Kryzys firm telekomunikacyjnych przywodzi na myśl scenę z "Afrykańskiej królowej". Zagubieni na rzece Ulonga-Bora Humphrey Bogart i Katharine Hepburn kawałek po kawałku demontują mały parowiec, aby podtrzymać ogień w piecu maszyny parowej napędzającej jednostkę. Podobnie zachowują się wielkie telekomy. Walcząc o przetrwanie podczas jednego z największych kryzysów w historii biznesu, obniżają ceny, oferują usługi poniżej kosztów i wyprzedają wartościowe aktywa. - Żadna z tych strategii nie gwarantuje sukcesu - ostrzega Stephan Beckert, dyrektor działu badań w TeleGeography, agencji konsultingowej z Waszyngtonu.
Jak zniknęły biliony dolarów
Do Hepburn i Bogarta w ostatniej chwili uśmiechnęło się szczęście, ale gigantyczne koncerny telekomunikacyjne nie mogą liczyć na to, że równie łatwo unikną katastrofy. Dzisiejsza zapaść to nie jeden ze zdarzających się cyklicznie spadków obrotów, lecz olbrzymi kryzys całej branży. Posady straciło już pół miliona pracowników telekomów, a tylko w USA wartość rynkowa firm z tej branży spadła o 2 bln dolarów. W dodatku nie widać oznak poprawy na tym olbrzymim rynku, na którym globalne obroty sięgają 2,3 bln dolarów rocznie. W sierpniu Lucent Technologies oraz Alcatel zapowiedziały dramatyczny spadek zysków i ogłosiły falę kolejnych zwolnień. We wszystkich telekomach uwijają się specjaliści od redukcji kosztów, ale ciągle okazuje się, że ich działania nie przynoszą dostatecznych efektów. - To sytuacja bez precedensu - mówi Pat Russo, dyrektor generalny Lucent Technologies.
Cisza na łączach
Jak długo trzeba będzie upuszczać krew? "Business Week" zbadał wykorzystanie przepustowości sieci w wypadku usług telekomunikacyjnych - od połączeń międzymiastowych po sieci bezprzewodowe - i porównał je z zapotrzebowaniem w różnych regionach świata. Okazało się, że na razie w USA i Europie łącza są wykorzystane zaledwie w 35 proc.! Tymczasem wciąż powstają nowe sieci. Zimą tego roku brytyjski operator Cable & Wireless oraz Alcatel zaczną przesyłać dane za pomocą transatlantyckiego kabla o nazwie Apollo. Inwestycja pochłonęła 443 mln dolarów. Cztery pary światłowodów o grubości ludzkiego włosa będą mogły przesyłać 3,2 terabita danych - o 30 proc. więcej niż wszystkie do tej pory istniejące połączenia transatlantyckie łącznie. Ceny oferowanych przedsiębiorstwom szybkich łączy między Nowym Jorkiem a Londynem spadły w ostatnich trzech latach o 95 proc., do 6 tys. dolarów miesięcznie. Problem nadmiernej przepustowości coraz bardziej nęka także inne rynki. W ubiegłym roku cena szybkich łączy między Tokio a Hongkongiem spadła o 27 proc., do 62 tys. dolarów miesięcznie. Mimo to w ostatnich ośmiu miesiącach oddano w tym rejonie do użytku cztery nowe kable, co potęguje niebezpieczeństwo wojny cenowej między operatorami. Rosnąca konkurencja nie pozwala im na podwyżki cen usług, które zrekompensowałyby koszty ogromnych inwestycji. - Nie widać oznak poprawy sytuacji - mówi Duane Ackerman, dyrektor generalny BellSouth Corporation.
Kto wyrwie światłowody z ziemi?
Sklepy Gap mogą zdjąć z półek swetry, których nie sprzedano w ostatnim sezonie, i zaoferować je za znacznie niższą cenę, a na półkach wyłożyć nową, droższą odzież. Firmy telekomunikacyjne nie wyciągną jednak światłowodów z ziemi, więc olbrzymia przepustowość sieci, główne źródło kryzysu telekomów, się nie zmniejszy. W rezultacie należy się spodziewać, że kryzys potrwa co najmniej do 2004 r. W USA ilość danych przechodzących przez najważniejsze węzły sieci telekomunikacyjnych rośnie o 85 proc. rocznie. Podobnie jest w Europie i Azji. Można zatem mieć nadzieję, że za dwa lata wykorzystywana będzie cała przepustowość sieci. Oczekiwana pod koniec 2003 r. poprawa sytuacji ekonomicznej powinna sprawić, że amerykańscy operatorzy zaczną wychodzić z kryzysu pół roku później. W Europie należy się tego spodziewać dopiero pod koniec 2004 r. Jeśli jednak nie poprawi się koniunktura w gospodarce światowej lub telekomy nie zaczną wykorzystywać sieci w większym stopniu, kryzys może potrwać nawet do końca 2006 r. Można przewidywać, że nawet gdy nastąpi ożywienie gospodarcze, większość znakomicie niegdyś rozwijających się firm telekomunikacyjnych będzie zwiększać obroty w najlepszym wypadku w takim tempie jak stabilne, powoli powiększające się przedsiębiorstwa, na przykład energetyczne. Tak będzie aż do końca tego dziesięciolecia. Jak przewiduje Lawrence Kenny, menedżer działu rynku telekomunikacyjne- go w PricewaterhouseCoopers, obroty telekomów będą wzrastać zaledwie o 2-3 proc. rocznie.
