Ranking polityków: Kwaśniewski przegrał z Religą Gdyby wyborcy głosowali tak, jak zapowiadają wrześniowe wyniki sondaży, Sejm będzie podzielony i niezdolny do wyłonienia mocnej, programowo klarownej większości. Każdy możliwy rząd byłby tworem tymczasowym. Każdy potencjalny premier, nawet uzbrojony w potężne instrumenty działania, musiałby oddać część tek w ajencję swoim koalicjantom i nie miałby większego wpływu na ich decyzje. Nieuchronne spory wewnątrz rządu prowadziłyby tylko do osłabienia zdolności jego działania. Łatwo byłyby one wykorzystywane przez przeciwników, a przy tym, jak zawsze, burzyły opinię publiczną.
Festiwal radykalizmu
Każda z partii wydaje się obecnie okopana w swoich radykalnych hasłach. Lewica jest ostro antykatolicka, pełna haseł o równości, zgłaszająca postulaty zwiększania obciążeń podatkowych dla ludzi zamożnych i przedsiębiorców. Samoobrona jest z kolei socjalistyczna w treści i formie: niechętna w retoryce wszystkim ugrupowaniom, a w istocie demagogiczna i gotowa głosić dowolne hasła, byle tylko zdobyć popularność. Liga Polskich Rodzin jest otwarcie nacjonalistyczna, antyeuropejska, klerykalna, niemal jawnie antyniemiecka i antysemicka, a przy tym lewicująca. Mamy do czynienia z licytacją pomysłów, jak ulżyć nędzy kosztem bardziej przedsiębiorczych obywateli. Prawo i Sprawiedliwość na nowo odkrywa język endecki. To partia skrajnie etatystyczna w myśleniu o gospodarce, wroga - jak LPR - liberalizmowi we wszelkich postaciach, głosząca ostre hasła karania zarówno sprawców korupcji, jak i zwykłych chuliganów. Do tego dochodzi Platforma Obywatelska ze swoim umiarkowanym programem liberalnym w sferze gospodarczej i zdecydowanymi postulatami naprawy państwa i systemu politycznego.
Jak w tej sytuacji stworzyć stabilny rząd, skoro nawet nie sposób wyłonić dwupartyjnej koalicji, a każdy trzeci partner tylko by ją osłabiał? Jak wymyślić koalicję, gdy zdaje się dzielić te partie niemal wszystko: tradycje ideowe, projekty polityczne, język, a przede wszystkim kampania polityczna, prowadzona na wyniszczenie i osłabienie potencjalnych konkurentów. Im bardziej będzie złożona struktura koalicji, tym większą rolę muszą odgrywać różnego rodzaju zakulisowe przetargi i układy. A to oznacza, że władza znów chowałaby się w cień. To budziłoby podejrzenia oraz oddalało ekipę rządzącą od społeczeństwa. Ich z mozołem wypracowywane decyzje okazywałyby się mało czytelne i wręcz zaskakujące.
Wodzostwo bez wodzów
Jak wyglądałoby rządzenie, gdyby to, co pokazują sondaże, stało się rzeczywistością? Co tydzień odbywałyby się jakieś niedostępne posiedzenia koalicjantów w tajemniczej willi na Parkowej. Tłumy dziennikarzy biwakowałyby całe noce, by uszczknąć jakiejś tajemnicy, posłuchać plotek czy urządzić niemiły swąd. Taki rząd byłby skazany na lawirowanie między partyjnymi klubami i miałby wyjątkowe trudności w przeprowadzaniu swoich projektów. Tym większe, że ambicje poszczególnych liderów partii są ciągle nie zaspokojone. Baliby się dominacji premiera i za wszelką cenę chcieliby albo podkreślać, że to oni właśnie coś wymyślili, albo się dystansować od swojego zwierzchnika, by uniknąć odpowiedzialności za trudniejsze decyzje. A z ambicjami i nadrozwiniętą wrażliwością na punkcie własnego ego na prawej stronie sceny politycznej trzeba szczególnie uważać. Wszak niemal wszystkie te partie są partiami wodzowskimi i wodzowie (Kaczyńscy, Giertych) bardzo nie lubią być niedocenieni czy niezauważeni.
