Jeśli prezydent i premier nie zdołają powrócić do projektu odbudowy autorytetu państwa, przegrają
To nie pluszak z wyborczej reklamówki wygrał wybory parlamentarne. To nie dziadek z Wehr-machtu przegrał prezydenturę. Przed rokiem o wyniku wyborów parlamentarnych i prezydenckich rozstrzygnęła - zgodnie z ironiczną uwagą Jerzego Giedroycia - trumna Piłsudskiego. A ściślej - wpisanie się Jarosława i Lecha Kaczyńskich w piłsudczykowską tradycję państwową. Obywatele byli zmęczeni słabością państwa. Słabością, która w popularnym rozumieniu oznaczała panoszenie się mafii i bezkarność powszechnie znanych w lokalnych społecznościach złodziejaszków. Ale była to również słabość manifestująca się w wielkiej polityce serwilizmem wobec sojuszników i głoszeniem, że najlepsze, co może spotkać Polskę, to szybkie rozpłynięcie się naszego państwa w Unii Europejskiej. Dlatego bracia Kaczyńscy szli do wyborów z programem wzmocnienia państwa i dlatego wygrali.
Prezydent i premier dobrze znają naszą najnowszą historię i uważają się za kontynuatorów myśli politycznej Józefa Piłsudskiego. Kiedy Jarosław Kaczyński głosił koniec III Rzeczypospolitej, niewiele się różnił od marszałka, który uzasadniał zamach majowy koniecznością przeciwstawienia się "rozpanoszonemu partyjnictwu" oraz "zapominaniu o Polsce dla grosza i korzyści". Mało który z wyborców głosujących przed rokiem na PiS zakładał, że ta partia sprawnie zreformuje finanse publiczne w duchu modelu amerykańskiego. Ale wyborca ten był pewien, że państwo będzie na tyle sprawne, by ukrócić złodziejstwo i żerowanie aferzystów na publicznych pieniądzach. Generalnie Polacy, konstatując słabość swojego państwa, podpisali się pod programem jego wzmocnienia i uporządkowania. Rok temu portretując Jarosława Kaczyńskiego na okładce "Wprost" w maciejówce, zgadzaliśmy się z tezą, że IV Rzeczpospolita powinna zerwać z tradycją PRL bis i stać się kontynuatorką II RP. Niestety, na razie nic takiego się nie stało.
Kompromitacja państwa
Awantura wokół ujawnionej notatki z rozmowy sekretarza stanu Leszka Jesienia z radcą ministrem ambasady USA Kennethem Hillasem stała się dzwonkiem alarmowym. Kolejnym dzwonkiem, wskazującym, że program wzmocnienia państwa powiódł się zaledwie połowicznie. Co więcej, w dziedzinie tak kluczowej jak rola Polski na arenie międzynarodowej zanotowaliśmy poważny regres.
Szum medialny wokół notatki skutecznie zaciemnił wiedzę o tym, co się naprawdę stało. A nastąpiła w rzeczywistości głęboka kompromitacja struktury państwowej. Została ujawniona notatka z poufnej rozmowy wysokiego rangą dyplomaty amerykańskiego z polskim ministrem. Z jednej strony, sprawa notatki dowodzi bezwzględnej nieodpowiedzialności wicepremiera Romana Giertycha, który postanowił wykorzystać fakt zapisania niepochlebnych uwag na jego temat wypowiedzianych przez Amerykanina do własnej kampanii politycznej. Nieważne, że w notatce polskiego ministra owa rzekoma ingerencja była wypowiedziana jako opatrzona zastrzeżeniem prywatności opinia, iż w innych krajach NATO za takie poglądy, jakie głosi premier Giertych, jego odpowiednik byłby zdymisjonowany. Na pierwsze strony gazet trafiła informacja, iż Amerykanie ingerują w skład polskiego rządu. Stała się rzecz niedobra, bo bardzo wysokiej rangi urzędnik naruszył rzecz w dyplomacji świętą - zaufanie partnera. I teraz nikt nie będzie wygłaszał do Polaków prawdziwych opinii, tylko komunały, które można przeczytać w gazetach.
