Kariera filmowa na szczęście okazała się dla Justina Timberlake’a pracą dorywczą. Znów stworzył album bijący na głowę wszystko, co branża jest w stanie zaoferować w muzyce soul i pop. To płyta mniej komercyjna od jego poprzednich. Zawiera długie utwory, o zmiennym tempie. Można uznać, że ich zapowiedzią były najlepsze kompozycje z jego ostatniej płyty – „What goes around...”. Motywem przewodnim „20/20” jest funkowy rytm – Timberlake’owi bliżej teraz do przeżywającego właśnie renesans Prince- ’a niż do Michaela Jacksona. Konsekwentnie wybiera to, co najlepsze, z ostatniego półwiecza czarnej muzyki pop. I tworzy z tych tradycyjnych elementów dzieło pozbawione wtórności, przekrojowe, pełne rozmachu. Tim & Tim – czyli Timberlake i producent tej płyty Timbaland – oparli się pokusie zaproszenia do udziału w nagraniach swoich gwiazdorskich znajomych (jedynym wyjątkiem jest Jay-Z). Nie są tu do niczego potrzebni. Timbaland odstawił też w kąt swoje firmowe i zgrane do bólu brzmienie, zamiast tego nadając płycie analogową szlachetność. Już pierwsze dwa single – „Suit & Tie” i „Mirrors” (powtarzające styl pierwszego wielkiego utworu Timberlake’a „Cry Me a River”) – świetnie pokazują muzyczne bogactwo całego albumu. Wymaga on wielokrotnego przesłuchania, a nagrodą za to jest odkrywanie wciąż nowych elementów. To zestaw utworów chwytliwych inaczej – ich zanucenie po pierwszym przesłuchaniu może się okazać karkołomne, wpadają w ucho nie od razu, ale też nie chcą z niego wypaść (ciekawe, jak ten problem rozwiążą listy przebojów i komercyjne radio, ewidentnie zlekceważone przez autorów „20/20”). Podobno druga część albumu już czeka na wydanie. Zatem zapowiada się długie panowanie na tronie nowego muzycznego króla – gra o jego zdobycie właśnie się skończyła.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.