Nawet gdyby rząd zdołał uniknąć pokusy obstawiania ważniejszych stanowisk rządowych oraz terenowych swoimi partyjnymi kolegami, wzmacniając korpus służby cywilnej, to i tak musiałyby się toczyć targi, kto dostanie stanowisko wojewody, a kto sekretarza stanu. Tym targom nie byłoby końca i nieustannie powracałoby widmo przesileń gabinetowych, mniej lub bardziej jawnych utarczek poszczególnych ministrów czy wyższych urzędników państwowych. Polscy politycy mają nikły szacunek dla idei tolerancji, a prawie żaden dla zmysłu kompromisu.
Parlament i rząd byłyby pozbawione poparcia zdecydowanej większości Polaków. Byłby to właściwie rząd niczyj, bez wyraźnej demokratycznej legitymizacji. Dzisiaj udział w wyborach deklaruje ledwie 40 proc. obywateli, a z doświadczenia wiemy już, że chętniej mówimy ankieterom, że coś zrobimy, niż faktycznie to robimy. Można się więc obawiać scenariusza, który zawiera się w znanym już określeniu "bałkanizacja" czy "fragmentaryzacja" polityki. Co oznacza, że coraz bardziej dzielimy się w poglądach politycznych, w wyborach, a przede wszystkim wśród polityków jest mniej gotowości do szukania porozumień, myślenia o czymś więcej niż interesach wyborczych. To nie jest moralistyczne narzekanie czy biadolenie. Takie są wnioski z analiz sondaży i kilkunastoletniego dorobku polityków.
Ucieczka z centrum
Ostatnie sondaże, w tym Pentora dla "Wprost", uderzają tym, że pokazują rozbicie sceny politycznej i stopniowy zanik lidera na tej scenie. Wszyscy gracze zdają się coraz bardziej równi w słabościach. Platforma Obywatelska ma tylko czteroprocentową przewagę nad kolejną partią (LPR) i pięcioprocentową nad Samoobroną (wedle OBOP). Z badań Pentora wynika, że przewaga PO stale się zmniejsza, choć słabe są też notowania zarówno jej konkurentów, jak i potencjalnych sojuszników. Żadna siła polityczna z pewnością nie jest w stanie zdobyć pozycji jeśli nie większościowej, to chociaż dominującej. Nie sposób rozstrzygnąć, jaki jest punkt oparcia dla PO. Rozproszkowanie sceny politycznej dokonuje się szybko, boleśnie i głośno. Pokazała to już debata wokół projektu "Cztery razy tak" autorstwa Donalda Tuska i Jana Rokity. Nikt, nawet rzekomi koalicjanci z PiS, nie zostawił suchej nitki na tym pomyśle. Nic im się nie podobało i czy z przekonania, czy z zawiści walili w liderów PO, jakby byli oni ich najgorszymi wrogami.
Bałkanizacja polskiej polityki dokonuje się z co najmniej trzech powodów. Pierwszy jest w miarę oczywisty i banalny. Po klęsce formacji postkomunistycznej partie prawicy zyskały w sondażach, acz ich możliwości poszerzenia elektoratów są ograniczone. Polscy wyborcy są dość trwale podzieleni wedle prostej zasady lewica - prawica. Pozostaje tym partiom walczyć między sobą o kawałek wyborczego ciastka. PiS robi to, przejmując endecki język LPR i grając ostro kartą antyniemiecką i eurosceptyczną. LPR z kolei na swoim kongresie nieco wycisza retorykę ideologiczną, przebierając się w partię statecznych mieszczan. PiS bez żenady mówi źle o swoich konkurentach, zarówno o platformie, jak i o partii Giertycha. Z tej walki zwycięsko może wyjść tylko SLD i SDPL. Tak samo jak w połowie lat 90. okazuje się, że na prawicy jest zbyt dużo swarów i przepychanek.
