Życzyłbym sobie, by Polska nie arytmetycznie, ale faktycznie miała silną pozycję w UE
"Mam takie marzenie"- Martin Luther King
Nikt nie lubi tracić czegoś, gdy już zdążył się przyzwyczaić, że ma to jak w banku. Zwłaszcza gdy osiągnięcie tego czegoś zostało sprzedane publiczności jako wiekopomny sukces. Ta filozofia zdaje się przyświecać obrońcom 27 nicejskich głosów w Radzie Europejskiej.
Wbrew formułowanym przez nich argumentom sprawa nie jest tak jednoznaczna, jak bywa prezentowana. Wyczytałem gdzieś, że odstąpienie Polski od obrony normy nicejskiej (określone jako "arytmetyczne ustępstwo") oznaczałoby zgodę na naszą marginalizację w Unii Europejskiej. Wprawdzie kilka wierszy dalej autorzy powtarzają mantrę, że dyskusje o przyszłości europejskiej nie powinny być prowadzone "językiem targu", lecz raczej "językiem wspólnoty" - ale z mantry nie wyciągają rzetelnych wniosków. W sukurs przychodzi im hiszpańska minister spraw zagranicznych. Według niej, zasada równości obywateli powinna być realizowana poprzez demograficzną proporcjonalność Parlamentu Europejskiego, a równość państw członkowskich poprzez procedurę decyzyjną w RE. Aby obie te argumentacje zaakceptować, należałoby najpierw zmienić polską doktrynę integracji europejskiej i ogłosić wszem wobec, że opowiadamy się za wersją brytyjsko-duńską. Inaczej mówiąc - wbrew temu, co obraliśmy sobie za cel, decydując się na przystąpienie do unii, i wbrew poglądowi, że rozszerzenie przyczyni się do pogłębienia integracji i do unowocześnienia UE - należałoby otwarcie przyznać, że będziemy się tam raczej przyczyniać do konserwowania procedur i mentalności właściwej egoizmom narodowym, a nie promować działanie w kategoriach solidarnej wspólnoty. Ta ostatnia postawa wcale nie jest sprzeczna z postulatem ochrony tożsamości, suwerenności, niepodległości i w ogóle utrzymania państw narodowych. Dodajmy, że postulat demokratyzacji unii wskazywałby raczej na konieczność rozszerzenia reguły proporcjonalności demograficznej jako podstawy ładu demokratycznego.
Obecny rząd czuje się w tym zakresie zakładnikiem sukcesu, jakim szczycił się kilka lat temu premier Buzek. Ustalenia z Nicei w Polsce przedstawiono jako osiągnięcia gwarantujące nam należne miejsce przy europejskim stole decyzyjnym. Potem przyszła "niespodzianka" salonicka. Zaakceptowany wstępnie projekt traktatu konstytucyjnego modyfikuje nicejską zasadę arytmetyki decyzyjnej na rzecz proporcjonalności demograficznej. Tak powstały okopy Świętej Trójcy. Pozostawiam na boku problem narodowych reprezentacji w Komisji Europejskiej, kwestie podlegające regule weta oraz stopień otwartości potencjalnych sojuszy wojskowych. Problemy te bywają przedstawiane "w pakiecie" - z innymi postulatami polskimi przygotowanymi na konferencję międzyrządową. Należy to traktować raczej jako argument negocjacyjny niż faktyczne przekonanie o istotnym iunctim merytorycznym.
Z drugiej strony mamy nadal żywy spór o rzecz - zdawałoby się - symboliczną, a mianowicie o "Panaboskie Imię" w preambule traktatu. Pisałem niedawno o znamiennej wypowiedzi Josepha Weilera na ten temat. Filozoficzny z pozoru spór (i postulat) o uwzględnienie w traktacie europejskim tradycji chrześcijańskiej wykracza - moim zdaniem - poza filozofię, a nawet poza spory religijno-etyczne. Widzę go jako spór fundamentalny tym bardziej, im częściej w Polsce sami sobie zadajemy pytanie o naturę i jakość polityki, o miejsce wartości w systemie sprawowania władzy.
Muszę się przyznać do pewnej słabości: jestem bardziej przywiązany do myślenia o polityce w kategoriach wartości niż w kategoriach arytmetyki decyzyjnej. Zwłaszcza że życzyłbym sobie, by Polska nie arytmetycznie, ale faktycznie miała silną pozycję w unii. W rocznicę słynnego przemówienia Kinga kusi mnie, by się do niego właśnie odwołać.
