Awarie doskonałych F-16, które nie mogły się doczołgać z Teksasu do Polski, stały się hitem tygodnia
Artur Andrus popisał się kiedyś zgrabnym wierszykiem. Leciało to mniej więcej tak: "Migi, migi światła gaście, bo już lecą F-16". Ostatnio okazało się, że wierszyk Andrusa leciał, a F-16 chyba szły, a może nawet człapały. Ciągłe awarie tego doskonałego sprzętu, który nie mógł się doczołgać z Teksasu do Polski, stały się niewątpliwym hitem tygodnia.
Do tej pory seksuologia znała pojęcie stosunku przerywanego. Po przygodach polskich F-16, które awaryjnie lądowały w bazach NATO w Islandii i w Niemczech, do obiegowego języka łóżkowego wejdzie z pewnością nowe pojęcie - "lot przerywany". Będzie ono oznaczać sytuację, w której facet nim z knajpy trafi do żony, po drodze zahaczy jeszcze o bazę awaryjną u przyjaznej Mariolki i wykona przymusowe międzylądowanie u ognistej Zośki.
Ach, te nasze naiwne sny o potędze! A tacy czterej pancerni od Przymanowskiego to wojnę z Hitlerem wygrali za pomocą starego czołgu, psa Szarika i harmoszki Tomusia. Ale żarty na bok. Tak więc najpierw urządzono przetarg, o którym mówiono, że będzie dotyczył największego w historii polskiej armii zamówienia. Przetarg wygrali nasi, czyli Amerykanie. Dawno temu nasi to byli Francuzi, ale dziś już dawno nie są. Amerykanie Polaków też uważają za swoich, czego dowodem głośne wypowiedzi wiceambasadora Kennetha Hillasa, który za nie dość swojego z całej polskiej populacji uznał jedynie wicepremiera Romana Giertycha.
Jak już udało się nam rozbić wszystkie świnki z drobniakami i uciułaliśmy na F-16, to najwyższe osoby w państwie pojechały do baz wojskowych w USA, by własnoręcznie odebrać te cacka. Tam urządzono polskim oficjelom pokaz w stylu Hollywood. Były światła, muzyka, a minister obrony Radek Sikorski nawet się takim samolotem przeleciał. Ocena sprzętu firmy Lockheed Martin przez ministra była tyleż pozytywna, co oryginalna. Dowiedzieliśmy się, że F-16 są szybsze od trzylitrowego jeepa ministra. To z pewnością uspokoiło wszystkich właścicieli wartburgów. Cała Polska widziała, jak tuż po zakończeniu lotu amerykański pilot najpierw pozwolił ministrowi wyjść z kabiny, a później wylał na niego kubeł zimnej wody. To rodzaj starej żołnierskiej tradycji, coś jak przespanie się z córką wodza Indian, chrzest morski czy noc poślubna na bezludnej wyspie. Dziś taki kubeł przydałby się nie tylko ministrowi.
Zanim zaczęło się odliczanie czasu przylotu F-16 do Polski, nasi piloci musieli zdać amerykańskie prawo jazdy. Okazuje się, że to nie takie proste, jak prowadzenie zepsutego tira bez hamulców i świateł na autostradzie pod prąd. Pilotów mamy oczywiście najlepszych na świecie. Wie to każdy, kto w dzieciństwie czytał "Dywizjon 303". Według popularnej wśród polityków opinii, "polski pilot, jak będzie trzeba, poleci nawet na drzwiach od stodoły". Nie tak dawno wybuchła afera, bo okazało się, że na skutek oszczędności radykalnie ograniczono liczbę lotów szkoleniowych i młodzi piloci z Dęblina latają co najwyżej za dziewczynami. Nic dziwnego, że wielu rwało się do latania na F-16, żeby polatać sobie nie tylko do sklepu po piwo. A jak zeznają znawcy tematu, trudniej od
F-16 prowadzi się już tylko autobus w godzinie szczytu w Warszawie.
Trud przywozu nowego sprzętu z salonu wzięli na siebie jednak Amerykanie. I dobrze się stało, bo po drodze obydwa F-16 miały więcej awarii niż małe fiaty za Gierka (w jednym popsuł się radar, w drugim instalacja do pobierania paliwa w trakcie lotu). Okazuje się, że amerykański supersamolot potrafi mieć kłopoty, nawet nie będąc w akcji bojowej. Dopiero teraz skapowano, że nikt w Polsce nie będzie umiał naprawić maszyny i do serwisu trzeba będzie śmigać przez ocean. Chyba że, jak zwykle, sprawę załatwi słynny polski hydraulik, który tu przykręci, tam odkręci i będzie git.
Jak doniosła prasa, F-16 mają nisko umieszczone wyloty powietrza do silników. Skutek jest taki, że wart 4 miliony dolarów silnik może być załatwiony przez kamyczek lub grudkę śniegu. Jednostki komandosów Łukaszenki podobno już teraz szkolą się w precyzyjnym strzelaniu z procy i celnym rzucaniu śnieżkami.