Usługi zamiast transportu
Firmy, które przetrwają kryzys, będą musiały radykalnie zmienić model działania. Zamiast sprzedawać dostęp do sieci telekomunikacyjnych (co było praktyką stosowaną od stulecia), zaproponują wiele płatnych usług. - Chodzi o to, by telekomy przekształcić z przedsiębiorstw transportowych w firmy usługowe - mówi Pieter Knook, wicedyrektor Microsoftu odpowiedzialny za współpracę z dostawcami usług internetowych oraz za dział urządzeń bezprzewodowych. Proces już się rozpoczął. Oznaki przemian najłatwiej można dostrzec w dziedzinie telefonii komórkowej. W sieci prowadzonej przez NTT DoCoMo, japońskiego pioniera na rynku usług w sieciach komórkowych, tysiące firm przedstawiają swoją ofertę - od gier po ściąganie plików muzycznych. Od każdej transakcji przeprowadzonej za pomocą telefonu komórkowego DoCoMo pobiera niewielką prowizję. - Japończycy stworzyli nowy model operatora. Sieć komórkowa DoCoMo to olbrzymia giełda - mówi Andrei Jezierski, doradca z agencji i2 Partners, specjalizującej się w analizach rynku telekomunikacyjnego. Firma AT&T Wireless podpisała z DoCoMo umowę partnerską i zamierza przeszczepić ten model na grunt amerykański. Pocieszające jest to, że nawet w najgorszym momencie kryzysu telekomy podejmują działania prowadzące do uzdrowienia sytuacji na rynku - od konsolidacji po tworzenie nowych modeli działalności. Niewątpliwie jednak rodząca się dzięki temu branża będzie skromniejsza i uboższa niż w czasach ekonomii bańki mydlanej.
France Télécom - wyzwanie dla herosa Ktokolwiek zastąpi zwolnionego Michela Bona na stanowisku dyrektora generalnego France Télécom, będzie zarządzać europejskim gigantem telekomunikacyjnym, który może się poszczycić 42 mld USD obrotów i znaczącą pozycją na rynku telefonii komórkowej oraz usług internetowych. Mimo tych imponujących osiągnięć wartość rynkowa koncernu, należącego w 55 proc. do skarbu państwa, w ciągu dwóch lat spadła o 97 proc. (do 8,2 mld USD). Nikt nie był więc zaskoczony, kiedy 12 sierpnia rada nadzorcza podziękowała Bonowi. Inwestorów przerażeniem napawają papiery dłużne France Télécom, opiewające na zawrotną sumę 70 mld USD. To największy na świecie dług zaciągnięty przez przedsiębiorstwo. Problem firmy sprowadza się do tego, by spłacić zobowiązania, nie pozbywając się najcenniejszych aktywów - udziałów w Orange, największym francuskim operatorze komórkowym, oraz w Wanadoo, dostawcy usług internetowych. Przychody Orange, drugiego pod względem wielkości europejskiego operatora komórkowego (po brytyjskim Vodafone), wzrosły w pierwszej połowie tego roku o 14 proc. (do 8 mld USD), a zysk operacyjny wyniósł 1,2 mld USD. Coś jednak trzeba będzie sprzedać. W 2003 r. France Télécom musi spłacić w sumie 15 mld USD, dlatego rząd francuski chce zaproponować udziałowcom zakup dodatkowych akcji po cenie niższej od aktualnego kursu giełdowego. Wartość wyemitowanych papierów miałaby wynosić 15 mld USD. Jeśli plan się powiedzie, uda się oddalić widmo krachu, ale zobowiązania zmaleją jedynie do 55 mld USD. Aby przywrócić bilansowi France Télécom lepsze proporcje, nowy dyrektor generalny być może będzie się musiał uciec do wymiany długu za udziały. Jeśli zdoła to zrobić, nie wyzbywając się najcenniejszych aktywów, przejdzie do historii jako heros telekomunikacji. |
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.