Po drugie - im bardziej uwidacznia się rozkład państwa, im głębsze są podziały społeczne, im mniejsze jest zaufanie do polityki i polityków, tym bardziej radykalne stają się język i partyjne programy. Konieczność naprawy państwa jest niemal oczywista i nieubłagana, a to oznacza, że każde z ugrupowań już wychodzi z całościowymi i bardzo głębokimi projektami przekształceń systemu politycznego. A im poważniejsze projekty, tym donośniej wybrzmiewa nieuchronny w tej sytuacji radykalizm i pryncypializm. Kłopot w tym, że tego rodzaju radykalizm zdaje się potrzebny, ale zarazem taki język polityki jeszcze bardziej dzieli wyborców i partyjnych liderów. Każda z partii ma coś innego i swoistego do zaproponowania. Zaczyna się wyścig na radykalizmy, który może się okazać dla nas wszystkich niszczący. Okaże się niszczący wtedy, gdy będzie to nie tyle rywalizacja merytoryczna, na pomysły, ile rywalizacja na to, kto mocniej i głośniej wykrzyczy swoje żądania.
Na początku lat 90. niemal wszyscy chcieli się znaleźć w centrum sceny politycznej, choć byli z sobą mocno skłóceni. Dzisiaj wszyscy, może poza PO, odrzucają język centrystyczny. Wszystkie partie grają na podziały, na to, by jeszcze silniej się okopać w swoich ideologicznych hasłach. Naszą obecną kulturę polityczną wyznaczają rosnące dystanse ideowe i programowe, choć oczywiście każda partia zapewnia nas, że pragnie tylko dobra państwa, demokracji i postępu gospodarczego, i zachowuje się tak, jakby miała samodzielnie rządzić Polską.
Po trzecie - dzielą się politycy, ale również my, obywatele, wyborcy, coraz bardziej dzielimy się w swoich interesach, położeniu gospodarczym, szansach życiowych, sposobach życia. Wystarczy przeczytać dane o możliwościach edukacyjnych młodzieży z wielkich miast i wsi. Rozpiętości narastają, a nie maleją. Różnimy się bardzo warunkami życia. Między powiatami zamojskim czy tomaszowskim a Warszawą czy Poznaniem rozwiera się przepaść zarobkowa i kulturowa. Różnimy się też coraz bardziej poglądami. Te różnice muszą znajdować odbicie na scenie politycznej.
Schyłek Kwaśniewskiego
Słabnie pozycja prezydenta Kwaśniewskiego. Po raz pierwszy nie jest on liderem wśród polityków cieszących się największym zaufaniem: w badaniu Pentora wyprzedził go prof. Zbigniew Religa. Trend ten zapewne się utrzyma, gdy komisja sejmowa ds. Orlenu jeszcze energiczniej zabierze się do badania prezydenckiej pary. Urósł nieco w popularności Jarosław Kaczyński, ale nie przekłada się to na poparcie dla jego partii. Tak samo rzecz się ma z Donaldem Tuskiem, który wyprzedził swego partnera politycznego Jana Rokitę. Obaj są politykami cenionymi, ale PO słabnie. Dość silną pozycję w testach popularności zajmuje Marek Borowski, a SDPL siłą chyba tylko jego osobowości ma jakąś szansę znaleźć się w przyszłym Sejmie. Kiepsko jest oceniany Roman Giertych, co jednak nie przeszkadza LPR utrzymać swojego elektoratu.
Krótko rzecz ujmując, testy na popularność polityków są interesujące, ale na razie w niewielkim stopniu pomagają w analizach dynamiki politycznych procesów. Uważnie i - niestety - z trwogą trzeba natomiast śledzić zmiany w rozkładzie poparcia dla partii i w postawach wyborców. Jeden fakt jeszcze zdaje się znamienny: przybywa osób niezdecydowanych. Tych, którzy nie mogą, nie chcą, nie potrafią wskazać, na kogo będą głosować. O tę grupę wyborców będą zabiegać wszyscy. Bo od wahających się, wycofanych, nieufnych obywateli zależy w pierwszej kolejności wynik wyborów do parlamentu.
Każda z partii wydaje się obecnie okopana w swoich radykalnych hasłach. Lewica jest ostro antykatolicka, pełna haseł o równości, zgłaszająca postulaty zwiększania obciążeń podatkowych dla ludzi zamożnych i przedsiębiorców. Samoobrona jest z kolei socjalistyczna w treści i formie: niechętna w retoryce wszystkim ugrupowaniom, a w istocie demagogiczna i gotowa głosić dowolne hasła, byle tylko zdobyć popularność. Liga Polskich Rodzin jest otwarcie nacjonalistyczna, antyeuropejska, klerykalna, niemal jawnie antyniemiecka i antysemicka, a przy tym lewicująca. Mamy do czynienia z licytacją pomysłów, jak ulżyć nędzy kosztem bardziej przedsiębiorczych obywateli. Prawo i Sprawiedliwość na nowo odkrywa język endecki. To partia skrajnie etatystyczna w myśleniu o gospodarce, wroga - jak LPR - liberalizmowi we wszelkich postaciach, głosząca ostre hasła karania zarówno sprawców korupcji, jak i zwykłych chuliganów. Do tego dochodzi Platforma Obywatelska ze swoim umiarkowanym programem liberalnym w sferze gospodarczej i zdecydowanymi postulatami naprawy państwa i systemu politycznego.
