Czesław Kowalczyk odbiera telefon i prosi, żebym chwilę poczekał. Słabo mnie słyszy. Musi zwiększyć głośność w telefonie, ale chwilę mu to zajmie. Nadal jest na bakier z obsługą komórki. Niby jest na wolności od roku, ale kiedy go zamykali 12 lat temu, nie było nawet SMS-ów. Pierwszego wysłał po powrocie z więzienia, podobnie jak e-maila. Kiedy trafił do więzienia, internet był Polsce w powijakach. W końcu zamykali go pod koniec XX w., a wypuścili w XXI. Za co? Za nic. Przez pomyłkę.
Takich pomyłek w Polsce jest coraz więcej. Według opublikowanego we wrześniu ubiegłego roku raportu Forum Obywatelskiego Rozwoju w Polsce co roku sądy niesłusznie skazują około 300 osób. Zdaniem twórców raportu takich spraw może być znacznie więcej, bo policzono tylko umorzenia i kasacje Sądu Najwyższego.
Pomyłki
Był wrześniowy wieczór 2003 r. Krzysztof Stańko usłyszał strzał. Przestraszył się, bo w Kormoranie, jego ośrodku wypoczynkowym w Turawie, goście raczej łowili ryby, niż używali broni palnej. Przez okno zobaczył, że ktoś zastrzelił jego psa. Chwilę później w domu zaroiło się od antyterrorystów. Rzucili rodzinę na ziemię, 13-letniej córce przystawili lufę do głowy, a jego samego wyprowadzili w kajdankach. Zabrali do aresztu bez słowa wyjaśnienia. – Dotychczas moja jedyna styczność z łamaniem prawa sprowadzała się do mandatów drogowych. Nie miałem pojęcia, jak się zachować. Cały czas miałem przekonanie, że to jakaś koszmarna pomyłka, która zaraz się wyjaśni – opowiada Stańko.
Został oskarżony o to, że w Kormoranie miał fabrykę amfetaminy, że miesięcznie produkował w niej nawet 600 kg narkotyku, a potem przemycał za zachodnią granicę. Jedynym dowodem w sprawie były zeznania świadka koronnego, Macieja B., ps. „Gruby”. – Ucieszyłem się, kiedy po kilku dniach zobaczyłem się z prokuratorem. Z policjantami nie dało się rozmawiać, ale byłem pewien, że teraz wszystko się wyjaśni. Zamiast tego usłyszałem, że jestem oskarżony o udział w zorganizowanej grupie przestępczej i będzie lepiej, kiedy zacznę w końcu mówić – opowiada Stańko.
O Wiesławie Rutkowskim przełożeni w Centralnym Biurze Śledczym mieli dobre zdanie. Wielokrotnie nagradzany, wybierany do trudnych zadań operacyjnych, przede wszystkim zatrzymań przestępców. Jego szef długo nie chciał wierzyć, kiedy w 2002 r. Rutkowski został zatrzymany pod zarzutem udziału w grupie przestępczej zajmującej się kradzieżą samochodów. W zamian za łapówki miał przymykać oko na działalność gangsterów. Na podstawie zeznań świadka koronnego został tymczasowo aresztowany na prawie dziewięć miesięcy. Nie rozmawia z prasą. Ponad rok temu został uniewinniony, teraz walczy o odszkodowanie od państwa. Nie chciałby, żeby sąd pomyślał, że przez media wywiera na nim presję. Przez siedem lat, kiedy toczyła się jego sprawa, wywieranie presji nie przynosiło żadnego skutku.
Na Czesława Kowalczyka tożsamość zabójcy spadła jak grom z jasnego nieba w mroźny styczniowy wieczór 1999 r. Właściwie nie spadła, tylko przeskoczyła przez płot jego domu, zabiła psa i czekała. Kowalczyk chwilę wcześniej zawiózł narzeczoną i chorego syna do przychodni, ale zapomniał książeczki zdrowia dziecka, więc wrócił do domu. Zanim zorientował się, dlaczego jego pies leży przed domem w kałuży krwi, oficerowie policji rzucili go na ziemię, skuli, potem zabrali do aresztu.
