulwarówki mają swoje zalety - piętnują zachłanność polityków, ich rozrzutność, bufonadę i całą gamę innych wad. Ale przy okazji stały się wyrazicielem tłumu sprawującego władzę w Polsce, wiążącym politykom ręce. Obie gazety (a zwłaszcza agresywniejszy i bardziej rozpolitykowany "Fakt") mają ambicję wpływania na rządy i ją realizują. Tak jak Radio Maryja stało się orężem wykluczonych, katolickich tradycjonalistów, tak prezentujące półnagie panny tabloidy są głosem tłumu domagającego się ascezy władzy i przywilejów dla siebie. Bulwarówki doskonale grają na nastrojach swych czytelników i potrafią skierować ich emocje przeciw nielubianym liderom. Tylko czy można winić za to gazety? Absolutnie nie. Jeśli politycy są na tyle głupi, by sprawować władzę pod ich dyktando, to sami dostaną swoją zapłatę.
Tabloidy nie są przyczyną słabości władzy w Polsce, tą przyczyną jest strach polityków. Czego jednak chcieć od rządzących, skoro do roli ministrów przygotowują się w opozycji, również (a może przede wszystkim) prowadzącej swą politykę w rytm sondaży? Strach przed niekorzystnym wahnięciem w badaniach opinii jest tak wielki, że nawet lider najsilniejszej partii opozycyjnej trzy lata przed wyborami drży jak liść i słabszy wynik swojej partii tłumaczy upalnym latem. Bo nieważne, że to głupie, ważne, że może uda się przetrwać do kolejnego, lepszego sondażu.
Lękliwych polityków mieliśmy zawsze. Teraz doszły nam tylko bulwarówki, które stały się forum (by nie powiedzieć agorą), na którym wyrażane są sądy suzerena. A że ów najwyższy władca nie wykłada swych racji kulturalnie i z dystynkcją? Cóż, trzeba by się wyzwolić spod jego wpływów. Ciekawe tylko, czy Jarosławowi Kaczyńskiemu starczy na to siły? Jeśli nie, to po ośmiu miesiącach rządów premiera jak malowanie władzę przejmie kolejny premier malowany.
Fot: M. Stelmach
Od czasów żelaznej damy Hanny Suchockiej (kto jeszcze pamięta, że tak ją nazywano?) przeżyliśmy już żelaznego kanclerza Leszka Millera w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza, wodza Mariana Krzaklewskiego, a potem znów dyktaturę Millera. Wszyscy oni, pasowani przez media na twardzieli i opiewani przez komentatorów jako cudotwórcy, pokazali słabość i strach przed podejmowaniem jakichkolwiek niepopularnych działań, co zresztą nie uratowało ich przed utratą poparcia i popadnięciem w niebyt.
Tu się pracuje do szesnastej
To prawda, że po raz pierwszy od 1989 r. bardzo dużo formalnej władzy zostało skupione w jednych (Donald Tusk powiedziałby "w czterech") rękach. Prawo i Sprawiedliwość bowiem nie tylko ma prezydenta i premiera oraz stabilną koalicję kontrolującą parlament, ale przejęło też Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, a w ślad za nią publiczne media. W ciągu kilku miesięcy, nie zważając na protesty opozycji i mediów, wpływy braci Kaczyńskich sięgną Trybunału Konstytucyjnego. A jeśli dodać do tego już życzliwe im władze Instytutu Pamięci Narodowej i przyjaznego rzecznika praw obywatelskich, a także perspektywę wybrania za rok "swojego" szefa Najwyższej Izby Kontroli, trzeba przyznać, że taka koncentracja władzy to coś niespotykanego nie tylko w Polsce, ale i we współczesnej Europie. W zasadzie tylko w Stanach Zjednoczonych zdarzały się w ostatnich dwudziestu latach chwile, kiedy republikanie mieli nie tylko większość w obu izbach parlamentu, ale i swojego prezydenta oraz umiarkowanie życzliwy im Sąd Najwyższy.
Wbrew temu wszystkiemu Jarosław Kaczyński już formułuje tezę, że Polską nie da się sprawnie rządzić, że prawdziwa władza jest gdzie indziej, a wprowadzanie reform torpedują ludzie, których interesy są zagrożone. Można by to brać za wymówkę, ucieczkę przed odpowiedzialnością, gdyby sprawa nie była zbyt poważna, a stawka zbyt duża.
Premier ma wiele racji: stary aparat urzędniczy jest skorumpowany i bezwolny, pozbawiony inicjatywy i nauczony niewychylania się, bo przyjdzie inna opcja i posadę szlag trafi. Jak opowiada Konrad Ciesiołkiewicz, niektórzy urzędnicy w warszawskim ratuszu na każdym kroku przypominają ekipie Kazimierza Marcinkiewicza, że "tu pracuje się do szesnastej". Dowodem potwornej arogancji Przemysława Gosiewskiego (skądinąd rzeczywiście aroganta) miało być to, że naradę dyrektorów w kancelarii premiera zwołał na sobotę. PiS szuka recepty na urzędniczą niemoc starej kadry w kadrze młodej i, jak głosi gminna wieść, jak żadna wcześniejsza ekipa ściąga do pracy niemal cały rocznik elitarnej Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, co przeczyłoby tezie o niechęci tej partii do służby cywilnej.