Tak naprawdę w interesie Polski leży przecież to, byśmy nigdy nie byli zmuszeni użyć tej drogiej zabawki. Niech F-16 pomachają sobie skrzydłami nad polskim niebem, niech politycy pobawią się nimi niczym laleczką Barbie i niech na koniec, po latach służby, zardzewieją te cuda techniki bez jednego wystrzału. No chyba że będą to strzały na wiwat, na przykład z okazji ślubu premiera.
Do tej pory seksuologia znała pojęcie stosunku przerywanego. Po przygodach polskich F-16, które awaryjnie lądowały w bazach NATO w Islandii i w Niemczech, do obiegowego języka łóżkowego wejdzie z pewnością nowe pojęcie - "lot przerywany". Będzie ono oznaczać sytuację, w której facet nim z knajpy trafi do żony, po drodze zahaczy jeszcze o bazę awaryjną u przyjaznej Mariolki i wykona przymusowe międzylądowanie u ognistej Zośki.
Ach, te nasze naiwne sny o potędze! A tacy czterej pancerni od Przymanowskiego to wojnę z Hitlerem wygrali za pomocą starego czołgu, psa Szarika i harmoszki Tomusia. Ale żarty na bok. Tak więc najpierw urządzono przetarg, o którym mówiono, że będzie dotyczył największego w historii polskiej armii zamówienia. Przetarg wygrali nasi, czyli Amerykanie. Dawno temu nasi to byli Francuzi, ale dziś już dawno nie są. Amerykanie Polaków też uważają za swoich, czego dowodem głośne wypowiedzi wiceambasadora Kennetha Hillasa, który za nie dość swojego z całej polskiej populacji uznał jedynie wicepremiera Romana Giertycha.
Jak już udało się nam rozbić wszystkie świnki z drobniakami i uciułaliśmy na F-16, to najwyższe osoby w państwie pojechały do baz wojskowych w USA, by własnoręcznie odebrać te cacka. Tam urządzono polskim oficjelom pokaz w stylu Hollywood. Były światła, muzyka, a minister obrony Radek Sikorski nawet się takim samolotem przeleciał. Ocena sprzętu firmy Lockheed Martin przez ministra była tyleż pozytywna, co oryginalna. Dowiedzieliśmy się, że F-16 są szybsze od trzylitrowego jeepa ministra. To z pewnością uspokoiło wszystkich właścicieli wartburgów. Cała Polska widziała, jak tuż po zakończeniu lotu amerykański pilot najpierw pozwolił ministrowi wyjść z kabiny, a później wylał na niego kubeł zimnej wody. To rodzaj starej żołnierskiej tradycji, coś jak przespanie się z córką wodza Indian, chrzest morski czy noc poślubna na bezludnej wyspie. Dziś taki kubeł przydałby się nie tylko ministrowi.
Zanim zaczęło się odliczanie czasu przylotu F-16 do Polski, nasi piloci musieli zdać amerykańskie prawo jazdy. Okazuje się, że to nie takie proste, jak prowadzenie zepsutego tira bez hamulców i świateł na autostradzie pod prąd. Pilotów mamy oczywiście najlepszych na świecie. Wie to każdy, kto w dzieciństwie czytał "Dywizjon 303". Według popularnej wśród polityków opinii, "polski pilot, jak będzie trzeba, poleci nawet na drzwiach od stodoły". Nie tak dawno wybuchła afera, bo okazało się, że na skutek oszczędności radykalnie ograniczono liczbę lotów szkoleniowych i młodzi piloci z Dęblina latają co najwyżej za dziewczynami. Nic dziwnego, że wielu rwało się do latania na F-16, żeby polatać sobie nie tylko do sklepu po piwo. A jak zeznają znawcy tematu, trudniej od
F-16 prowadzi się już tylko autobus w godzinie szczytu w Warszawie.
Trud przywozu nowego sprzętu z salonu wzięli na siebie jednak Amerykanie. I dobrze się stało, bo po drodze obydwa F-16 miały więcej awarii niż małe fiaty za Gierka (w jednym popsuł się radar, w drugim instalacja do pobierania paliwa w trakcie lotu). Okazuje się, że amerykański supersamolot potrafi mieć kłopoty, nawet nie będąc w akcji bojowej. Dopiero teraz skapowano, że nikt w Polsce nie będzie umiał naprawić maszyny i do serwisu trzeba będzie śmigać przez ocean. Chyba że, jak zwykle, sprawę załatwi słynny polski hydraulik, który tu przykręci, tam odkręci i będzie git.
Jak doniosła prasa, F-16 mają nisko umieszczone wyloty powietrza do silników. Skutek jest taki, że wart 4 miliony dolarów silnik może być załatwiony przez kamyczek lub grudkę śniegu. Jednostki komandosów Łukaszenki podobno już teraz szkolą się w precyzyjnym strzelaniu z procy i celnym rzucaniu śnieżkami.
Tak naprawdę w interesie Polski leży przecież to, byśmy nigdy nie byli zmuszeni użyć tej drogiej zabawki. Niech F-16 pomachają sobie skrzydłami nad polskim niebem, niech politycy pobawią się nimi niczym laleczką Barbie i niech na koniec, po latach służby, zardzewieją te cuda techniki bez jednego wystrzału. No chyba że będą to strzały na wiwat, na przykład z okazji ślubu premiera.
Więcej możesz przeczytać w 46/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.