Z perspektywy wielu polskich miasteczek wybory samorządowe są niepotrzebnym wydawaniem pieniędzy i nie mają najmniejszego sensu. Po co urządzać wybory, skoro i tak wszyscy głosują na Tadka, Zdzicha czy Helę. Jak pokazały wyniki, w wielu mniejszych miejscowościach ludzie od lat głosują na tych samych wójtów i burmistrzów. Partie przyjeżdżają, krzyczą, obiecują, lepią plakaty, a wygrywa zawsze Tadek, który jest miejscowy, czyli swój. Taki miejscowy Tadek czy Hela potrafią dostać w gminie dziewięćdziesiąt procent wszystkich głosów. Ten mechanizm jest zrozumiały, bo nawet w dojrzałych demokracjach ludzie głosują zwykle na kogoś, kogo już znają. Swój to swój, nawet jeśli jest bezbarwny i nijaki jak bułgarski lakier do paznokci dla szympansów. Żeby zostać takim Tadkiem, czyli lokalną gwiazdą polityki, wystarczy być normalnym, czyli kombinować tak, żeby nikt nie widział, i nie przejechać nikogo po pijaku samochodem. Niby niewiele, ale w Polsce, która jest krajem świrów, to więcej niż wysranie diamentu po zjedzeniu pasztetowej. W dużych miastach jest nieco inaczej. Tu ludzie żyją zbyt szybko i nerwowo, by dorobić się swojego Tadka. Duże miasta to często dobry kąsek dla partyjnych królików z kapelusza. Ci, wyjmowani przez partię za uszy i reklamowani w telewizji, obiecują wyborcom, że coś im załatwią. Szybko jednak okazuje się, że jedyne, co mogą załatwić, to samych wyborców, i to na szaro. W Polsce większości spraw nie załatwia się w urzędzie, tylko pod stołem. Ci, którzy wojują z urzędami, często załatwiają się już na amen. Ludzie lubią mieć wszystko załatwione i dlatego sami załatwiają się w ubikacjach. Słowo "załatwić" jest kluczem do posady urzędnika. To, co urzędnik ma załatwić, wbrew nazwie zwykle nie jest łatwe. Jak wiadomo, załatwić można komuś coś od ręki albo od nogi, czyli wcale. Samoobrona wymyśliła sobie hasło "Oni już byli". W rozumieniu geniuszy Lepperowej propagandy hasło miało podkreślać zużycie i wyczerpanie dotychczasowych ekip. Prosty wyborca miał to odebrać, że "oni byli i gówno zrobili", a my zrobimy lepiej. Ale wyborca, i to nie tylko prosty, zrozumiał to po swojemu. Ci, co byli, niech będą dalej, bo przyjdą nowi i cholera wie, co będzie. W Trójmieście wybory były stratą czasu, bo i tak wygrali ci, co właśnie byli. W Gdyni prezydentem został prezydent Wojciech Szczurek, wychowanek i następca nieodżałowanej Franciszki Cegielskiej (słynna Franka - przez wiele lat prezydentowa Gdyni, wzór menedżera i urzędnika). Szczurek z łatwością pokonał konkurenta z SLD, lokalnego pieniacza, który poziom i maniery miał jak sprzedawca tabletek odchudzających dla psów. W Sopocie prezydentem dalej będzie prezydent Jacek Karnowski, od lat piastujący ten urząd. Taki lokalny Tadek, ale sympatyczny. W Gdańsku prezydentem w drugiej turze został Paweł Adamowicz, mój młodszy kolega z liceum. Pamiętam go, jak rzucał kamieniami w zomowców (co w stanie wojennym było - jak wiadomo - jedyną sensowną rozrywką dla młodzieży). Dla wielu Adamowicz jest takim samym nieszczęściem dla miasta jak powódź, ale lepszy ci on niż z lewicy piękny kosmita. Gdańsk jest miastem specyficznym. Ostatni komunista, z którym się tu liczono, to Wojciech Jaruzelski. Ten miał przynajmniej czołgi, a konkurent Adamowicza tylko duże bannery. Jak na Gdańsk, to za słaby argument. Trzy miasta i trzech lokalnych "swoich" Tadków ponownie u władzy, aż szkoda papieru i nafty. Najzdolniejszego z nich, czyli Szczurka, zrobić dożywotnio prezydentem Trójmiasta, pozostałym dać wice, a forsę zaoszczędzoną na wyborach przeznaczyć na zrobienie z upadających stoczni Disneylandu.
PS Tytuł felietonu jest oczywiście bez sensu. Jest to zabieg świadomy, gdyż siedemdziesiąt procent Polaków olało wybory, a podejrzewam, że dziewięćdziesiąt procent nie chce o tym już czytać. Argument dodatkowy to fakt, że redakcja "Wprost" płaci dobre premie za przyciągające tytuły.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.