Byłem jednym z tych, którzy niegdyś uwierzyli w to, co wieścił "prorok elektronicznego zbawienia" (tak nazwał go KTT) Marshall McLuhan: w globalną wioskę zamieszkaną przez ludzi połączonych wspólnym krwiobiegiem informacji. Czynnikiem umożliwiającym spełnienie tej wizji miała być telewizja. To dzięki niej - uczono mnie w instytucie McLuhana na uniwersytecie w Toronto - na zawsze zniknie pojęcie prowincji: wszyscy będą mieli taki sam, łatwy dostęp do tych samych informacji i będą mogli przeżywać te same emocje, gdy zapragną rozrywki. Jedna, wspólna globalna wioska, a w niej wszystko dla wszystkich. Dziś wiem, że były to mrzonki, a globalna wioska przestała być moim marzeniem. Więcej, coraz rzewniej myślę o prowincji i zaletach spowolnionego życia, w którym obowiązuje rozrzedzony harmonogram zajęć. Telewizja dawno już przestała dążyć do globalności (no, może poza CNN) i z zapałem oddała się dzieleniu widzów na grupy, a dokładniej na target-grupy, czyli zbiorowiska będące bezpośrednim celem producentów wszelakich dóbr konsumpcyjnych i usługodawców wykupujących w telewizji czas reklamowy. I znowu okazało się, że są lepsi i gorsi. Najwięcej reklamowych strzał dąży w kierunku młodych, aktywnych, mieszkających w wielkich miastach. To oni są najcenniejszą zwierzyną, na którą polują media i korzystający z nich reklamodawcy. Są niczym norki albo srebrne lisy. Ci ze wsi, starzy lub tylko niezbyt aktywni, mało kogo obchodzą: mogą sobie pisać do telewizji, co chcieliby w niej oglądać, ale ich listy natychmiast odsyła się na Berdyczów. Nie mają prawa do grymaszenia, bo ich tak naprawdę już nie ma. Nie da się na nich zarobić, więc nie istnieją. Żadne tam wszystko dla wszystkich. Poszczególne telewizje zaczęły ograniczać swoje oferty programowe do potrzeb wybranych grup widzów, aby zyskać ich przychylność, są gotowe rezygnować z planów i ambicji. Globalną wioskę podzielono już nie na dzielnice, ale wręcz na chaty, w których mieszkają ludzie mający coraz mniejsze pojęcie o losie i życiu sąsiadów zza ściany. Podziały globalnej wioski przebiegają poziomo (grupy społeczne różniące się pod względem miejsca zamieszkania, wieku, statusu majątkowego) i pionowo (kontynenty, kraje). Dawno już przestano się zachwycać tym, że każdy mieszkaniec planety może mieć dostęp do każdego wybitnego dzieła, niezależnie od tego, gdzie ono powstało. A jakże, od tego, gdzie powstało, zależy bardzo wiele. Zaczęło się od Amerykanów, którzy mimo deklarowanej otwartości są społeczeństwem niemal nieprzemakalnym kulturowo. Poza swoimi sprawami i wiarą w to, że mają pilnować porządku na planecie, niewiele ich obchodzi. Wystarczy włączyć amerykańską telewizję lub pójść tam do kina (nie myślę oczywiście o poprawnych politycznie etnicznych marginaliach): Europa wydaje się odległa niczym życie na Marsie, ma charakter z lekka archaicznej ciekawostki w sam raz dla dziwaków i artystów oraz dla nowożeńców na podróż poślubną. Symbolem Europy jest dla Amerykanów wieża Eiffla. Nic dziwnego, że europejscy artyści, dopóki występują w Europie, nie mogą liczyć nie tylko na popularność, ale nawet na rozpoznawalność w USA. Jeśli uda się im osiągnąć sukces (zrobić dobry film, nagrać świetną piosenkę, wymyślić program telewizyjny), Amerykanie kupują od nich pomysł będący źródłem sukcesu i rzecz całą produkują u siebie od początku. Stąd tyle remake'ów! Jakaś francuska komedia okazała się przebojem (na przykład "La cage aux folles")? Akcję przeniesiemy do Ameryki i zrobimy ją po swojemu. Jakiś hiszpański thriller ścina krew (na przykład "Abre los ojos")? Weźmiemy tę samą aktorkę (Penelope Cruz) i każemy jej zagrać tę samą rolę jeszcze raz, ale w Hollywood ("Vanilla Sky"). Japoński horror stał się kultowy ("Ring")? Niech będzie kultowy po naszemu ("The Ring"). Co jest lepsze? Można sprawdzić samemu: właśnie na nasze ekrany wchodzą jednocześnie (15 listopada) dwa filmy: słynny japoński "Ring - Krąg", od czterech lat święcący sukcesy na świecie, i amerykański "The Ring", wyprodukowany ostatnio z powodu sukcesu tamtego na podstawie tej samej noweli. Dopiero niedawno i my poszliśmy po rozum do głowy. Też zaczęliśmy, niczym Amerykanie, kupować pomysły, a nie gotowe produkty, i realizować je po swojemu. W telewizji nazywa się to kupowaniem formatów: koncepcja licencyjna, ale produkcja nasza - "Kasia i Tomek", "Ananasy z mojej klasy", "Lokatorzy", "Milionerzy", "Kocham Klarę". Dzięki temu systemowi mamy tańsze programy i poczucie, że mieszkamy we właściwej chacie na skraju globalnej wioski. Żegnaj więc, proroku elektronicznego zbawienia, Marshallu McLuhanie! Twój wiek XX już minął. Nowy wiek XXI przyniósł modę na prowincję, przepraszam - na formaty. n
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.