Ile jest władzy we władzy?
Rozważania w barejowskim stylu, ile jest władzy we władzy (opozycja mówi, że za dużo, Kaczyński, że za mało), są na polskim gruncie idiotyzmem. U nas bowiem wśród rządzących panuje strach przed władzą realną, czyli taką, która nie polega tylko na panowaniu i sięganiu po frukty (w czym rekordzistą świata i okolic był Aleksander Kwaśniewski). Powie ktoś: to normalne, w demokracji politycy zabiegają o głosy wyborców, nie mogą więc robić im wbrew, nie mogą uzurpować sobie prawa do tego, że wiedzą lepiej, co jest dobre dla ludzi. To prawda, ale na Boga, nie znaczy to, że polityk musi we wszystkim kierować się sondażami!
Kiedy Margaret Thatcher objęła rządy, wybuchł strajk głodowy więźniów z IRA. Badania opinii publicznej wskazywały, że Brytyjczycy chcą rozmów z irlandzkimi separatystami, ale pani premier przystąpiła do nich dopiero po zakończeniu głodówek, w wyniku których zmarło dziesięciu więźniów, w tym jeden wybrany na członka parlamentu! Żelaznej Damy nie złamał także późniejszy roczny strajk górników, i to w sytuacji, kiedy poprzedni rząd konserwatystów (z Thatcher jako minister) upadł właśnie po takim proteście.
Prawdziwym weteranem walk z tyranią opinii publicznej był jednak Ronald Reagan. Rozpoczął je jeszcze jako gubernator Kalifornii w maju 1969 r., wysyłając Gwardię Narodową na protestujących studentów w Berkeley. Pierwszy rok jego prezydentury przyniósł z kolei wielki strajk kontrolerów lotów, który sparaliżował cały kraj. Wściekły Reagan jednego dnia, 5 sierpnia 1981 r., zwolnił z pracy ponad 11 tys. kontrolerów odmawiających powrotu do pracy i zastąpił ich żołnierzami. Bodaj największą falę krytyki wywołały jednak jego cięcia w wydatkach socjalnych i przeznaczenie tych pieniędzy na inwestycje w sektorze zbrojeniowym. Niemieckie tygodniki całkiem serio drukowały wstrząsające reportaże z biedującej Ameryki. W jednym z nich trzydziestokilkuletnia mieszkanka Chicago, samotnie wychowująca dwójkę dzieci (i z tego żyjąca), łkała, że jeśli pójdzie na tradycyjne piątkowe piwo z przyjaciółmi, to jej dzieci będą musiały później zaciskać pasa!
Prawo do obsikania Sejmu
W Polsce nikt nie żąda od premiera, by był panią Thatcher, a od prezydenta, by wzorował się na Reaganie. Przyzwyczailiśmy się, że każdy nasz rząd prędzej czy później ugnie się pod żądaniami strajkujących. Pielęgniarki dostały więc swoje 203 zł podwyżki, której zresztą większość z nich na oczy nie ujrzała, bo szpitale nie mają na nią ani grosza. Górnik pójdzie na emeryturę pomostową, bo pod ziemią pracuje się wyjątkowo ciężko, a Andrzej Lepper nie musi ubezpieczać swojego gospodarstwa, bo zabrakłoby mu na buty za 1200 zł. Nie musi, bo na jego składkę ubezpieczeniową zrzucimy się wszyscy. Jeśli komuś Bóbr, jak co roku, zalał nieubezpieczone pole, to też bez paniki - skarbiec mamy bogaty i jaśnie pan wicepremier straty zrekompensuje. Wy też, gaździno, nie płaczcie, że wam chałupę podmyło. My wam naprawimy, ino pamiętajcie o tym na wyborach.
Do takich reakcji przyzwyczailiśmy się od lat i nawet nie one są dowodem dyktatu tłumu. W końcu każdy rząd i każdy Sejm mogą przyjmować nawet najgłupsze i najbardziej oburzające czy urągające zwyczajnej sprawiedliwości przepisy, jeśli wynika to z poglądów ministrów i posłów. Cóż, może rzeczywiście uważają oni, że straty z powodu upałów lub powodzi trzeba wyrównywać z budżetu rolnikom, a producentom kaloszy i parasoli już nie. O ile jednak stopień ochrony obywateli przed pogodą (susza, deszcze) czy przed ich niefrasobliwością (ubezpieczenia) można od biedy podciągnąć pod kategorię poglądy polityczne, o tyle w Polsce jest cały zestaw spraw całkowicie niepolitycznych, których żaden rząd nie załatwi z obawy przed ludzką złością.
