Nawet dla demokratów antybushowska tragigroteska Moore'a jest dziełem żenującym "Fahrenheit 9/11" Michaela Moore'a został właśnie okrzyknięty najpopularniejszym i najbardziej kasowym dokumentem w historii kina. Ale nie to jest ważne, lecz fakt, że jako film par excellence propagandowy oraz wyraz tzw. bushofobii ma on zagrozić reelekcji Busha. To pobożne życzenie bushofobów. "Żaden film, fabularny czy dokumentalny, w historii Stanów Zjednoczonych nie wpłynął na wynik wyborów prezydenckich" - twierdzi John Fortier, analityk kampanii wyborczych z American Enterprise Institute. Historycy przypominają dziesięciominutowy dokument, wyprodukowany przez połączone siły kilku hollywoodzkich studiów w 1948 r., który był hymnem pochwalnym na cześć Harry'ego Trumana. Film, udający kronikę filmową, pokazano niemal w całych Stanach Zjednoczonych i obejrzała go rekordowa, jak na owe czasy, liczba 65 mln widzów. Nikt nie odważa się jednak stwierdzić, iż ten obraz przesądził o sukcesie Trumana.
Żenująca tragigroteska
Nawet bardzo popularne filmy fabularne nie kształtują w istotny sposób preferencji politycznych Amerykanów. A oglądalność dokumentów pozostaje raczej znikoma - typowa publiczność takich filmów to wykształceni mieszkańcy wielkich miast. Zresztą ich dystrybucja ogranicza się zazwyczaj do wybranych kin studyjnych w zamożniejszych dzielnicach. W tym kontekście "Fahrenheit 9/11" jest rzeczywiście ewenementem. Zaledwie w trzy tygodnie film zarobił w Stanach Zjednoczonych ponad 80 mln USD. Przez dwa tygodnie od premiery przed kinami ustawiały się kilometrowe kolejki, a w Nowym Jorku, Los Angeles i Waszyngtonie z powodu nadmiaru chętnych zorganizowano nawet seanse o drugiej w nocy. Jednak jego kasowy sukces ogranicza się do miejsc przewidywalnych, czyli twierdz demokratów: największą oglądalność "Fahrenheit 9/11" osiągnął w Nowym Jorku, Kalifornii, Chicago i Bostonie. Tak zwane czerwone stany, czyli tradycyjnie republikańskie południe i zachód Ameryki, pozostają impregnowane na propagandowe uroki filmu Moore'a. Stany niebieskie, czyli prodemokratyczna północ i wschodnie wybrzeże, również nie odnotowały rekordowej frekwencji.
Rzecz w tym, że w USA Moore ma od lat reputację lewicowego ekstremisty. Traktują go tak nie tylko republikanie, ale również spora część wyrobionych politycznie demokratów. Publiczność, którą przyciągają jego filmy, rekrutuje się przede wszystkim spośród bardzo lewicowych liberałów (w amerykańskim sensie tego terminu). Tym razem Moore zelektryzował również wiele umiarkowanych osób, tradycyjnie głosujących na demokratów. Druga grupa, która zdecydowała się obejrzeć film, to tzw. zirytowani republikanie, którzy stracili zaufanie do administracji na skutek rozwoju sytuacji w Iraku. Zarówno pierwsza, jak i druga grupa ogląda film Moore'a niejako a priori - są zdecydowani głosować przeciw Bushowi, nawet jeżeli nie popierają zazwyczaj demokratów. "Fahrenheit 9/11" stał się dla nich okrzykiem bojowym. Jest to jednak zawołanie, które zupełnie nie przemawia do elektoratu konserwatystów.
Nie tylko konserwatyści mają zresztą problem z filmem Moore'a. Dla znacznej części demokratów, a nawet dla najbardziej liberalnie usposobionych krytyków filmowych, ta tragigroteska jest dziełem raczej żenującym.
Kłopotliwy prezent
- Jeżeli Moore chciał przekonać publiczność do swojej spiskowej teorii na temat posunięć administracji Busha, to chybił � mówi Sharon Held z Nowego Jorku, od lat głosująca na demokratów. Bo film jest przesadzony, a wnioski pochopne. Ideologiczne skrzywienie jest zbyt oczywiste. Tygodnik "The Economist" zwraca uwagę na fakt, że Moore zrobił raczej kłopotliwy prezent demokratom.
