Irak od Wietnamu różni nieporównanie większa skala katastrofy w razie przegranej
Latem 1964 r. administracja prezydenta Johnsona starała się o poparcie Senatu dla rezolucji w sprawie Zatoki Tonkińskiej. Miała ona umożliwiać wzmożenie działań zbrojnych przeciw Wietnamowi Północnemu. Dwa dni przed głosowaniem Pentagon poinformował o ostrzelaniu przez komunistów niszczycieli USS "Maddox" i "Turner Joy". To przeważyło szalę. Johnson dostał zielone światło. 11 lat później, po aferze Watergate i ustąpieniu prezydenta Nixona, kapitan John J. Herrick przyznał, że za okręty wroga, które rzekomo ostrzelały niszczyciele USA, uznano najpewniej "refleksy na wodzie w kompletnych ciemnościach", a za odgłos zbliżającej się torpedy "hałas silników "Maddoksa?". W Białym Domu gospodarzem był wtedy Gerald Ford. Jego słaba, tymczasowa administracja, zmuszona przez opinię publiczną do respektowania porozumień podpisanych za Nixona i przyszpilona rewelacjami Herricka, mogła się tylko przyglądać, jak w 1975 r. komuniści unicestwiają Republikę Wietnamu.
W ten sposób kłamstwo, które dało początek wojnie, przypieczętowało przegranie jej przez USA. Półprawdy o posiadaniu przez Irak broni masowego rażenia i związkach bagdadzkiego reżimu z Al-Kaidą są jednym z powodów, dla których ponad połowa Amerykanów odmawia poparcia operacji irackiej. Z tego samego powodu z pomocą nie kwapią się państwa zasiadające w Radzie Bezpieczeństwa.
Poza "kłamstwem pierworodnym" wojny wietnamską i iracką różnić mogło wszystko. Przede wszystkim inny jest przeciwnik. Armia USA w Azji walczyła z oddziałami komunistycznego Wietnamu Północnego popieranego przez ZSRR i Chiny. W Iraku początkowo zadaniem Amerykanów było pokonanie regularnych wojsk, ale były one źle uzbrojone i zdemoralizowane, a satrapa z Bagdadu stanął do wojny osamotniony. Teraz żołnierze USA uczestniczą w wojnie partyzanckiej. Kompletnie różna jest też skala przemocy. W Wietnamie liczba zabitych żołnierzy USA przekroczyła 50 tys. Podczas najcięższych walk w 1968 r. ginęło ich 2 tys. tygodniowo. Od początku wojny w Iraku zginęło 2839 amerykańskich żołnierzy.
Władcy wojny
Pod koniec 1968 r. Jack Fern, kierownik produkcji sieci NBC w Wietnamie, zaproponował swojemu szefowi nakręcenie dokumentu o tym, że ofensywa Wietkongu okrzyknięta przez media klęską wojsk USA w rzeczywistości była ich zwycięstwem. W odpowiedzi usłyszał: "Za późno. Ofensywa utrwaliła się w świadomości publiki jako klęska, więc była klęską". Najpotężniejszą bronią Wietkongu 40 lat temu okazał się Harrison Salisbury, korespondent "The New York Times". W swych artykułach niemal bezkrytycznie przepisywał propagandowe broszury komunistów o rzekomych zbrodniach wojennych USA. Do dziś mało kto wie, że masakrę w My Lai (szacuje się, że zginęło tam 370-507 osób) powstrzymało trzech żołnierzy USA. Zresztą w tym samym czasie komuniści przeprowadzili rzeź w cesarskim mieście Hue, zabijając 4,5 tys. ludzi. Fakt ten został wówczas odnotowany w siedmiu artykułach w mediach w USA. Amerykańska armia mimo potężnych strat wygrywała wojnę w 1968 r., ale przegrał ją Biały Dom z powodu braku poparcia opinii publicznej, wrogości mediów i niezdolności polityków, by zmienić ten stan rzeczy. Edward Luttwak, członek waszyngtońskiego Center for Strategic and International Studies, od lat przekonuje, że Amerykanie są narodem nie tolerującym strat wśród własnych żołnierzy, a to uniemożliwia angażowanie się USA w długotrwałe konflikty.