Nasz kraj jest bodaj jedynym państwem w Europie (może poza Albanią czy Mołdawią), w którym prezydent i premier muszą latać na pamiętających Gomułkę kukuruźnikach. Nie pomogą dramatyczne lądowania na środku pustyni, w lasach czy prowincjonalnych miasteczkach - żaden rząd nie wyda pieniędzy na zakup porządnego samolotu. Polacy kochają ten dreszcz emocji - doleci nasz prezydent czy nie doleci, wpadnie do oceanu czy nie - i żadna władza nie ma prawa nam tego odbierać! O ile kupno kilku samolotów kosztowałoby jakieś 100 mln zł, za które można by ufundować dodatkowe, trzecie becikowe, to porządny płot wokół Sejmu kosztowałby dwadzieścia razy mniej. Od jedenastu lat w każdym budżecie znajdują się pieniądze na ten cel i od jedenastu lat są systematycznie wykreślane, bo przecież władza, zgodnie z zaleceniami generała Jaruzelskiego, musi stać frontem do ludu, nie może się więc od niego odgradzać. Każdy obywatel ma prawo podejść sobie pod Sejm i go obsikać bądź udać się w krzaczki za dłuższą potrzebą! Przesadzam? A widzieli państwo Sejm od strony parku?
Takie są nasze podstawowe prawa człowieka i nie po to nasi dziadowie przelewali krew w powstaniach, by ktoś nam na przykład odbierał długie weekendy. Politycy też Polacy, doskonale to rozumieją, żaden więc się nie odważył. Co prawda, Jan Rokita jako jedyny mówił przed wyborami o potrzebie "szarpnięcia cugli", co można było zrozumieć jako zapowiedź podejmowania niepopularnych i twardych decyzji, ale nawet on głosował w końcu za dodatkowym becikowym. Wszystko, byle zrobić Kaczorom kuku i nie narazić się wyborcom.
Tabloidowy głos tłumu
Kilka dni temu jeden z wicemarszałków Sejmu żalił się w rozmowie ze mną, że znów trzeba kupić nowe samochody. - Kupimy pewnie fordy focusy z silnikami benzynowymi, bo są najtańsze. Można byłoby kupić äkody superb z silnikiem Diesla. Byłoby trochę drożej, ale eksploatacja i serwis byłyby znacznie tańsze i szybko by się zwróciło. Nie mówiąc o tym, że starczyłyby na dłużej i byłyby znacznie wygodniejsze - kalkuluje wicemarszałek, jeden z liderów opozycji. To dlaczego ich nie kupicie? - Pan chyba kpi! A kto się zechce narazić "Faktowi" i "Super Expressowi"?
Bulwarówki mają swoje zalety - piętnują zachłanność polityków, ich rozrzutność, bufonadę i całą gamę innych wad. Ale przy okazji stały się wyrazicielem tłumu sprawującego władzę w Polsce, wiążącym politykom ręce. Obie gazety (a zwłaszcza agresywniejszy i bardziej rozpolitykowany "Fakt") mają ambicję wpływania na rządy i ją realizują. Tak jak Radio Maryja stało się orężem wykluczonych, katolickich tradycjonalistów, tak prezentujące półnagie panny tabloidy są głosem tłumu domagającego się ascezy władzy i przywilejów dla siebie. Bulwarówki doskonale grają na nastrojach swych czytelników i potrafią skierować ich emocje przeciw nielubianym liderom. Tylko czy można winić za to gazety? Absolutnie nie. Jeśli politycy są na tyle głupi, by sprawować władzę pod ich dyktando, to sami dostaną swoją zapłatę.
Tabloidy nie są przyczyną słabości władzy w Polsce, tą przyczyną jest strach polityków. Czego jednak chcieć od rządzących, skoro do roli ministrów przygotowują się w opozycji, również (a może przede wszystkim) prowadzącej swą politykę w rytm sondaży? Strach przed niekorzystnym wahnięciem w badaniach opinii jest tak wielki, że nawet lider najsilniejszej partii opozycyjnej trzy lata przed wyborami drży jak liść i słabszy wynik swojej partii tłumaczy upalnym latem. Bo nieważne, że to głupie, ważne, że może uda się przetrwać do kolejnego, lepszego sondażu.
Lękliwych polityków mieliśmy zawsze. Teraz doszły nam tylko bulwarówki, które stały się forum (by nie powiedzieć agorą), na którym wyrażane są sądy suzerena. A że ów najwyższy władca nie wykłada swych racji kulturalnie i z dystynkcją? Cóż, trzeba by się wyzwolić spod jego wpływów. Ciekawe tylko, czy Jarosławowi Kaczyńskiemu starczy na to siły? Jeśli nie, to po ośmiu miesiącach rządów premiera jak malowanie władzę przejmie kolejny premier malowany.
Fot: M. Stelmach
Więcej możesz przeczytać w 33/34/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.