Tezę filmu można zgrabnie przedstawić jako spiskową teorię na temat powiązań rodziny prezydenta Busha z domem Saudów. Zgodnie z tą teorią, Saudowie mają amerykańską administrację w kieszeni. Jest to, najoględniej mówiąc, karkołomny pomysł, w dodatku dla większości Amerykanów obraźliwy. Kolejny wniosek Moore'a, zgodnie z którym lojalność Busha jest po stronie Saudyjczyków, a nie Amerykanów, jest równie absurdalny. Przedstawienie przedwojennego Iraku jako krainy szczęśliwości, w której uśmiechnięte dzieci puszczają latawce, jest anatemą nawet dla tych Amerykanów, którzy byli przeciwni inwazji. Co bardziej przytomni demokraci są zażenowani. - Moore jest znany z tego, że jest politycznym ekstremistą. Dlatego starałam się oglądać ten film z dystansem, zakładając, że nie wolno pochopnie ufać wnioskom, jakie Moore wyciąga. A większość faktów, które przytacza, i tak jest znana tym, którzy śledzą polityczne wydarzenia - mówi Julie Shryne, demokratka z Berkeley w Kalifornii.
Ignorant Moore
Znamienne jest to, że demokratyczny kandydat na prezydenta, senator Kerry, nie skomentował "Fahrenheita", zachowując taktyczne milczenie. Niektórzy ważni demokraci starają się mniej lub bardziej dyskretnie odsuwać od skojarzeń z Moore'em, co doprowadziło zresztą do komicznej wymiany oświadczeń prasowych między reżyserem a wpływowym senatorem demokratycznym Tomem Daschle. Moore stwierdził, że podczas waszyngtońskiej premiery filmu Daschle "uściskał go". Daschle odpowiedział, że wprawdzie senatorzy z czasem upodobniają się do siebie i można go było z kimś pomylić, ale on na pewno nie "ściskał" Moore'a. Po prostu wtedy brał udział w głosowaniu w Senacie i na premierze pokazał się mocno spóźniony. Moore odparował, że "podtrzymuje swoje oświadczenie". Senator pozostał przy swoim. Ta wymiana oświadczeń na pewno nie pomogła kontrowersyjnemu reżyserowi.
Polityczni komentatorzy, którzy również pokusili się o zabranie głosu, wskazują na zignorowanie przez Moore'a liczącej dekadę doktryny politycznej, będącej integralną częścią polityki zagranicznej Białego Domu. Jej założeniem jest konieczność ustabilizowania Bliskiego Wschodu, m.in. przez demokratyzację Iraku. Przypisywanie decyzji o wojnie w Iraku wpływowi książąt saudyjskich jest więc wyrazem politycznej ignorancji lub raczej manipulacji, choćby przez pomijanie oczywistych, ale niewygodnych faktów.
Paradoksalnie, nawet prasa arabska dopatruje się w filmie "typowo amerykańskiej arogancji", wyrażonej w "niekoherentnych teoriach spiskowych i emocjonalnej manipulacji".
Pasja z Bushem
Niezrażony złymi recenzjami Moore postanowił wykorzystać nowojorską konferencję prasową, by w obecności 150 dziennikarzy udzielić rad innym narodom. Poinstruował Brytyjczyków, by nie głosowali na Tony'ego Blaira, Australijczyków, by przegnali premiera Johna Howarda, a Włochów, by pozbyli się Berlusconiego. Nie pominął też Korei Południowej. Wśród zagranicznych korespondentów zawrzało. Od koreańskiego dziennika "Chosun Ilbo", przez liberalny brytyjski "Observer" i izraelski "Haaretz", po - nieprzychylnych w końcu Bushowi Francuzów - kto żyw pisał o arogancji reżysera. A "Washington Post" skomentował jego wystąpienie w artykule pod tytułem "Michael Moore. Wstrętny Amerykanin".
Czy dywagacje na temat ewentualnego wpływu "Fahrenheita 9/11" na wynik wyborów są bezpodstawne? Tego, rzecz jasna, nie sposób arbitralnie ocenić. W końcu Sergiusz Eisenstein, do którego brytyjski "The Guardian" porównał Moore'a, odwalił sporo dobrej propagandowej roboty. Ale w warunkach amerykańskich największy cios, jaki kino zadało jakiejś grupie interesów, to uderzenie w producentów męskich podkoszulków. Kiedy Clarke Gable pokazał się na ekranie bez podkoszulka, sprzedaż tych wyrobów kompletnie się załamała.