Dopiski poczynione na marginesie notatki (podobno ręką ministra obrony) jeszcze wzmacniają antyamerykański wydźwięk afery. Drobny z pozoru incydent obnażył dramatyczną słabość państwa. Jednemu urzędnikowi nie chciało się pójść do kancelarii tajnej, inny niefrasobliwie potraktował dokument, a jeszcze inny za cenę wystawienia na szwank polskich interesów uznał papier za świetny argument w kampanii wyborczej. Co gorsza, nie jest to pierwsza czy jedyna tego typu wpadka. Wiceminister polskiego rządu oznajmia, że ministrowie spraw zagranicznych niepodległej Rzeczypospolitej byli w większości obcymi agentami. Potem powiada, że to skrót myślowy. Inny minister - tym razem były - rzuca lekko, że wie, iż w otoczeniu premiera grasuje obcy agent. Robi się alarm i niczym w Radiu Erewań okazuje się, że nie w otoczeniu premiera, tylko w kancelarii, nie grasuje, ale grasował i nie agent, ale ktoś, kto ewentualnie mógłby być za agenta uznany. A nasi sojusznicy patrzą szeroko otwartymi oczami i zadają sobie pytanie: z kim my współpracujemy? Albo przyjęliśmy do NATO Ubekistan i polscy oficerowie w sojuszu to zakamuflowani sowieccy agenci, albo też politycy z Polski, aspirującej do poważnej roli międzynarodowej, są ludźmi kompletnie niepoważnymi.
Liczba wycieków poufnych informacji, zazwyczaj używanych w walce politycznej, przekroczyła normy cywilizowanego świata. Marszałek Piłsudski, podobnie jak bracia Kaczyńscy, był wręcz przeczulony na punkcie walki z obcą agenturą, ale za ujawnianie agentów najpewniej kazałby oficerów rozstrzelać bez sądu. Tymczasem my beztrosko ujawniamy agenturę tajnych służb niepodległej Polski.
Fotyga, czyli mini-Beck
Marszałek Piłsudski, wyruszając w maju 1926 r. na Warszawę, argumentował, że staje do walki z "rozwydrzonymi partiami", bo po układach w Rapallo i Locarno niepodległość Polski jest zagrożona. Bracia Kaczyńscy, ruszając po władzę, powiadali słusznie, że dyktat energetyczny Rosji, eurokonstytucja i skaza niesuwerenności w naszej polityce zagranicznej grożą może nie niepodległości, ale sile i pozycji Polski w Europie i świecie. Odbudowę polskiego poczucia dumy narodowej uczynili jednym z głównych celów państwa. Za słowami poszły czyny. "Odzyskaliśmy MSZ" - powiedział Jarosław Kaczyński po nominacji Anny Fotygi na stanowisko szefa resortu. W istocie jednak odzyskano jedynie ministerialny gabinet. Dyplomacja we współczesnej Europie przypomina grę w szachy stupolowe. Każde posunięcie należy planować wiele ruchów naprzód, montując sojusze zadaniowe i strategiczne. Na dodatek do tej pracy potrzeba setek wykwalifikowanych i doświadczonych ludzi. I gigantycznego zaplecza intelektualnego, wymyślającego strategię państwa.
Współczesnie na stanowisku szefa dyplomacji trzeba mieć - by znów zacytować Piłsudskiego - "ciężką stopę i lekką rękę". I marszałek doskonale wiedział, co robi, powierzając kierowanie MSZ prawie na siedem lat Augustowi Zaleskiemu, politykowi spoza ścisłego kręgu zaufanych, ale mającemu doświadczenie i autorytet. Dopiero gdy uznał, że kreowany na szefa dyplomacji Józef Beck nabrał doświadczenia, kiedy zbudowano kadrę dyrektorów i ambasadorów, dokonał zmiany - "odzyskał MSZ". A i to nie całkiem, gdyż wykpiwany wówczas desant oficerski nigdy nie sięgnął najwyższych stanowisk ambasadorskich i ministerialnych. No i rzecz nie najmniej ważna. Becka można nie lubić, ale nikt nie odmawia mu siły, osobowości i zdolności przywódczych. Anna Fotyga doprowadziła natomiast do kompletnej marginalizacji służby zagranicznej. Po raz pierwszy w dziejach trwa łapanka do dyplomacji. Na dodatek nieskuteczna.