Prezydent Bush wybrał jednak drogę na skróty. Możliwe, że naciąganie faktów nie było aktem złej woli, lecz wynikało z chęci uproszczenia sprawy, by łatwiej przekonać opinię publiczną do swych racji. Administracja wpadła we własne sidła. Później jednak popełniono błąd znacznie poważniejszy. Biały Dom zaczął żyć w świecie fikcji preparowanej przez jego emisariuszy - pierwszego dowodzącego siłami koalicji w Iraku gen. Tommy'ego Franksa oraz szefa tymczasowej administracji w Bagdadzie Paula Bremera. USA i ich koalicjanci byli zaskoczeni sukcesem operacji militarnej i nie mieli planu, co ze zwycięstwem zrobić. Tyle że Franks i Bremer zamiast informować, że Irakijczycy tuż po wojnie najbardziej potrzebowali prądu, wody i pracy, że Teheran coraz mocniej ingerował w sprawy Bagdadu, że z Syrii na masową skalę przez granicę przenikali bandyci, że szyicki kleryk Muktada as-Sadr, chcąc zdobyć władzę, szykował powstanie, wreszcie, że z tygodnia na tydzień coraz więcej było zabójstw na tle religijnym, Franks i Bremer woleli się fotografować z szejkami i głosić frazesy o budowaniu demokracji. Jednocześnie dyskredytowali opinie każdego, kto próbował ostrzegać, że zaprowadzanie porządku nie idzie tak gładko, jak chciałby Waszyngton. Stracone miesiące tuż po wojnie sprawiły, że sukces operacji militarnej został zaprzepaszczony. Administracja Busha solidnie zapracowała na wrogość mediów. Jak pisał Gogol, "nic nie wywołuje większej wściekłości niż odkrycie kłamstw głoszonych jako prawda". W tej sytuacji znacznie łatwiej znaleźć informację, że - wedle wiarygodnych statystyk Iraq Body Count - od marca 2003 r., gdy zaczęła się inwazja, do lipca 2006 r. w Iraku zginęło 42 619 irackich cywilów. Trudniej się jednak dowiedzieć, że w starciach z amerykańskimi żołnierzami zginęło 3 582 Irakijczyków. To oznacza, że ponad 90 proc. zabitych to ofiary zamachów, walk między szyitami i sunnitami oraz napadów przestępczych. Lekcji z Wietnamu, że nawet niewygodna prawda jest lepsza niż kłamstwa, Biały Dom nie odrobił.
Mea culpa idealistów
Po wycofaniu wojsk USA z Wietnamu komuniści zamknęli w obozach "reedukacji" co najmniej 300 tys. osób. Do dziś nie ustalono, ile zamordowali. Półtora miliona Wietnamczyków uciekło za granicę, tysiące zginęły podczas prób ucieczki. Komunistom udało się też opanować Laos, gdzie w ciągu 15 lat wymordowali 300 tys. ludzi, a drugie tyle stało się uchodźcami. W Kambodży Czerwoni Khmerzy wprowadzili eksperyment budowy społeczeństwa bezklasowego. W ciągu czterech lat zabili 1,5 mln ludzi. To nie koniec bilansu wietnamskiej porażki. Trauma po przegranej zaowocowała awersją USA do angażowania się na świecie. Dzięki temu w latach 70. i 80. nie było nikogo chętnego do powstrzymania ZSRR przed rozpętaniem wojen domowych w Angoli, Mozambiku, Etiopii, Jemenie Południowym czy Nikaragui. Jakie będą konsekwencje porażki w Iraku?