Jeśli w ogóle traktować kasowy sukces filmów jako papierek lakmusowy nastrojów przedwyborczych, to należałoby porównać "Fahrenheita" do "Pasji" Mela Gibsona. Można bowiem założyć, że oglądali ją najchętniej religijni konserwatyści - tradycyjny elektorat Busha. "Pasja" zarobiła 370 mln USD i została siódmym najbardziej kasowym filmem w historii kina. Ewentualny wpływ filmu Moore'a na masową publiczność należy więc chyba uznać za ograniczony. A jedynej miarodajnej informacji na temat tego, jak będą głosować Amerykanie, dostarczyłoby ustalenie, po czyjej stronie jest widownia "Spider-Mana 2", który w ciągu pierwszych 12 dni po premierze zarobił ponad 257 mln USD.
Nawet bardzo popularne filmy fabularne nie kształtują w istotny sposób preferencji politycznych Amerykanów. A oglądalność dokumentów pozostaje raczej znikoma - typowa publiczność takich filmów to wykształceni mieszkańcy wielkich miast. Zresztą ich dystrybucja ogranicza się zazwyczaj do wybranych kin studyjnych w zamożniejszych dzielnicach. W tym kontekście "Fahrenheit 9/11" jest rzeczywiście ewenementem. Zaledwie w trzy tygodnie film zarobił w Stanach Zjednoczonych ponad 80 mln USD. Przez dwa tygodnie od premiery przed kinami ustawiały się kilometrowe kolejki, a w Nowym Jorku, Los Angeles i Waszyngtonie z powodu nadmiaru chętnych zorganizowano nawet seanse o drugiej w nocy. Jednak jego kasowy sukces ogranicza się do miejsc przewidywalnych, czyli twierdz demokratów: największą oglądalność "Fahrenheit 9/11" osiągnął w Nowym Jorku, Kalifornii, Chicago i Bostonie. Tak zwane czerwone stany, czyli tradycyjnie republikańskie południe i zachód Ameryki, pozostają impregnowane na propagandowe uroki filmu Moore'a. Stany niebieskie, czyli prodemokratyczna północ i wschodnie wybrzeże, również nie odnotowały rekordowej frekwencji.
Rzecz w tym, że w USA Moore ma od lat reputację lewicowego ekstremisty. Traktują go tak nie tylko republikanie, ale również spora część wyrobionych politycznie demokratów. Publiczność, którą przyciągają jego filmy, rekrutuje się przede wszystkim spośród bardzo lewicowych liberałów (w amerykańskim sensie tego terminu). Tym razem Moore zelektryzował również wiele umiarkowanych osób, tradycyjnie głosujących na demokratów. Druga grupa, która zdecydowała się obejrzeć film, to tzw. zirytowani republikanie, którzy stracili zaufanie do administracji na skutek rozwoju sytuacji w Iraku. Zarówno pierwsza, jak i druga grupa ogląda film Moore'a niejako a priori - są zdecydowani głosować przeciw Bushowi, nawet jeżeli nie popierają zazwyczaj demokratów. "Fahrenheit 9/11" stał się dla nich okrzykiem bojowym. Jest to jednak zawołanie, które zupełnie nie przemawia do elektoratu konserwatystów.
Nie tylko konserwatyści mają zresztą problem z filmem Moore'a. Dla znacznej części demokratów, a nawet dla najbardziej liberalnie usposobionych krytyków filmowych, ta tragigroteska jest dziełem raczej żenującym.
Kłopotliwy prezent
- Jeżeli Moore chciał przekonać publiczność do swojej spiskowej teorii na temat posunięć administracji Busha, to chybił � mówi Sharon Held z Nowego Jorku, od lat głosująca na demokratów. Bo film jest przesadzony, a wnioski pochopne. Ideologiczne skrzywienie jest zbyt oczywiste. Tygodnik "The Economist" zwraca uwagę na fakt, że Moore zrobił raczej kłopotliwy prezent demokratom.
Tezę filmu można zgrabnie przedstawić jako spiskową teorię na temat powiązań rodziny prezydenta Busha z domem Saudów. Zgodnie z tą teorią, Saudowie mają amerykańską administrację w kieszeni. Jest to, najoględniej mówiąc, karkołomny pomysł, w dodatku dla większości Amerykanów obraźliwy. Kolejny wniosek Moore'a, zgodnie z którym lojalność Busha jest po stronie Saudyjczyków, a nie Amerykanów, jest równie absurdalny. Przedstawienie przedwojennego Iraku jako krainy szczęśliwości, w której uśmiechnięte dzieci puszczają latawce, jest anatemą nawet dla tych Amerykanów, którzy byli przeciwni inwazji. Co bardziej przytomni demokraci są zażenowani. - Moore jest znany z tego, że jest politycznym ekstremistą. Dlatego starałam się oglądać ten film z dystansem, zakładając, że nie wolno pochopnie ufać wnioskom, jakie Moore wyciąga. A większość faktów, które przytacza, i tak jest znana tym, którzy śledzą polityczne wydarzenia - mówi Julie Shryne, demokratka z Berkeley w Kalifornii.
