Jeśli wierzyć roztaczanej przez opozycję w Polsce wizji świata pod rządami Trumpa, tylko patrzeć, jak Ameryka sprzeda nas Rosjanom, rozwiązując NATO i wycofując wojska z Europy; w tym także te, które za chwilę mają zostać rozlokowane w Polsce. Amerykański ambasador w Warszawie Paul W. Jones zapewniał co prawda – chwilę po ogłoszeniu wyników w USA – że żadnych zmian w planach stacjonowania US Army w Polsce nie będzie. Pamiętamy jednak dobrze, jak kilka miesięcy po objęciu rządów przez Baracka Obamę Waszyngton wycofał się z podpisanej już umowy w sprawie tarczy antyrakietowej. Jednocześnie, pytany przez „Wprost” o możliwości manewru USA w relacjach z Rosją, ambasador Jones przyznaje, że są one bardzo niewielkie, bo w stosunkach z Moskwą administracja ustępującego prezydenta Obamy i tak doszła już do ściany. Rozwiązaniem tej patowej sytuacji może być próba odsunięcia się od tej ściany o krok albo chociaż o pół. Tylko czy to będzie równoznaczne z daniem Rosji wolnej ręki w Europie Środkowej? Gdyby tak było, korki od szampanów już strzelałyby na Kremlu. Na razie jednak zdrowie Trumpa pije jedynie rzadko wydobywający się z alkoholowych oparów jaskiniowy nacjonalista Władimir Żyrinowski. Poważni politycy w Moskwie milczą, bo jedyne, co słyszą z Waszyngtonu, to zdecydowany głos szefa republikańskiej większości w Senacie. – Rosjanie powinni w pełni rozumieć, że atak na któreś z państw NATO nie pozostanie bez odpowiedzi Sojuszu – mówił w dzień po wyborach Mitch McConnell. Wbrew histerycznym twierdzeniom o końcu demokracji amerykański prezydent, nawet tak ostro pozujący na przeciwnika establishmentu jak Trump, nie jest dyktatorem pokroju Putina i mimo szerokich uprawnień musi się liczyć z Kongresem. A tam w obu izbach większość zachowują republikanie, którzy nigdy nie kupili kosztownej dla Europy mrzonki Baracka Obamy o resecie stosunków z Rosją. Pogłoski o rychłej rejteradzie Ameryki z Europy wydają się więc mocno przesadzone. Poza tym nie oszukujmy się – ci, którzy je rozpowszechniają, chętnie by pełnemu wycofaniu się USA ze Starego Kontynentu przyklasnęli, bo to usunęłoby główną przeszkodę uniemożliwiającą polityczne, a przede wszystkim gospodarcze zbliżenie z Rosją Putina. Niezależnie więc od deklarowanego zaniepokojenia czy wręcz szoku – jak określiła wynik wyborów w USA szefowa niemieckiego Ministerstwa Obrony Ursula von der Leyen – dla większości polityków w Europie Trump w Białym Domu jest prawdziwym zrządzeniem losu. Antyamerykańskie sentymenty zawsze były w UE silne. Zwycięstwo człowieka, który u tak rasowych Europejczyków jak prezydent Franćois Hollande „wywołuje mdłości”, tylko usprawiedliwia tę skrywaną od dawna niechęć. Jest też pretekstem do ogłoszenia ostrego przyspieszenia integracji europejskiej mającej wypełnić spodziewaną próżnię po USA. Podobny mechanizm zadziałał po referendum w Wielkiej Brytanii, gdy część polityków unijnych uznała, że choć psy, czyli brytyjscy wyborcy, szczekają coraz głośniej, karawana europejskiej integracji powinna jechać dalej. – Zwycięstwo Trumpa to dzwonek alarmowy dla europejskich liderów. Nie możemy już być zależni od USA, musimy sami wziąć odpowiedzialność za nasze przeznaczenie i działać razem, odkładając na bok wewnętrzne różnice – mówi Guy Verhofstadt, lider euroliberałów. Takich głosów jest znacznie więcej niż trzeźwej oceny sytuacji prezentowanej przez szefa francuskiej dyplomacji.
– Politycy europejscy powinni wziąć pod uwagę decyzję amerykańskich wyborców. U nas część elektoratu także czuje się porzucona – mówił Jean-Marc Ayrault.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.