Irving Kristol twierdzi, że wyznawcami neokonserwatyzmu są "liberałowie, którym rzeczywistość dała po mordzie". To dzięki nim w odstawkę za prezydentury Busha miała iść rooseveltowska zasada, że "dyktator może być wredny i drań, byle to był nasz drań". To ojcowie nowej wersji Pax Americana byli architektami wojny w Iraku. I niespodziewanie to oni ostatnio najmocniej zaatakowali administrację Busha. W serii wywiadów z pięcioma znanymi neokonserwatystami, m.in. Richardem Perle'em, byłym szefem Rady Polityki Obronnej przy Pentagonie, odpowiedzialnością za błędy został obarczony prezydent i jego gabinet. "Wierzę, że unicestwienie sił wojskowych Husajna i wyzwolenie Iraku będzie łatwizną" - pisał przed inwazją Kenneth Adelman. Teraz wyznał, że choć uważał ekipę Busha "za najbardziej kompetentną w sprawach bezpieczeństwa narodowego od czasów Trumana", dziś jest przeciwnego zdania. "Każdy jej członek z osobna miał ogromne wady, ale jako zespół okazali się zabójczo nieskuteczni" - stwierdził. Jego zdaniem, neokonserwatyzm jako "idea stanowczego uprawiania polityki zagranicznej w imię moralności, używania siły USA dla dobra świata" został uśmiercony i nie zmartwychwstanie co najmniej przez kolejne pokolenie.
Powrót do cynicznej realpolitik może się okazać najmniej brzemiennym w skutki efektem porażki w Iraku. "Najbardziej winię Bu-sha za to, że Irakijczycy uwierzyli w jego retorykę. Zwolennicy reform wyszli z podziemia, narażając życie, bo mu zaufali. Ale za słowami nie szły działania. On zdradził irackich reformatorów" - wyznał gorzko Michael Rubin z konserwatywnego American Enterprise Institute. Francis Fukuyama uważa, że reakcja USA na zagrożenie ze strony islamskich radykałów po 11 września była przesadzona i to USA, nadając terrorystom światowe znaczenie, "zglobalizowały" ich. Bez względu na to, czy to twierdzenie jest słuszne, wycofanie wojsk koalicji z Iraku zostanie uznane przez zglobalizowanych bandytów za symbol ich zwycięstwa. Będzie też oznaczało kompromitację nie tylko USA, lecz także całego Zachodu i zachodnich wartości. Renesans islamofaszyzmu i kolejne ataki na zachodnie cele to jednak też niewielki problem w porównaniu z przeformowaniem układu politycznego na Bliskim Wschodzie.
Ahmadineżad z Łukaszenką
Przed wojną planiści w Waszyngtonie obawiali się, że stanowiący w Iraku większość szyici po obaleniu Saddama będą chcieli zmienić kraj w republikę islamską. Spodziewali się, że Teheran będzie w tym pomagał. Mieli rację. Dziś jednym z najgroźniejszych narzędzi irańskich ajatollahów w Iraku jest radykalny szyicki przywódca Muktada as-Sadr. Dzięki swoim zwolennikom w irackim parlamencie trzyma on w szachu rząd w Bagdadzie. Gwarantuje to bezkarność jego bojówkom, które od miesięcy masakrują sunnitów (część bojówek Sadra została wyszkolona przez irańską Gwardię Republikańską). Jednocześnie część Irańczyków po obaleniu Saddama odwróciła się od przywódców religijnych w ojczyźnie i poddała zwierzchnictwu najważniejszego szyickiego przywódcy w Iraku, ajatollaha Alego Sistaniego. Teheran nawet gdyby chciał (a nie chce), i tak nie może więc zmienić stosunku do państwa szyickiego za zachodnią granicą, bo stał się jego zakładnikiem. Vali Nasr, członek waszyngtońskiego Council on Foreign Relations, nie ma wątpliwości, że jeśli w Iraku powstanie szyicka republika islamska, będzie to oznaczało przebudowę zdominowanego przez sunnitów Bliskiego Wchodu. Jeśli dodać do tego, że szyicki blok wkrótce może się uzbroić w bombę atomową, oznacza to wyścig zbrojeń w regionie. Własne bomby A będą chciały mieć bowiem też sunnickie Egipt i Arabia Saudyjska.