Zgubiona maciejówka
Program wzmocnienia państwa wychodzi braciom Kaczyńskim całkiem nieźle w tych dziedzinach, które dotyczą sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. Bandyci czują się w dzisiejszej Polsce zdecydowanie gorzej niż kilka lat temu, a obywatele bezpieczniej. Wzięcie łapówki nie jest już komfortową normą, a oszukiwanie państwa w czasie przetargów stało się zdecydowanie trudniejsze. Ministrowie Dorn i Ziobro robią swoje i to najpewniej dzięki nim PiS zaskakująco dobrze wypada w sondażach i wyborach. Ale na poziomie politycznym maciejówka marszałka gdzieś zginęła. Opowieści o interweniujących w ministerstwach i urzędach posłach LPR i Samoobrony to wypisz, wymaluj portret partyjnictwa czasów przedmajowych. A wyciekające tajemnice państwowe i podważanie polityki rządu, za co nie można nikogo ukarać, to konsekwencja konstrukcji koalicyjnej, w której losy rządu zależą od głosów ludzi o bardzo wątpliwej konduicie. Początkiem rządów piłsudczykowskich była nowelizacja konstytucji - tak zwana nowela sierpniowa, zmieniająca w istocie parlamentarny model władzy na prezydencko-parlamentarny. Rozpad nigdy nie skonsumowanej koalicji PiS-PO w ubiegłym roku przekreślił bardzo podobne zamierzenia ustrojowe Jarosława Kaczyńskiego. Zaś cena, jaką płaci się dzisiaj za sojusz z partiami programowo odległymi od Prawa i Sprawiedliwości, przerosła już ubiegłoroczne żądania Platformy. Szansa na zmianę konstytucyjną została w tym czasie zagubiona. Co więcej, bracia Kaczyńscy muszą tolerować działania ludzi, których program jest skrajnie różny od tego, co prezydent i premier definiowali jako polską rację stanu.
Maciejówka Piłsudskiego, w którą ubrany był Jarosław Kaczyński na okładce "Wprost", leży w kącie premierowskiego gabinetu przysypana stosem papierów z żądaniami koalicyjnych partnerów. Dwa kluczowe instrumenty polityki zewnętrznej państwa - służba dyplomatyczna oraz służby specjalne
- znalazły się w stanie paraliżu. Prawdziwe, a częściej mniemane afery w połączeniu z nieumiejętnością budowania pozytywnego wizerunku Polski za granicą nadszarpnęły autorytet państwa. Jeśli prezydent i premier nie zdołają powrócić do projektu odbudowy autorytetu państwa, przegrają. Jeżeli nie wybory, to na pewno walkę o serca i umysły Polaków.
W maju 1926 r. Józef Piłsudski dokonał "rewolucji bez rewolucyjnych konsekwencji". Udało mu się zmienić mechanizmy funkcjonowania państwa bez naruszania jego konstrukcji. Zmiana III Rzeczypospolitej na czwartą przyniosła na razie rewolucyjne konsekwencje bez rewolucji.
Ilustracja: D. Krupa
Prezydent i premier dobrze znają naszą najnowszą historię i uważają się za kontynuatorów myśli politycznej Józefa Piłsudskiego. Kiedy Jarosław Kaczyński głosił koniec III Rzeczypospolitej, niewiele się różnił od marszałka, który uzasadniał zamach majowy koniecznością przeciwstawienia się "rozpanoszonemu partyjnictwu" oraz "zapominaniu o Polsce dla grosza i korzyści". Mało który z wyborców głosujących przed rokiem na PiS zakładał, że ta partia sprawnie zreformuje finanse publiczne w duchu modelu amerykańskiego. Ale wyborca ten był pewien, że państwo będzie na tyle sprawne, by ukrócić złodziejstwo i żerowanie aferzystów na publicznych pieniądzach. Generalnie Polacy, konstatując słabość swojego państwa, podpisali się pod programem jego wzmocnienia i uporządkowania. Rok temu portretując Jarosława Kaczyńskiego na okładce "Wprost" w maciejówce, zgadzaliśmy się z tezą, że IV Rzeczpospolita powinna zerwać z tradycją PRL bis i stać się kontynuatorką II RP. Niestety, na razie nic takiego się nie stało.
Kompromitacja państwa
Awantura wokół ujawnionej notatki z rozmowy sekretarza stanu Leszka Jesienia z radcą ministrem ambasady USA Kennethem Hillasem stała się dzwonkiem alarmowym. Kolejnym dzwonkiem, wskazującym, że program wzmocnienia państwa powiódł się zaledwie połowicznie. Co więcej, w dziedzinie tak kluczowej jak rola Polski na arenie międzynarodowej zanotowaliśmy poważny regres.