Dwa tygodnie wcześniej w Oruni brutalnie zamordowano 26-letniego Adama K., instruktora jazdy konnej. Jedynym świadkiem strzałów oddanych prosto w głowę ofiary była jego narzeczona Iwona. O zlecenie zabójstwa podejrzewano Mariusza N., pseudonim „Gajowy”, byłego konkubenta Iwony, który wielokrotnie groził, że zabije ją, jej narzeczonego albo ich oboje, jeśli Iwona do niego nie wróci. Policjanci zleceniodawcę zabójstwa zatrzymali więc już po kilku dniach. Nie wiadomo było tylko, kto pociągnął za spust.
Oskarżenia
Kowalczyk nie może o sobie powiedzieć, że jest człowiekiem kryształowym. Miał kilku kumpli w trójmiejskim półświatku, ale łamał prawo co najwyżej nielegalnym handlem. Z „Gajowym” widzieli się może kilka razy w życiu. – Poznałem go parę miesięcy przed zatrzymaniem. Handlowałem wtedy luksusową odzieżą, a Mariusz N. lubił Versace. Kupił ode mnie kilka par spodni – opowiada. Potem przez chwilę chciał wejść w biznes z jego bratem, potentatem na rynku produkcji styropianu w Polsce. To wystarczyło, by policjanci uznali go za kogoś z kręgu gangsterów, którzy mogli popełnić zbrodnię. Iwona nie znała Kowalczyka, ale na rozpoznaniu bez wahania wskazała na niego. Dwa tygodnie później zeznanie wycofała. Przed sądem zapewniała, że się myliła i Kowalczyka na miejscu zbrodni nie widziała. Prokurator nie wziął tego pod uwagę, bo, jak tłumaczył, świadkowie, którzy wskazują na sprawcę, po czasie często nabierają wątpliwości. Prokuratorzy nie lubią wątpliwości. Kowalczyk nawet im się nie dziwi. – Skoro prokuratura ma już sprawcę, nie będzie szukać drugiego. Im się nie płaci za szukanie zabójcy, tylko za to, żeby liczba „kilerów” w więzieniu się zgadzała – mówi. Prokurator nie wziął też pod uwagę tego, że świadek w momencie okazania był od kilkunastu dni na silnych psychotropach. Ani że portret pamięciowy sprawcy, stworzony przez Iwonę kilka godzin po zabójstwie, zupełnie nie pasował do Kowalczyka. – Na portrecie małe uszy przyległe do głowy, a ja mam odstające. Tam mały nosek, a ja mam bokserski, wielki i siedem razy złamany. Tam pyzata twarz, moja pociągła. Nie mam do niej pretensji. Policjanci wykorzystali jej słabość. Miałem alibi, kilku świadków, którzy mogli potwierdzić, że w dniu zabójstwa byłem w innym miejscu. Ale prokurator nawet nie chciał ich przesłuchać – opowiada Kowalczyk.
Krzysztof Stańko świadka koronnego, który zrobił z niego wielkiego amfetaminowego magnata, widział dwa razy w życiu. Przyjeżdżał do jego ośrodka z wędką odpocząć i połowić ryby. Zamienił z nim w sumie ze trzy zdania. „Dzień dobry, co słychać, jak biorą rybki?” Stańko do dzisiaj zadaje sobie pytanie, dlaczego „Gruby” przed prokuratorem zeznał, że widział, jak Stańko produkuje narkotyki. – Mogę tylko przypuszczać, o co chodzi. Życie nauczyło mnie, żeby nie rzucać oskarżeń, jeśli nie mam dowodów, w końcu nie jestem prokuratorem, któremu wszystko wolno. Mogę tylko podejrzewać, że coś jest nie tak, skoro miesiąc po tym, jak mnie zamknęli, do mojej żony ktoś zadzwonił z propozycją. Jeśli zgodzi się sprzedać nasz ośrodek, zeznania zostaną wycofane. Zgłaszałem to prokuratorowi, ale nawet nie chciał sprawdzić billingów – opowiada Stańko.