Destabilizacja Bliskiego Wschodu nie dotknie Polski może bezpośrednio, ale zagrożenie może być bliższe naszych granic, niż mogłoby się wydawać. "To cywilizowany, wykształcony, przewidywalny, rozsądny człowiek, który zawsze zna się na tym, o czym mówi. O prezydencie Iranu nie można powiedzieć niczego złego" - oświadczył niedawno przywódca Białorusi. Podczas wizyty Łukaszenki w Teheranie podobnym uprzejmościom nie było końca. Przywódcy Iranu i Białorusi, państw, które coraz bardziej starają się wymknąć spod rosyjskiej kurateli, budując niezależny sojusz, uzgodnili, że wymiana handlowa między ich krajami wzrośnie w najbliższym roku z 38 mln USD do miliarda dolarów. Bynajmniej nie dzięki rozbudowie pod Mińskiem montowni irańskich samochodów Samand czy traktorów Biełorus w Iranie. Na początek może chodzić o wysyłanie z Białorusi rakiet S-300. Co Mińsk wynegocjuje w zamian?
W ten sposób kłamstwo, które dało początek wojnie, przypieczętowało przegranie jej przez USA. Półprawdy o posiadaniu przez Irak broni masowego rażenia i związkach bagdadzkiego reżimu z Al-Kaidą są jednym z powodów, dla których ponad połowa Amerykanów odmawia poparcia operacji irackiej. Z tego samego powodu z pomocą nie kwapią się państwa zasiadające w Radzie Bezpieczeństwa.
Poza "kłamstwem pierworodnym" wojny wietnamską i iracką różnić mogło wszystko. Przede wszystkim inny jest przeciwnik. Armia USA w Azji walczyła z oddziałami komunistycznego Wietnamu Północnego popieranego przez ZSRR i Chiny. W Iraku początkowo zadaniem Amerykanów było pokonanie regularnych wojsk, ale były one źle uzbrojone i zdemoralizowane, a satrapa z Bagdadu stanął do wojny osamotniony. Teraz żołnierze USA uczestniczą w wojnie partyzanckiej. Kompletnie różna jest też skala przemocy. W Wietnamie liczba zabitych żołnierzy USA przekroczyła 50 tys. Podczas najcięższych walk w 1968 r. ginęło ich 2 tys. tygodniowo. Od początku wojny w Iraku zginęło 2839 amerykańskich żołnierzy.
Władcy wojny
Pod koniec 1968 r. Jack Fern, kierownik produkcji sieci NBC w Wietnamie, zaproponował swojemu szefowi nakręcenie dokumentu o tym, że ofensywa Wietkongu okrzyknięta przez media klęską wojsk USA w rzeczywistości była ich zwycięstwem. W odpowiedzi usłyszał: "Za późno. Ofensywa utrwaliła się w świadomości publiki jako klęska, więc była klęską". Najpotężniejszą bronią Wietkongu 40 lat temu okazał się Harrison Salisbury, korespondent "The New York Times". W swych artykułach niemal bezkrytycznie przepisywał propagandowe broszury komunistów o rzekomych zbrodniach wojennych USA. Do dziś mało kto wie, że masakrę w My Lai (szacuje się, że zginęło tam 370-507 osób) powstrzymało trzech żołnierzy USA. Zresztą w tym samym czasie komuniści przeprowadzili rzeź w cesarskim mieście Hue, zabijając 4,5 tys. ludzi. Fakt ten został wówczas odnotowany w siedmiu artykułach w mediach w USA. Amerykańska armia mimo potężnych strat wygrywała wojnę w 1968 r., ale przegrał ją Biały Dom z powodu braku poparcia opinii publicznej, wrogości mediów i niezdolności polityków, by zmienić ten stan rzeczy. Edward Luttwak, członek waszyngtońskiego Center for Strategic and International Studies, od lat przekonuje, że Amerykanie są narodem nie tolerującym strat wśród własnych żołnierzy, a to uniemożliwia angażowanie się USA w długotrwałe konflikty.
