Twój wypadek zdarzył się prawie pięć lat temu. Wybucha pożar w domu, ratujesz rodzinę, cudem unikasz śmierci, ale masz ponad 40 proc. ciała w ciężkich poparzeniach, nie wiadomo, czy z tego wyjdziesz. Przechodzisz dwa lata żmudnej, wręcz morderczej rehabilitacji – to bardzo mocne argumenty, żeby do końca życia być obrażonym na Boga.
Wiele osób, które odwiedzały mnie w szpitalu, też tak mówiło: „Patrz, jak to jest, tylu chodzi po świecie różnych przestępców, a ty, porządny facet, masz jeszcze tyle przed sobą do zrobienia i takie coś cię spotkało”. Ale ja nigdy w ten sposób nie myślałem.
Trudno mi w to uwierzyć.
Słowo honoru! Raczej pomyślałem sobie, już w szpitalu, że skoro udało mi się to wszystko jakoś przeżyć, to jest dla mnie jakiś znak. Że to jest po coś. Do dziś, jak czasami ludzie pytają: „Czy pan wie, po co?”, mówię: „Czuję, ale nie do końca wiem i może nigdy się nie dowiem”. Być może umrę z taką niewiedzą, ale moim zdaniem to jest też ta piękna strona życia. To jest coś, co pozwala nam być gotowym na każde wyzwanie, wstawać każdego dnia i mieć taką świadomość, że to my jesteśmy aktorami na scenie i możemy z reżyserią naszego życia współpracować. Tak jak aktor z reżyserem na scenie ma jakieś pole manewru, żeby zagrać jedną postać tak, a drugą inaczej, tak samo wydaje mi się, że każdy z nas ma wpływ na siebie. Bo mamy w głowie zasób wiedzy, nie sianko, i to od nas zależy, czy się poddamy, czy nie.
Często nasza wiara jest w stylu „jak trwoga, to do Boga”. Przeżywasz traumę, szukasz pocieszenia w wierze, a kiedy wyliżesz się z ran, znowu zyskujesz tę zuchwałość, wydaje ci się, że jesteś niezniszczalny, znowu zapominasz żonie mówić „kocham”.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.