Ignorant Moore
Znamienne jest to, że demokratyczny kandydat na prezydenta, senator Kerry, nie skomentował "Fahrenheita", zachowując taktyczne milczenie. Niektórzy ważni demokraci starają się mniej lub bardziej dyskretnie odsuwać od skojarzeń z Moore'em, co doprowadziło zresztą do komicznej wymiany oświadczeń prasowych między reżyserem a wpływowym senatorem demokratycznym Tomem Daschle. Moore stwierdził, że podczas waszyngtońskiej premiery filmu Daschle "uściskał go". Daschle odpowiedział, że wprawdzie senatorzy z czasem upodobniają się do siebie i można go było z kimś pomylić, ale on na pewno nie "ściskał" Moore'a. Po prostu wtedy brał udział w głosowaniu w Senacie i na premierze pokazał się mocno spóźniony. Moore odparował, że "podtrzymuje swoje oświadczenie". Senator pozostał przy swoim. Ta wymiana oświadczeń na pewno nie pomogła kontrowersyjnemu reżyserowi.
Polityczni komentatorzy, którzy również pokusili się o zabranie głosu, wskazują na zignorowanie przez Moore'a liczącej dekadę doktryny politycznej, będącej integralną częścią polityki zagranicznej Białego Domu. Jej założeniem jest konieczność ustabilizowania Bliskiego Wschodu, m.in. przez demokratyzację Iraku. Przypisywanie decyzji o wojnie w Iraku wpływowi książąt saudyjskich jest więc wyrazem politycznej ignorancji lub raczej manipulacji, choćby przez pomijanie oczywistych, ale niewygodnych faktów.
Paradoksalnie, nawet prasa arabska dopatruje się w filmie "typowo amerykańskiej arogancji", wyrażonej w "niekoherentnych teoriach spiskowych i emocjonalnej manipulacji".
Pasja z Bushem
Niezrażony złymi recenzjami Moore postanowił wykorzystać nowojorską konferencję prasową, by w obecności 150 dziennikarzy udzielić rad innym narodom. Poinstruował Brytyjczyków, by nie głosowali na Tony'ego Blaira, Australijczyków, by przegnali premiera Johna Howarda, a Włochów, by pozbyli się Berlusconiego. Nie pominął też Korei Południowej. Wśród zagranicznych korespondentów zawrzało. Od koreańskiego dziennika "Chosun Ilbo", przez liberalny brytyjski "Observer" i izraelski "Haaretz", po - nieprzychylnych w końcu Bushowi Francuzów - kto żyw pisał o arogancji reżysera. A "Washington Post" skomentował jego wystąpienie w artykule pod tytułem "Michael Moore. Wstrętny Amerykanin".
Czy dywagacje na temat ewentualnego wpływu "Fahrenheita 9/11" na wynik wyborów są bezpodstawne? Tego, rzecz jasna, nie sposób arbitralnie ocenić. W końcu Sergiusz Eisenstein, do którego brytyjski "The Guardian" porównał Moore'a, odwalił sporo dobrej propagandowej roboty. Ale w warunkach amerykańskich największy cios, jaki kino zadało jakiejś grupie interesów, to uderzenie w producentów męskich podkoszulków. Kiedy Clarke Gable pokazał się na ekranie bez podkoszulka, sprzedaż tych wyrobów kompletnie się załamała.
Jeśli w ogóle traktować kasowy sukces filmów jako papierek lakmusowy nastrojów przedwyborczych, to należałoby porównać "Fahrenheita" do "Pasji" Mela Gibsona. Można bowiem założyć, że oglądali ją najchętniej religijni konserwatyści - tradycyjny elektorat Busha. "Pasja" zarobiła 370 mln USD i została siódmym najbardziej kasowym filmem w historii kina. Ewentualny wpływ filmu Moore'a na masową publiczność należy więc chyba uznać za ograniczony. A jedynej miarodajnej informacji na temat tego, jak będą głosować Amerykanie, dostarczyłoby ustalenie, po czyjej stronie jest widownia "Spider-Mana 2", który w ciągu pierwszych 12 dni po premierze zarobił ponad 257 mln USD.
Więcej możesz przeczytać w 30/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.