Prezydent Bush wybrał jednak drogę na skróty. Możliwe, że naciąganie faktów nie było aktem złej woli, lecz wynikało z chęci uproszczenia sprawy, by łatwiej przekonać opinię publiczną do swych racji. Administracja wpadła we własne sidła. Później jednak popełniono błąd znacznie poważniejszy. Biały Dom zaczął żyć w świecie fikcji preparowanej przez jego emisariuszy - pierwszego dowodzącego siłami koalicji w Iraku gen. Tommy'ego Franksa oraz szefa tymczasowej administracji w Bagdadzie Paula Bremera. USA i ich koalicjanci byli zaskoczeni sukcesem operacji militarnej i nie mieli planu, co ze zwycięstwem zrobić. Tyle że Franks i Bremer zamiast informować, że Irakijczycy tuż po wojnie najbardziej potrzebowali prądu, wody i pracy, że Teheran coraz mocniej ingerował w sprawy Bagdadu, że z Syrii na masową skalę przez granicę przenikali bandyci, że szyicki kleryk Muktada as-Sadr, chcąc zdobyć władzę, szykował powstanie, wreszcie, że z tygodnia na tydzień coraz więcej było zabójstw na tle religijnym, Franks i Bremer woleli się fotografować z szejkami i głosić frazesy o budowaniu demokracji. Jednocześnie dyskredytowali opinie każdego, kto próbował ostrzegać, że zaprowadzanie porządku nie idzie tak gładko, jak chciałby Waszyngton. Stracone miesiące tuż po wojnie sprawiły, że sukces operacji militarnej został zaprzepaszczony. Administracja Busha solidnie zapracowała na wrogość mediów. Jak pisał Gogol, "nic nie wywołuje większej wściekłości niż odkrycie kłamstw głoszonych jako prawda". W tej sytuacji znacznie łatwiej znaleźć informację, że - wedle wiarygodnych statystyk Iraq Body Count - od marca 2003 r., gdy zaczęła się inwazja, do lipca 2006 r. w Iraku zginęło 42 619 irackich cywilów. Trudniej się jednak dowiedzieć, że w starciach z amerykańskimi żołnierzami zginęło 3 582 Irakijczyków. To oznacza, że ponad 90 proc. zabitych to ofiary zamachów, walk między szyitami i sunnitami oraz napadów przestępczych. Lekcji z Wietnamu, że nawet niewygodna prawda jest lepsza niż kłamstwa, Biały Dom nie odrobił.
Mea culpa idealistów
Po wycofaniu wojsk USA z Wietnamu komuniści zamknęli w obozach "reedukacji" co najmniej 300 tys. osób. Do dziś nie ustalono, ile zamordowali. Półtora miliona Wietnamczyków uciekło za granicę, tysiące zginęły podczas prób ucieczki. Komunistom udało się też opanować Laos, gdzie w ciągu 15 lat wymordowali 300 tys. ludzi, a drugie tyle stało się uchodźcami. W Kambodży Czerwoni Khmerzy wprowadzili eksperyment budowy społeczeństwa bezklasowego. W ciągu czterech lat zabili 1,5 mln ludzi. To nie koniec bilansu wietnamskiej porażki. Trauma po przegranej zaowocowała awersją USA do angażowania się na świecie. Dzięki temu w latach 70. i 80. nie było nikogo chętnego do powstrzymania ZSRR przed rozpętaniem wojen domowych w Angoli, Mozambiku, Etiopii, Jemenie Południowym czy Nikaragui. Jakie będą konsekwencje porażki w Iraku?
Irving Kristol twierdzi, że wyznawcami neokonserwatyzmu są "liberałowie, którym rzeczywistość dała po mordzie". To dzięki nim w odstawkę za prezydentury Busha miała iść rooseveltowska zasada, że "dyktator może być wredny i drań, byle to był nasz drań". To ojcowie nowej wersji Pax Americana byli architektami wojny w Iraku. I niespodziewanie to oni ostatnio najmocniej zaatakowali administrację Busha. W serii wywiadów z pięcioma znanymi neokonserwatystami, m.in. Richardem Perle'em, byłym szefem Rady Polityki Obronnej przy Pentagonie, odpowiedzialnością za błędy został obarczony prezydent i jego gabinet. "Wierzę, że unicestwienie sił wojskowych Husajna i wyzwolenie Iraku będzie łatwizną" - pisał przed inwazją Kenneth Adelman. Teraz wyznał, że choć uważał ekipę Busha "za najbardziej kompetentną w sprawach bezpieczeństwa narodowego od czasów Trumana", dziś jest przeciwnego zdania. "Każdy jej członek z osobna miał ogromne wady, ale jako zespół okazali się zabójczo nieskuteczni" - stwierdził. Jego zdaniem, neokonserwatyzm jako "idea stanowczego uprawiania polityki zagranicznej w imię moralności, używania siły USA dla dobra świata" został uśmiercony i nie zmartwychwstanie co najmniej przez kolejne pokolenie.