Jak w tej sytuacji stworzyć stabilny rząd, skoro nawet nie sposób wyłonić dwupartyjnej koalicji, a każdy trzeci partner tylko by ją osłabiał? Jak wymyślić koalicję, gdy zdaje się dzielić te partie niemal wszystko: tradycje ideowe, projekty polityczne, język, a przede wszystkim kampania polityczna, prowadzona na wyniszczenie i osłabienie potencjalnych konkurentów. Im bardziej będzie złożona struktura koalicji, tym większą rolę muszą odgrywać różnego rodzaju zakulisowe przetargi i układy. A to oznacza, że władza znów chowałaby się w cień. To budziłoby podejrzenia oraz oddalało ekipę rządzącą od społeczeństwa. Ich z mozołem wypracowywane decyzje okazywałyby się mało czytelne i wręcz zaskakujące.
Wodzostwo bez wodzów
Jak wyglądałoby rządzenie, gdyby to, co pokazują sondaże, stało się rzeczywistością? Co tydzień odbywałyby się jakieś niedostępne posiedzenia koalicjantów w tajemniczej willi na Parkowej. Tłumy dziennikarzy biwakowałyby całe noce, by uszczknąć jakiejś tajemnicy, posłuchać plotek czy urządzić niemiły swąd. Taki rząd byłby skazany na lawirowanie między partyjnymi klubami i miałby wyjątkowe trudności w przeprowadzaniu swoich projektów. Tym większe, że ambicje poszczególnych liderów partii są ciągle nie zaspokojone. Baliby się dominacji premiera i za wszelką cenę chcieliby albo podkreślać, że to oni właśnie coś wymyślili, albo się dystansować od swojego zwierzchnika, by uniknąć odpowiedzialności za trudniejsze decyzje. A z ambicjami i nadrozwiniętą wrażliwością na punkcie własnego ego na prawej stronie sceny politycznej trzeba szczególnie uważać. Wszak niemal wszystkie te partie są partiami wodzowskimi i wodzowie (Kaczyńscy, Giertych) bardzo nie lubią być niedocenieni czy niezauważeni.
Nawet gdyby rząd zdołał uniknąć pokusy obstawiania ważniejszych stanowisk rządowych oraz terenowych swoimi partyjnymi kolegami, wzmacniając korpus służby cywilnej, to i tak musiałyby się toczyć targi, kto dostanie stanowisko wojewody, a kto sekretarza stanu. Tym targom nie byłoby końca i nieustannie powracałoby widmo przesileń gabinetowych, mniej lub bardziej jawnych utarczek poszczególnych ministrów czy wyższych urzędników państwowych. Polscy politycy mają nikły szacunek dla idei tolerancji, a prawie żaden dla zmysłu kompromisu.
Parlament i rząd byłyby pozbawione poparcia zdecydowanej większości Polaków. Byłby to właściwie rząd niczyj, bez wyraźnej demokratycznej legitymizacji. Dzisiaj udział w wyborach deklaruje ledwie 40 proc. obywateli, a z doświadczenia wiemy już, że chętniej mówimy ankieterom, że coś zrobimy, niż faktycznie to robimy. Można się więc obawiać scenariusza, który zawiera się w znanym już określeniu "bałkanizacja" czy "fragmentaryzacja" polityki. Co oznacza, że coraz bardziej dzielimy się w poglądach politycznych, w wyborach, a przede wszystkim wśród polityków jest mniej gotowości do szukania porozumień, myślenia o czymś więcej niż interesach wyborczych. To nie jest moralistyczne narzekanie czy biadolenie. Takie są wnioski z analiz sondaży i kilkunastoletniego dorobku polityków.