Szum medialny wokół notatki skutecznie zaciemnił wiedzę o tym, co się naprawdę stało. A nastąpiła w rzeczywistości głęboka kompromitacja struktury państwowej. Została ujawniona notatka z poufnej rozmowy wysokiego rangą dyplomaty amerykańskiego z polskim ministrem. Z jednej strony, sprawa notatki dowodzi bezwzględnej nieodpowiedzialności wicepremiera Romana Giertycha, który postanowił wykorzystać fakt zapisania niepochlebnych uwag na jego temat wypowiedzianych przez Amerykanina do własnej kampanii politycznej. Nieważne, że w notatce polskiego ministra owa rzekoma ingerencja była wypowiedziana jako opatrzona zastrzeżeniem prywatności opinia, iż w innych krajach NATO za takie poglądy, jakie głosi premier Giertych, jego odpowiednik byłby zdymisjonowany. Na pierwsze strony gazet trafiła informacja, iż Amerykanie ingerują w skład polskiego rządu. Stała się rzecz niedobra, bo bardzo wysokiej rangi urzędnik naruszył rzecz w dyplomacji świętą - zaufanie partnera. I teraz nikt nie będzie wygłaszał do Polaków prawdziwych opinii, tylko komunały, które można przeczytać w gazetach.
Dopiski poczynione na marginesie notatki (podobno ręką ministra obrony) jeszcze wzmacniają antyamerykański wydźwięk afery. Drobny z pozoru incydent obnażył dramatyczną słabość państwa. Jednemu urzędnikowi nie chciało się pójść do kancelarii tajnej, inny niefrasobliwie potraktował dokument, a jeszcze inny za cenę wystawienia na szwank polskich interesów uznał papier za świetny argument w kampanii wyborczej. Co gorsza, nie jest to pierwsza czy jedyna tego typu wpadka. Wiceminister polskiego rządu oznajmia, że ministrowie spraw zagranicznych niepodległej Rzeczypospolitej byli w większości obcymi agentami. Potem powiada, że to skrót myślowy. Inny minister - tym razem były - rzuca lekko, że wie, iż w otoczeniu premiera grasuje obcy agent. Robi się alarm i niczym w Radiu Erewań okazuje się, że nie w otoczeniu premiera, tylko w kancelarii, nie grasuje, ale grasował i nie agent, ale ktoś, kto ewentualnie mógłby być za agenta uznany. A nasi sojusznicy patrzą szeroko otwartymi oczami i zadają sobie pytanie: z kim my współpracujemy? Albo przyjęliśmy do NATO Ubekistan i polscy oficerowie w sojuszu to zakamuflowani sowieccy agenci, albo też politycy z Polski, aspirującej do poważnej roli międzynarodowej, są ludźmi kompletnie niepoważnymi.
Liczba wycieków poufnych informacji, zazwyczaj używanych w walce politycznej, przekroczyła normy cywilizowanego świata. Marszałek Piłsudski, podobnie jak bracia Kaczyńscy, był wręcz przeczulony na punkcie walki z obcą agenturą, ale za ujawnianie agentów najpewniej kazałby oficerów rozstrzelać bez sądu. Tymczasem my beztrosko ujawniamy agenturę tajnych służb niepodległej Polski.
Fotyga, czyli mini-Beck
Marszałek Piłsudski, wyruszając w maju 1926 r. na Warszawę, argumentował, że staje do walki z "rozwydrzonymi partiami", bo po układach w Rapallo i Locarno niepodległość Polski jest zagrożona. Bracia Kaczyńscy, ruszając po władzę, powiadali słusznie, że dyktat energetyczny Rosji, eurokonstytucja i skaza niesuwerenności w naszej polityce zagranicznej grożą może nie niepodległości, ale sile i pozycji Polski w Europie i świecie. Odbudowę polskiego poczucia dumy narodowej uczynili jednym z głównych celów państwa. Za słowami poszły czyny. "Odzyskaliśmy MSZ" - powiedział Jarosław Kaczyński po nominacji Anny Fotygi na stanowisko szefa resortu. W istocie jednak odzyskano jedynie ministerialny gabinet. Dyplomacja we współczesnej Europie przypomina grę w szachy stupolowe. Każde posunięcie należy planować wiele ruchów naprzód, montując sojusze zadaniowe i strategiczne. Na dodatek do tej pracy potrzeba setek wykwalifikowanych i doświadczonych ludzi. I gigantycznego zaplecza intelektualnego, wymyślającego strategię państwa.