Prokurator nie był zdziwiony też faktem, że w materiale wysłanym do policyjnego laboratorium nie znaleziono nawet miligrama z tych ton amfetaminy, które miał wyprodukować w swoim ośrodku. – Policyjne psy szkolone do tropienia narkotyków w takim miejscu powinny dostać szału, ale nie znalazły absolutnie niczego. Zresztą wystarczyło, żeby prokurator przyjechał do Turawy zweryfikować zeznania. Zobaczyłby wtedy np., że na jeziorze nie ma żadnej wyspy, na której według zeznań miałem przechowywać narkotyki. Przez 27 miesięcy w areszcie ani razu nie byłem przesłuchany. Nie miałem żadnych szans na obronę – opowiada Stańko.
Zeznania, na podstawie których zatrzymano Rutkowskiego, też nie są przekonujące. Świadek koronny chciał zaskarbić sobie przychylność prokuratora i obciążył kilkadziesiąt osób. Rutkowskiego nie wymienił. W wyroku uniewinniającym z 2010 r. można przeczytać, że nie wskazał nawet żadnego policjanta, lecz jedynie ich grupę w określonej jednostce. Nie było konkretnych okoliczności, w których Rutkowski miałby przyjąć łapówkę. Nie zgadzał się nawet okres, w którym miałby współpracować z przestępcami. Świadek koronny wskazywał, że współpraca zaczęła się w latach, w których Rutkowski jeszcze nie pracował w policji. Sądowi te nieścisłości nie przeszkadzały. Przez niemal dziewięć miesięcy specjalista do spraw zatrzymań zbrodniarzy siedział więc z nimi w areszcie.
Kraty
Jako osadzony jeździł do sądu zeznawać w sprawie przestępców, których jeszcze kilka miesięcy wcześniej zakuwał w kajdanki, a potem wracał z nimi jednym transportem do aresztu. W ciągu kilku dni cały zakład wiedział już, że za kratami siedzi z nimi policjant. W więzieniu trudno o mniej lubiany zawód. Nikt bezpośrednio go nie zaatakował, ale kilka razy mógł realnie obawiać się o swoje życie i zdrowie. Zresztą, dla policjanta takiego jak on, z wyjątkowym poczuciem odpowiedzialności i dumy ze służby, samo dzielenie celi z groźnymi przestępcami było jak cios. Najgorsze spadły dopiero później. Chociaż z aresztu wypuszczono go po dziewięciu miesiącach, oskarżony był przez osiem i pół roku. W CBŚ został zawieszony. Prawo dawało przełożonym możliwość zwolnienia policjanta, jeśli był zawieszony dłużej niż półtora roku. Rutkowski, by nie zostać zwolniony, przeszedł na emeryturę. Policjantowi z duszy i serca rozsypało się całe życie. Złamana kariera wywołała depresję, depresja zaś kłopoty rodzinne. Wszystko przez przestępcę, który na chybił trafił rzucał oskarżenia.
Czesławowi Kowalczykowi prokurator winę udowadniał aż cztery lata. Nie przeszkodziły mu w tym ani zeznania „Gajowego”, który jeszcze w 1999 r. przyznał się do zlecenia morderstwa i wskazał prawdziwych sprawców, ani to, że w kolejnych procesach słynnego trójmiejskiego tzw. Klubu Płatnych Morderców, do którego prokurator zapisał Kowalczyka, wszyscy gangsterzy obciążali się nawzajem zeznaniami, ale żaden słowem nie wspomniał o Kowalczyku. Wszystko oparto na zeznaniach jednego świadka, który po chwili się z nich wycofał. W lipcu 2003 r., cztery lata po zatrzymaniu, sąd uznał Kowalczyka winnym zabójstwa i skazał na zaostrzone dożywocie z prawem ubiegania się o zwolnienie po 30 latach. Dwa lata później sąd apelacyjny w całości uchylił wyrok. – Nie pozostawił na nim suchej nitki. Padły słowa, że w państwie demokratycznym takie procesowanie nie może mieć miejsca, bo nie ma nic wspólnego ze sztuką prawniczą – opowiada Kowalczyk. Sprawę cofnięto do ponownego rozpatrzenia. I co? Nic. Po dwóch latach drugi skład sędziowski zamienił dożywocie na 25 lat więzienia. Nie pojawiły się żadne okoliczności łagodzące ani też nowe dowody, które pozwalałyby jednak oskarżyć Kowalczyka. – Sąd przepisał tamten wyrok, z tymi samymi błędami. Dlaczego? Sąd to nie miejsce do szukania prawdy. To fabryka, która ma produkować orzeczenia zgodnie ze społecznym zamówieniem – tłumaczy. W tym czasie wygrał w Strasburgu sprawę o niesłuszne aresztowanie. Polskie sądy są zobligowane do przestrzegania jego wyroków. W sprawie Kowalczyka uznały, że nie będą.
