Bezpośrednią przyczyną amerykańskiego kryzysu energetycznego jest oportunizm politycznych majsterkowiczów
No i mamy nowy "kryzys energetyczny". Tym razem dotknął on tylko część Ameryki Północnej, ale lepszy rydz niż nic, powiedzą z niewątpliwą Schadenfreude - już nie niemiecką, ale raczej francusko-niemiecką - rozmaici krytycy Ameryki. Trwają poszukiwania przyczyn awarii sieci. Niewątpliwie jakieś, najprawdopodobniej bezpośrednie przyczyny zostaną znalezione. Do przyczyn bezpośrednich, tych najbardziej powierzchownych (jak gorączka u chorego), można dodać bez szczególnego szukania dziury w całym powód dobrze znany ekonomistom także w Polsce - mianowicie oportunizm politycznych majsterkowiczów.
Syndrom kalifornijski
W Kalifornii trwa właśnie proces odwoływania najbardziej rozrzutnego gubernatora w historii tego stanu. Gigantyczny deficyt budżetowy (skąd my to znamy?) i nieuchronny wzrost podatków (to poznajemy!) rozwścieczyły Kalifornijczyków, ale są to tylko niektóre skutki radosnej twórczości politycznych oportunistów. Kalifornia ma już za sobą własny kryzys energetyczny, niedobory energii, wyłączenia prądu itp. Politykom zamiast rynku zachciało się bowiem pseudorynku energii. To znaczy koncerny energetyczne - owszem - konkurowały tam ceną o dostawy dla kalifornijskich odbiorców, ale cena, jak wiadomo, zależy nie tylko od podaży, ale także od popytu i kosztów. Skoro cena podstawowego surowca (ropy, gazu) poszła w górę o 50 proc., niezbędne było jakieś dostosowanie regulowanych cen energii elektrycznej do nowej struktury kosztów. Urząd nadzoru naciskany przez polityków stanowych latami odpowiadał jednak: "nie".
Logika rynku jest nieubłagana. Dostawcy energii - mimo wzrostu popytu - zaprzestali powiększania zdolności wytwórczych, bo z każdym nowym blokiem energetycznym oddanym do eksploatacji rosły ich straty. W efekcie nadwyżka mocy nad potrzebami energetycznymi co roku malała. W którymś momencie znikła całkowicie, a zaczęły się wyłączenia.
Niezależnie od bezpośredniej przyczyny (czy przyczyn) awarii we wschodniej części USA i Kanady powodem kłopotów było też to, że samowyłączenia u niektórych dostawców energii nie zostały zrekompensowane włączeniem rezerw mocy u innych. Ponieważ - jak podejrzewam - nadwyżki mocy stopniowo malały także poza Kalifornią, gdzie majsterkowali politycy. Ci myślą prawie wszędzie głównie o najbliższych wyborach, a wzrostu cen wyborcy nie lubią nigdzie. Pomijając nieuchronne ludzkie pomyłki i techniczne niedoskonałości systemu przesyłowego, niedostateczna nadwyżka mocy nad zmieniającym się zapotrzebowaniem niewątpliwie ograniczyła pole manewru ratunkowego.
Dwa scenariusze
Na tym rozważania na najbliższą przyszłość można by właściwie zakończyć, gdyby nie okazja do powróżenia z (elektrycznych) fusów. Spróbujmy nakreślić dwa scenariusze rozwiązania problemu zawodności systemów energetycznych, jeden dla Ameryki, drugi dla Unii Europejskiej. Jeśli zna się sposób myślenia o gospodarce tam i tu, nie wymaga to nadzwyczajnej wyobraźni.
W Ameryce rządzący - zwłaszcza będący u władzy republikanie - są silnie przekonani o wyższości rozwiązań rynkowych w kwestiach ekonomicznych. Zapewne na pociechę amerykańskim zwolennikom majsterkowania przy gospodarce rzucą ochłap w postaci zaleceń wzmocnienia nadzoru, kontroli realizacji zaleceń pokontrolnych itp. (majsterkowicze w Kongresie będą w swoim żywiole), natomiast rzeczywiście znaczące decyzje będą zapewne dotyczyć zwiększenia roli rynku, uelastycznienia cen, uzależniając je bardziej od popytu, kosztów surowca (najbardziej zmiennego czynnika cenotwórczego) i innych elementów podaży. Dzięki temu w nieodległej przyszłości system będzie funkcjonował lepiej, a ceny - choć zmienne - będą przeciętnie niższe niż gdyby byłe silnie regulowane. Jest to bowiem w historii ekonomii normą.
Gdyby coś podobnego zdarzyło się w Unii Europejskiej, socjalistyczno-etatystyczne instynkty wzięłyby górę i poziom przeregulowania sektora energetyki znacznie by się zwiększył. Ogłoszono by zapewne "ramowy program wzrostu niezawodności systemów energetycznych", być może wydano by też unijną dyrektywę o utworzeniu odpowiedniego urzędu (lub o znacznym rozszerzeniu kompetencji urzędu już istniejącego). Ustalono by szczegółowe normy nadwyżek mocy, które znacznie zwiększyłyby koszty wytwórców (a w efekcie spowodowały wzrost cen) itp., itd.