Współczesnie na stanowisku szefa dyplomacji trzeba mieć - by znów zacytować Piłsudskiego - "ciężką stopę i lekką rękę". I marszałek doskonale wiedział, co robi, powierzając kierowanie MSZ prawie na siedem lat Augustowi Zaleskiemu, politykowi spoza ścisłego kręgu zaufanych, ale mającemu doświadczenie i autorytet. Dopiero gdy uznał, że kreowany na szefa dyplomacji Józef Beck nabrał doświadczenia, kiedy zbudowano kadrę dyrektorów i ambasadorów, dokonał zmiany - "odzyskał MSZ". A i to nie całkiem, gdyż wykpiwany wówczas desant oficerski nigdy nie sięgnął najwyższych stanowisk ambasadorskich i ministerialnych. No i rzecz nie najmniej ważna. Becka można nie lubić, ale nikt nie odmawia mu siły, osobowości i zdolności przywódczych. Anna Fotyga doprowadziła natomiast do kompletnej marginalizacji służby zagranicznej. Po raz pierwszy w dziejach trwa łapanka do dyplomacji. Na dodatek nieskuteczna.
Zgubiona maciejówka
Program wzmocnienia państwa wychodzi braciom Kaczyńskim całkiem nieźle w tych dziedzinach, które dotyczą sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. Bandyci czują się w dzisiejszej Polsce zdecydowanie gorzej niż kilka lat temu, a obywatele bezpieczniej. Wzięcie łapówki nie jest już komfortową normą, a oszukiwanie państwa w czasie przetargów stało się zdecydowanie trudniejsze. Ministrowie Dorn i Ziobro robią swoje i to najpewniej dzięki nim PiS zaskakująco dobrze wypada w sondażach i wyborach. Ale na poziomie politycznym maciejówka marszałka gdzieś zginęła. Opowieści o interweniujących w ministerstwach i urzędach posłach LPR i Samoobrony to wypisz, wymaluj portret partyjnictwa czasów przedmajowych. A wyciekające tajemnice państwowe i podważanie polityki rządu, za co nie można nikogo ukarać, to konsekwencja konstrukcji koalicyjnej, w której losy rządu zależą od głosów ludzi o bardzo wątpliwej konduicie. Początkiem rządów piłsudczykowskich była nowelizacja konstytucji - tak zwana nowela sierpniowa, zmieniająca w istocie parlamentarny model władzy na prezydencko-parlamentarny. Rozpad nigdy nie skonsumowanej koalicji PiS-PO w ubiegłym roku przekreślił bardzo podobne zamierzenia ustrojowe Jarosława Kaczyńskiego. Zaś cena, jaką płaci się dzisiaj za sojusz z partiami programowo odległymi od Prawa i Sprawiedliwości, przerosła już ubiegłoroczne żądania Platformy. Szansa na zmianę konstytucyjną została w tym czasie zagubiona. Co więcej, bracia Kaczyńscy muszą tolerować działania ludzi, których program jest skrajnie różny od tego, co prezydent i premier definiowali jako polską rację stanu.
Maciejówka Piłsudskiego, w którą ubrany był Jarosław Kaczyński na okładce "Wprost", leży w kącie premierowskiego gabinetu przysypana stosem papierów z żądaniami koalicyjnych partnerów. Dwa kluczowe instrumenty polityki zewnętrznej państwa - służba dyplomatyczna oraz służby specjalne
- znalazły się w stanie paraliżu. Prawdziwe, a częściej mniemane afery w połączeniu z nieumiejętnością budowania pozytywnego wizerunku Polski za granicą nadszarpnęły autorytet państwa. Jeśli prezydent i premier nie zdołają powrócić do projektu odbudowy autorytetu państwa, przegrają. Jeżeli nie wybory, to na pewno walkę o serca i umysły Polaków.
W maju 1926 r. Józef Piłsudski dokonał "rewolucji bez rewolucyjnych konsekwencji". Udało mu się zmienić mechanizmy funkcjonowania państwa bez naruszania jego konstrukcji. Zmiana III Rzeczypospolitej na czwartą przyniosła na razie rewolucyjne konsekwencje bez rewolucji.
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 46/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.