Pierwszych pięć lat siedział na „N-ce”, czyli w celi dla szczególnie niebezpiecznych więźniów. Mówi, że świadomość niewinności, kiedy siedzi się w celi dwa na dwa metry samemu, jest trochę jak ból zęba. Nie boli cały czas, raczej rwie. – Czasami wierzysz, że to się zaraz skończy, za chwilę tracisz na wszystko nadzieję i nic ci się nie chce. A potem budzisz się o trzeciej w nocy i piszesz kolejne wnioski. Więzienie jest jak „Dzień świstaka”. Każdy poranek taki sam, każdy spacer taki sam, robisz te same kółka na tym samym spacerniaku. Zmienia się tylko pogoda, ale tego nie czujesz, bo nie widzisz trawy, drzew, słońca ani ludzi – opowiada. Żeby nie zwariować, czytał i próbował się uczyć. Kilka razy przeczytał kilkanaście tysięcy stron swoich akt, próbując zrozumieć, jakim cudem wylądował za kratami. Nauczył się angielskiego, przeczytał prawie wszystko z więziennej biblioteki. Krzysztof Stańko w areszcie przesiedział 27 miesięcy. Mówi, że więzienie zostaje w człowieku do końca życia. Ty możesz z niego wyjść, ono z ciebie nie wyjdzie nigdy. – Spałem z otwartymi oczami, nie wiedząc, czy rano się jeszcze obudzę. Do celi wrzucano mi albo największych bandytów, albo największych idiotów. Dopiero po półtora roku pozwolono mi na pracę w radiowęźle. W końcu mogłem porozmawiać z normalnymi ludźmi – opowiada Stańko. O niewinności, chociaż w środku wszystko w nim chciało o niej krzyczeć, nie mówił. Wiadomo, tam sami niewinni.
Po 27 miesiącach sąd nie zgodził się na kolejny wniosek prokuratora o przedłużenie aresztu. Stańko wyszedł za kaucją. Miał zakaz opuszczania kraju, dostał dozór policyjny. – Co tydzień przez sześć lat musiałem meldować się na komendzie 50 km od domu – mówi Stańko. „Gruby”, przez którego wylądował w areszcie, jest w Australii. Jemu paszportu nikt nie zabrał, choć został skazany na siedem i pół roku więzienia za wyłudzanie pieniędzy. Obciążył ponad 200 osób, które nadal czekają na procesy, które bez „Grubego” odbyć się nie mogą.
