Dyskutowana zmiana podatkowa przypomina gaszenie ognia potokami benzyny
Od wygranego referendum europejskiego trwa polityczna ofensywa Leszka Millera. Kolejne posunięcia mają udowodnić, że premier odzyskał inicjatywę i wie, jak skutecznie rządzić krajem. Jednym z najgłośniejszych pomysłów jest propozycja wprowadzenia podatku liniowego, czyli równego obciążenia zobowiązaniami podatkowymi wszystkich obywateli, niezależnie od uzyskiwanych przez nich dochodów.
Nie ma co ukrywać, że w ustach socjaldemokraty taki postulat brzmi jak świętokradztwo. Bardziej szokowałoby tylko zanegowanie przez muzułmanina istnienia Mahometa. Socjaldemokraci zawsze przecież należeli do nieprzejednanych wrogów podatku liniowego. Byli i są zdania, że zobowiązania na rzecz państwa winny być proporcjonalne do uzyskiwanych dochodów. W myśl tej filozofii, ktoś, kto ledwo wiąże koniec z końcem, płaci niewielkie sumy, bo i one są dla niego wielkim obciążeniem. Za to zobowiązania osoby zamożnej stanowią znacznie wyższy odsetek dochodów, które nawet poważnie uszczuplone starczają z nawiązką na luksusowe funkcjonowanie.
Proporcjonalność systemu podatkowego jest czymś tak oczywistym dla współczesnej socjaldemokracji, że wręcz trudno się obronić przed podejrzeniem, iż swoją linearną propozycją fiskalną Leszek Miller chciał dokonać swoistej ideowej prowokacji, mającej zwrócić uwagę na jego determinację w reformowaniu finansów publicznych. Nic nie nagłaśnia lepiej niż skandal, a w wypadku socjaldemokraty trudno o większy szok niż wywołany opowiedzeniem się za podatkiem liniowym.
Leszek Miller jest politykiem zbyt doświadczonym, żeby nie wiedzieć, iż dążenie do rewolucji podatkowej grozi jemu i kierowanej przezeń formacji poważnymi wstrząsami i kłopotami. Gołym okiem widać przecież, jak wiele jest w Polsce biedy i frustracji. W takich warunkach ludzie w naturalny sposób oczekują, że jeśli już nie może być lepiej, to przynajmniej niech będzie sprawiedliwiej. Nowa propozycja podatkowa zmierza idealnie w odwrotnym kierunku. Najzamożniejsi mają mieć jeszcze więcej, a najbiedniejsi jeszcze mniej, bo w mniejszym stopniu wesprze ich budżet państwa uszczuplony o pomniejszone wpływy podatkowe.
Z poczucia podobnej niesprawiedliwości zrodziła się w przeszłości niejedna rewolucja. Także i w tym wypadku miliony ludzi o skromnych dochodach szlag trafi, jeśli sobie wyliczą, ile stracili na nowym rozwiązaniu, a ile zyskały na nim osoby lokujące się do tej pory w najwyższej strefie podatkowej. Nie trzeba być prorokiem, aby przewidzieć, że w pierwszej kolejności oburzenie obróci się przeciwko posłom, którzy na tym rozwiązaniu zyskają kilkadziesiąt tysięcy złotych rocznie. Jak bańka mydlana pryśnie - i tak chwiejący się w posadach - pokój społeczny. Dzisiaj trzeba zrobić wszystko, aby go podtrzymać, zaś dyskutowana zmiana podatkowa przypomina gaszenie ognia potokami benzyny.
Nie ma co ukrywać, że w ustach socjaldemokraty taki postulat brzmi jak świętokradztwo. Bardziej szokowałoby tylko zanegowanie przez muzułmanina istnienia Mahometa. Socjaldemokraci zawsze przecież należeli do nieprzejednanych wrogów podatku liniowego. Byli i są zdania, że zobowiązania na rzecz państwa winny być proporcjonalne do uzyskiwanych dochodów. W myśl tej filozofii, ktoś, kto ledwo wiąże koniec z końcem, płaci niewielkie sumy, bo i one są dla niego wielkim obciążeniem. Za to zobowiązania osoby zamożnej stanowią znacznie wyższy odsetek dochodów, które nawet poważnie uszczuplone starczają z nawiązką na luksusowe funkcjonowanie.
Proporcjonalność systemu podatkowego jest czymś tak oczywistym dla współczesnej socjaldemokracji, że wręcz trudno się obronić przed podejrzeniem, iż swoją linearną propozycją fiskalną Leszek Miller chciał dokonać swoistej ideowej prowokacji, mającej zwrócić uwagę na jego determinację w reformowaniu finansów publicznych. Nic nie nagłaśnia lepiej niż skandal, a w wypadku socjaldemokraty trudno o większy szok niż wywołany opowiedzeniem się za podatkiem liniowym.
Leszek Miller jest politykiem zbyt doświadczonym, żeby nie wiedzieć, iż dążenie do rewolucji podatkowej grozi jemu i kierowanej przezeń formacji poważnymi wstrząsami i kłopotami. Gołym okiem widać przecież, jak wiele jest w Polsce biedy i frustracji. W takich warunkach ludzie w naturalny sposób oczekują, że jeśli już nie może być lepiej, to przynajmniej niech będzie sprawiedliwiej. Nowa propozycja podatkowa zmierza idealnie w odwrotnym kierunku. Najzamożniejsi mają mieć jeszcze więcej, a najbiedniejsi jeszcze mniej, bo w mniejszym stopniu wesprze ich budżet państwa uszczuplony o pomniejszone wpływy podatkowe.
Z poczucia podobnej niesprawiedliwości zrodziła się w przeszłości niejedna rewolucja. Także i w tym wypadku miliony ludzi o skromnych dochodach szlag trafi, jeśli sobie wyliczą, ile stracili na nowym rozwiązaniu, a ile zyskały na nim osoby lokujące się do tej pory w najwyższej strefie podatkowej. Nie trzeba być prorokiem, aby przewidzieć, że w pierwszej kolejności oburzenie obróci się przeciwko posłom, którzy na tym rozwiązaniu zyskają kilkadziesiąt tysięcy złotych rocznie. Jak bańka mydlana pryśnie - i tak chwiejący się w posadach - pokój społeczny. Dzisiaj trzeba zrobić wszystko, aby go podtrzymać, zaś dyskutowana zmiana podatkowa przypomina gaszenie ognia potokami benzyny.
Więcej możesz przeczytać w 26/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.