Prawdopodobieństwo takiego właśnie scenariusza jest niemal stuprocentowe. W końcu sektor energetyczny jest już od dawna obszarem mniejszej czy większej ingerencji państwa. A skoro "ramowe programy" (bodaj ósmy już obecnie!) stosuje się w unii nawet do tworzenia za pieniądze podatników państwowej Doliny Krzemowej (to nie żarty!), więc w energetyce nierynkowe, biurokratyczne rozwiązania mielibyśmy jak w banku!
Tylko Hodela brak!
Pamiętajmy, że awaria, do której nawiązuje ten felieton, to małe piwo w porównaniu ze zwielokrotnieniem cen energii w latach 70. Czad majsterkowania był wówczas znacznie silniejszy niż dzisiaj, więc jak grzyby po deszczu powstawały na Zachodzie agencje i programy. Powstawały urzędy, tworzono obowiązkowe rezerwy ropy naftowej, wydawano wiele pieniędzy na badania nad substytutami ropy i gazu. Istny biurokratyczny szał ciał i uprzęży...
Na krótką metę nic to nie pomogło. W dłuższym okresie, mniej więcej w ciągu dekady, rynek zrobił swoje. Wysokie ceny spowodowały eksplozję energooszczędnych innowacji i wzrost podaży w krajach mających zasoby ropy, którą opłacało się wydobywać po nowych, wielokrotnie wyższych cenach. Wysokie ceny zachęciły koncerny naftowe do poszukiwań złóż ropy. W rezultacie znane zasoby tego surowca dekadę po kryzysie były kilkakrotnie wyższe niż przed nim. Ceny spadły, rynek wygrał z majsterkowaniem (i z OPEC na doklepkę).
Instytucje i programy pozostały jednak, żyjąc własnym życiem, niezależnie od rzeczywistych potrzeb gospodarki. Przede wszystkim w Europie. Ameryka miała bowiem Reagana i jego liberalną kontrrewolucję. Ten zaś mianował szefem utworzonego wcześniej Departamentu Energetyki swego przyjaciela Donalda Hodela i powierzył mu z zadanie zlikwidowania zbędnego ministerstwa. Hodel to zrobił, anonsując na spotkaniu z personelem, że jego celem jest likwidacja urzędu. A że Hodel był dentystą z zawodu, a więc był "spoza sitwy", nie robił interesów w sektorze energetycznym i przyszło mu to bez większego trudu.
Może by tak i u nas znaleźć jakiegoś dentystę, który dokonałby ekstrakcji niepotrzebnych organów rozrastającego się państwa? Proponuję konkurs na to, jakie organy należałoby usunąć w pierwszej kolejności...
Syndrom kalifornijski
W Kalifornii trwa właśnie proces odwoływania najbardziej rozrzutnego gubernatora w historii tego stanu. Gigantyczny deficyt budżetowy (skąd my to znamy?) i nieuchronny wzrost podatków (to poznajemy!) rozwścieczyły Kalifornijczyków, ale są to tylko niektóre skutki radosnej twórczości politycznych oportunistów. Kalifornia ma już za sobą własny kryzys energetyczny, niedobory energii, wyłączenia prądu itp. Politykom zamiast rynku zachciało się bowiem pseudorynku energii. To znaczy koncerny energetyczne - owszem - konkurowały tam ceną o dostawy dla kalifornijskich odbiorców, ale cena, jak wiadomo, zależy nie tylko od podaży, ale także od popytu i kosztów. Skoro cena podstawowego surowca (ropy, gazu) poszła w górę o 50 proc., niezbędne było jakieś dostosowanie regulowanych cen energii elektrycznej do nowej struktury kosztów. Urząd nadzoru naciskany przez polityków stanowych latami odpowiadał jednak: "nie".
Logika rynku jest nieubłagana. Dostawcy energii - mimo wzrostu popytu - zaprzestali powiększania zdolności wytwórczych, bo z każdym nowym blokiem energetycznym oddanym do eksploatacji rosły ich straty. W efekcie nadwyżka mocy nad potrzebami energetycznymi co roku malała. W którymś momencie znikła całkowicie, a zaczęły się wyłączenia.
Niezależnie od bezpośredniej przyczyny (czy przyczyn) awarii we wschodniej części USA i Kanady powodem kłopotów było też to, że samowyłączenia u niektórych dostawców energii nie zostały zrekompensowane włączeniem rezerw mocy u innych. Ponieważ - jak podejrzewam - nadwyżki mocy stopniowo malały także poza Kalifornią, gdzie majsterkowali politycy. Ci myślą prawie wszędzie głównie o najbliższych wyborach, a wzrostu cen wyborcy nie lubią nigdzie. Pomijając nieuchronne ludzkie pomyłki i techniczne niedoskonałości systemu przesyłowego, niedostateczna nadwyżka mocy nad zmieniającym się zapotrzebowaniem niewątpliwie ograniczyła pole manewru ratunkowego.