Winy
Krzysztofa Stańkę z zarzutów ostatecznie oczyszczono w maju 2012 r. Założył Ruch Społeczny „Niepokonani”. Pomaga pokrzywdzonym przez państwo. – Jeżdżę po Polsce, słucham ludzi, którzy mieli takie historie jak ja, biznesmenów, którzy poszli w skarpetkach, bo urzędnikowi się pomyliło. Mam 48 lat, przeżyłem komunizm. Niby żyjemy w nowoczesnej Europie, a tak naprawdę nic się tu nie zmieniło. To PRL-bis – mówi Stańko. Ma zamiar sądzić się z państwem o zadośćuczynienie za ponad dwa lata spędzone w areszcie. Chce 3,2 mln zł. – Nie chodzi o pieniądze. Chodzi o to, żeby ktoś poniósł odpowiedzialność za to, co się stało. Chciałem oskarżyć prokuraturę o niedopełnienie obowiązków. Ale nie ma w kraju adwokata, który chciałby oskarżać prokuraturę apelacyjną. Dla nich to oznacza spalenie w zawodzie – tłumaczy Stańko. Z wyceną wolności nie miał większych problemów. – Zebrałem kilka spraw, m.in. niesłusznie skazanej sędzi i policjanta, którzy dostali po 100 tys. zł za miesiąc aresztu. Chcę tyle samo, plus pół miliona dla mojej rodziny za krzywdy – mówi Stańko.
Wiesław Rutkowski, ostatecznie uniewinniony w 2010 r., domaga się 900 tys. zł. Część to kwota za szkody moralne wyrządzone aresztem, reszta odszkodowanie za pensje, które dostałby, gdyby nie błędny wyrok. Do tej kwoty wliczono nie tylko pieniądze, których nie dostał w czasie zawieszenia, ale także te, które dostałby w przypadku awansu. O tym, że był prawie pewny, przekonywał przed dwoma tygodniami w sądzie jego były przełożony.
Czesław Kowalczyk areszt opuścił ponad rok temu. W 2011 r. gangsterzy z tzw. Klubu Zawodowych Morderców, zaczęli nawzajem siebie sypać. Adam S., ps. Siena, który był pośrednikiem wynajmującym dla zleceniodawcy zabójców instruktora jazdy konnej, poszedł na współpracę. Sam poprosił prokuratora o spotkanie, ze szczegółami opisał morderstwo sprzed 12 lat i wskazał dwóch sprawców. Przyznali się do winy. Po 12 latach sąd uznał, że Kowalczyk nie musi już siedzieć w więzieniu. W sierpniu 2012 r. został ostatecznie uniewinniony. Wyrok jest prawomocny. – Wyszedłem w klapkach i z reklamówką akt. Nie miałem nic więcej – opowiada Kowalczyk. Dom, z którego 12 lat wcześniej zabrali go policjanci, obrócił się w ruinę. Narzeczona zostawiła Kowalczyka, kiedy dostał dożywocie. – Nie mam pretensji, co miała robić? Siedzieć ze mną? Mam tylko żal, że mówiła synowi, że tata go opuścił, bo go nie kocha. Mogła powiedzieć wszystko. Że mnie porwano, że umarłem. Dzisiaj mój syn ma 17 lat i nie chce ze mną rozmawiać. To moja największa strata, której nie da się odrobić – mówi Kowalczyk.
Od prokuratora nie usłyszał słowa przeprosin. – Jeszcze przed pierwszym wyrokiem powiedział mi, że wie, iż jestem niewinny. Po wyjściu kilka razy chciałem się z nim spotkać. Nie żeby się mścić. Wyzbyłem się nienawiści. Chciałem zrozumieć, zapytać go dlaczego. Nie miał ochoty – opowiada Kowalczyk. Na razie nie myśli o odszkodowaniu. Chce do końca oczyścić się z zarzutów. W tym roku sąd skazał go na półtora roku więzienia za nielegalne posiadanie broni. – Kiedy skazano mnie za morderstwo, założono, że musiałem strzelić w głowę ofiary z pistoletu, na który nie miałem przecież pozwolenia. Zarzut morderstwa został zniesiony, ale posiadania broni został. Mówi pan, że to paranoja? Ja już się przyzwyczaiłem – mówi Kowalczyk. Odwołuje się od wyroku sądu. Może potem pomyśli o odszkodowaniu. Nie wie tylko, w jakiej wysokości. Mówi, że teoretycznie to łatwy rachunek: 12 lat to 15 proc. statystycznego wieku życia mężczyzny w Polsce. Musiałby domagać się 15 proc. z całego swojego życia. Tylko jak to policzyć? Kowalczyk mówi, że w Polsce trudno powiedzieć, ile właściwie warte jest życie człowieka.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.