Nikt nie lubi tracić czegoś, gdy już zdążył się przyzwyczaić, że ma to jak w banku. Zwłaszcza gdy osiągnięcie tego czegoś zostało sprzedane publiczności jako wiekopomny sukces. Ta filozofia zdaje się przyświecać obrońcom 27 nicejskich głosów w Radzie Europejskiej.
Wbrew formułowanym przez nich argumentom sprawa nie jest tak jednoznaczna, jak bywa prezentowana. Wyczytałem gdzieś, że odstąpienie Polski od obrony normy nicejskiej (określone jako "arytmetyczne ustępstwo") oznaczałoby zgodę na naszą marginalizację w Unii Europejskiej. Wprawdzie kilka wierszy dalej autorzy powtarzają mantrę, że dyskusje o przyszłości europejskiej nie powinny być prowadzone "językiem targu", lecz raczej "językiem wspólnoty" - ale z mantry nie wyciągają rzetelnych wniosków. W sukurs przychodzi im hiszpańska minister spraw zagranicznych. Według niej, zasada równości obywateli powinna być realizowana poprzez demograficzną proporcjonalność Parlamentu Europejskiego, a równość państw członkowskich poprzez procedurę decyzyjną w RE. Aby obie te argumentacje zaakceptować, należałoby najpierw zmienić polską doktrynę integracji europejskiej i ogłosić wszem wobec, że opowiadamy się za wersją brytyjsko-duńską. Inaczej mówiąc - wbrew temu, co obraliśmy sobie za cel, decydując się na przystąpienie do unii, i wbrew poglądowi, że rozszerzenie przyczyni się do pogłębienia integracji i do unowocześnienia UE - należałoby otwarcie przyznać, że będziemy się tam raczej przyczyniać do konserwowania procedur i mentalności właściwej egoizmom narodowym, a nie promować działanie w kategoriach solidarnej wspólnoty. Ta ostatnia postawa wcale nie jest sprzeczna z postulatem ochrony tożsamości, suwerenności, niepodległości i w ogóle utrzymania państw narodowych. Dodajmy, że postulat demokratyzacji unii wskazywałby raczej na konieczność rozszerzenia reguły proporcjonalności demograficznej jako podstawy ładu demokratycznego.
Obecny rząd czuje się w tym zakresie zakładnikiem sukcesu, jakim szczycił się kilka lat temu premier Buzek. Ustalenia z Nicei w Polsce przedstawiono jako osiągnięcia gwarantujące nam należne miejsce przy europejskim stole decyzyjnym. Potem przyszła "niespodzianka" salonicka. Zaakceptowany wstępnie projekt traktatu konstytucyjnego modyfikuje nicejską zasadę arytmetyki decyzyjnej na rzecz proporcjonalności demograficznej. Tak powstały okopy Świętej Trójcy. Pozostawiam na boku problem narodowych reprezentacji w Komisji Europejskiej, kwestie podlegające regule weta oraz stopień otwartości potencjalnych sojuszy wojskowych. Problemy te bywają przedstawiane "w pakiecie" - z innymi postulatami polskimi przygotowanymi na konferencję międzyrządową. Należy to traktować raczej jako argument negocjacyjny niż faktyczne przekonanie o istotnym iunctim merytorycznym.
Z drugiej strony mamy nadal żywy spór o rzecz - zdawałoby się - symboliczną, a mianowicie o "Panaboskie Imię" w preambule traktatu. Pisałem niedawno o znamiennej wypowiedzi Josepha Weilera na ten temat. Filozoficzny z pozoru spór (i postulat) o uwzględnienie w traktacie europejskim tradycji chrześcijańskiej wykracza - moim zdaniem - poza filozofię, a nawet poza spory religijno-etyczne. Widzę go jako spór fundamentalny tym bardziej, im częściej w Polsce sami sobie zadajemy pytanie o naturę i jakość polityki, o miejsce wartości w systemie sprawowania władzy.
Muszę się przyznać do pewnej słabości: jestem bardziej przywiązany do myślenia o polityce w kategoriach wartości niż w kategoriach arytmetyki decyzyjnej. Zwłaszcza że życzyłbym sobie, by Polska nie arytmetycznie, ale faktycznie miała silną pozycję w unii. W rocznicę słynnego przemówienia Kinga kusi mnie, by się do niego właśnie odwołać.
Więcej możesz przeczytać w 36/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.