Dwa scenariusze
Na tym rozważania na najbliższą przyszłość można by właściwie zakończyć, gdyby nie okazja do powróżenia z (elektrycznych) fusów. Spróbujmy nakreślić dwa scenariusze rozwiązania problemu zawodności systemów energetycznych, jeden dla Ameryki, drugi dla Unii Europejskiej. Jeśli zna się sposób myślenia o gospodarce tam i tu, nie wymaga to nadzwyczajnej wyobraźni.
W Ameryce rządzący - zwłaszcza będący u władzy republikanie - są silnie przekonani o wyższości rozwiązań rynkowych w kwestiach ekonomicznych. Zapewne na pociechę amerykańskim zwolennikom majsterkowania przy gospodarce rzucą ochłap w postaci zaleceń wzmocnienia nadzoru, kontroli realizacji zaleceń pokontrolnych itp. (majsterkowicze w Kongresie będą w swoim żywiole), natomiast rzeczywiście znaczące decyzje będą zapewne dotyczyć zwiększenia roli rynku, uelastycznienia cen, uzależniając je bardziej od popytu, kosztów surowca (najbardziej zmiennego czynnika cenotwórczego) i innych elementów podaży. Dzięki temu w nieodległej przyszłości system będzie funkcjonował lepiej, a ceny - choć zmienne - będą przeciętnie niższe niż gdyby byłe silnie regulowane. Jest to bowiem w historii ekonomii normą.
Gdyby coś podobnego zdarzyło się w Unii Europejskiej, socjalistyczno-etatystyczne instynkty wzięłyby górę i poziom przeregulowania sektora energetyki znacznie by się zwiększył. Ogłoszono by zapewne "ramowy program wzrostu niezawodności systemów energetycznych", być może wydano by też unijną dyrektywę o utworzeniu odpowiedniego urzędu (lub o znacznym rozszerzeniu kompetencji urzędu już istniejącego). Ustalono by szczegółowe normy nadwyżek mocy, które znacznie zwiększyłyby koszty wytwórców (a w efekcie spowodowały wzrost cen) itp., itd.
Prawdopodobieństwo takiego właśnie scenariusza jest niemal stuprocentowe. W końcu sektor energetyczny jest już od dawna obszarem mniejszej czy większej ingerencji państwa. A skoro "ramowe programy" (bodaj ósmy już obecnie!) stosuje się w unii nawet do tworzenia za pieniądze podatników państwowej Doliny Krzemowej (to nie żarty!), więc w energetyce nierynkowe, biurokratyczne rozwiązania mielibyśmy jak w banku!
Tylko Hodela brak!
Pamiętajmy, że awaria, do której nawiązuje ten felieton, to małe piwo w porównaniu ze zwielokrotnieniem cen energii w latach 70. Czad majsterkowania był wówczas znacznie silniejszy niż dzisiaj, więc jak grzyby po deszczu powstawały na Zachodzie agencje i programy. Powstawały urzędy, tworzono obowiązkowe rezerwy ropy naftowej, wydawano wiele pieniędzy na badania nad substytutami ropy i gazu. Istny biurokratyczny szał ciał i uprzęży...
Na krótką metę nic to nie pomogło. W dłuższym okresie, mniej więcej w ciągu dekady, rynek zrobił swoje. Wysokie ceny spowodowały eksplozję energooszczędnych innowacji i wzrost podaży w krajach mających zasoby ropy, którą opłacało się wydobywać po nowych, wielokrotnie wyższych cenach. Wysokie ceny zachęciły koncerny naftowe do poszukiwań złóż ropy. W rezultacie znane zasoby tego surowca dekadę po kryzysie były kilkakrotnie wyższe niż przed nim. Ceny spadły, rynek wygrał z majsterkowaniem (i z OPEC na doklepkę).
Instytucje i programy pozostały jednak, żyjąc własnym życiem, niezależnie od rzeczywistych potrzeb gospodarki. Przede wszystkim w Europie. Ameryka miała bowiem Reagana i jego liberalną kontrrewolucję. Ten zaś mianował szefem utworzonego wcześniej Departamentu Energetyki swego przyjaciela Donalda Hodela i powierzył mu z zadanie zlikwidowania zbędnego ministerstwa. Hodel to zrobił, anonsując na spotkaniu z personelem, że jego celem jest likwidacja urzędu. A że Hodel był dentystą z zawodu, a więc był "spoza sitwy", nie robił interesów w sektorze energetycznym i przyszło mu to bez większego trudu.
Może by tak i u nas znaleźć jakiegoś dentystę, który dokonałby ekstrakcji niepotrzebnych organów rozrastającego się państwa? Proponuję konkurs na to, jakie organy należałoby usunąć w pierwszej kolejności...
Więcej możesz przeczytać w 36/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.