Powrót do cynicznej realpolitik może się okazać najmniej brzemiennym w skutki efektem porażki w Iraku. "Najbardziej winię Bu-sha za to, że Irakijczycy uwierzyli w jego retorykę. Zwolennicy reform wyszli z podziemia, narażając życie, bo mu zaufali. Ale za słowami nie szły działania. On zdradził irackich reformatorów" - wyznał gorzko Michael Rubin z konserwatywnego American Enterprise Institute. Francis Fukuyama uważa, że reakcja USA na zagrożenie ze strony islamskich radykałów po 11 września była przesadzona i to USA, nadając terrorystom światowe znaczenie, "zglobalizowały" ich. Bez względu na to, czy to twierdzenie jest słuszne, wycofanie wojsk koalicji z Iraku zostanie uznane przez zglobalizowanych bandytów za symbol ich zwycięstwa. Będzie też oznaczało kompromitację nie tylko USA, lecz także całego Zachodu i zachodnich wartości. Renesans islamofaszyzmu i kolejne ataki na zachodnie cele to jednak też niewielki problem w porównaniu z przeformowaniem układu politycznego na Bliskim Wschodzie.
Ahmadineżad z Łukaszenką
Przed wojną planiści w Waszyngtonie obawiali się, że stanowiący w Iraku większość szyici po obaleniu Saddama będą chcieli zmienić kraj w republikę islamską. Spodziewali się, że Teheran będzie w tym pomagał. Mieli rację. Dziś jednym z najgroźniejszych narzędzi irańskich ajatollahów w Iraku jest radykalny szyicki przywódca Muktada as-Sadr. Dzięki swoim zwolennikom w irackim parlamencie trzyma on w szachu rząd w Bagdadzie. Gwarantuje to bezkarność jego bojówkom, które od miesięcy masakrują sunnitów (część bojówek Sadra została wyszkolona przez irańską Gwardię Republikańską). Jednocześnie część Irańczyków po obaleniu Saddama odwróciła się od przywódców religijnych w ojczyźnie i poddała zwierzchnictwu najważniejszego szyickiego przywódcy w Iraku, ajatollaha Alego Sistaniego. Teheran nawet gdyby chciał (a nie chce), i tak nie może więc zmienić stosunku do państwa szyickiego za zachodnią granicą, bo stał się jego zakładnikiem. Vali Nasr, członek waszyngtońskiego Council on Foreign Relations, nie ma wątpliwości, że jeśli w Iraku powstanie szyicka republika islamska, będzie to oznaczało przebudowę zdominowanego przez sunnitów Bliskiego Wchodu. Jeśli dodać do tego, że szyicki blok wkrótce może się uzbroić w bombę atomową, oznacza to wyścig zbrojeń w regionie. Własne bomby A będą chciały mieć bowiem też sunnickie Egipt i Arabia Saudyjska.
Destabilizacja Bliskiego Wschodu nie dotknie Polski może bezpośrednio, ale zagrożenie może być bliższe naszych granic, niż mogłoby się wydawać. "To cywilizowany, wykształcony, przewidywalny, rozsądny człowiek, który zawsze zna się na tym, o czym mówi. O prezydencie Iranu nie można powiedzieć niczego złego" - oświadczył niedawno przywódca Białorusi. Podczas wizyty Łukaszenki w Teheranie podobnym uprzejmościom nie było końca. Przywódcy Iranu i Białorusi, państw, które coraz bardziej starają się wymknąć spod rosyjskiej kurateli, budując niezależny sojusz, uzgodnili, że wymiana handlowa między ich krajami wzrośnie w najbliższym roku z 38 mln USD do miliarda dolarów. Bynajmniej nie dzięki rozbudowie pod Mińskiem montowni irańskich samochodów Samand czy traktorów Biełorus w Iranie. Na początek może chodzić o wysyłanie z Białorusi rakiet S-300. Co Mińsk wynegocjuje w zamian?
Więcej możesz przeczytać w 46/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.