Ucieczka z centrum
Ostatnie sondaże, w tym Pentora dla "Wprost", uderzają tym, że pokazują rozbicie sceny politycznej i stopniowy zanik lidera na tej scenie. Wszyscy gracze zdają się coraz bardziej równi w słabościach. Platforma Obywatelska ma tylko czteroprocentową przewagę nad kolejną partią (LPR) i pięcioprocentową nad Samoobroną (wedle OBOP). Z badań Pentora wynika, że przewaga PO stale się zmniejsza, choć słabe są też notowania zarówno jej konkurentów, jak i potencjalnych sojuszników. Żadna siła polityczna z pewnością nie jest w stanie zdobyć pozycji jeśli nie większościowej, to chociaż dominującej. Nie sposób rozstrzygnąć, jaki jest punkt oparcia dla PO. Rozproszkowanie sceny politycznej dokonuje się szybko, boleśnie i głośno. Pokazała to już debata wokół projektu "Cztery razy tak" autorstwa Donalda Tuska i Jana Rokity. Nikt, nawet rzekomi koalicjanci z PiS, nie zostawił suchej nitki na tym pomyśle. Nic im się nie podobało i czy z przekonania, czy z zawiści walili w liderów PO, jakby byli oni ich najgorszymi wrogami.
Bałkanizacja polskiej polityki dokonuje się z co najmniej trzech powodów. Pierwszy jest w miarę oczywisty i banalny. Po klęsce formacji postkomunistycznej partie prawicy zyskały w sondażach, acz ich możliwości poszerzenia elektoratów są ograniczone. Polscy wyborcy są dość trwale podzieleni wedle prostej zasady lewica - prawica. Pozostaje tym partiom walczyć między sobą o kawałek wyborczego ciastka. PiS robi to, przejmując endecki język LPR i grając ostro kartą antyniemiecką i eurosceptyczną. LPR z kolei na swoim kongresie nieco wycisza retorykę ideologiczną, przebierając się w partię statecznych mieszczan. PiS bez żenady mówi źle o swoich konkurentach, zarówno o platformie, jak i o partii Giertycha. Z tej walki zwycięsko może wyjść tylko SLD i SDPL. Tak samo jak w połowie lat 90. okazuje się, że na prawicy jest zbyt dużo swarów i przepychanek.
Po drugie - im bardziej uwidacznia się rozkład państwa, im głębsze są podziały społeczne, im mniejsze jest zaufanie do polityki i polityków, tym bardziej radykalne stają się język i partyjne programy. Konieczność naprawy państwa jest niemal oczywista i nieubłagana, a to oznacza, że każde z ugrupowań już wychodzi z całościowymi i bardzo głębokimi projektami przekształceń systemu politycznego. A im poważniejsze projekty, tym donośniej wybrzmiewa nieuchronny w tej sytuacji radykalizm i pryncypializm. Kłopot w tym, że tego rodzaju radykalizm zdaje się potrzebny, ale zarazem taki język polityki jeszcze bardziej dzieli wyborców i partyjnych liderów. Każda z partii ma coś innego i swoistego do zaproponowania. Zaczyna się wyścig na radykalizmy, który może się okazać dla nas wszystkich niszczący. Okaże się niszczący wtedy, gdy będzie to nie tyle rywalizacja merytoryczna, na pomysły, ile rywalizacja na to, kto mocniej i głośniej wykrzyczy swoje żądania.
Na początku lat 90. niemal wszyscy chcieli się znaleźć w centrum sceny politycznej, choć byli z sobą mocno skłóceni. Dzisiaj wszyscy, może poza PO, odrzucają język centrystyczny. Wszystkie partie grają na podziały, na to, by jeszcze silniej się okopać w swoich ideologicznych hasłach. Naszą obecną kulturę polityczną wyznaczają rosnące dystanse ideowe i programowe, choć oczywiście każda partia zapewnia nas, że pragnie tylko dobra państwa, demokracji i postępu gospodarczego, i zachowuje się tak, jakby miała samodzielnie rządzić Polską.
Po trzecie - dzielą się politycy, ale również my, obywatele, wyborcy, coraz bardziej dzielimy się w swoich interesach, położeniu gospodarczym, szansach życiowych, sposobach życia. Wystarczy przeczytać dane o możliwościach edukacyjnych młodzieży z wielkich miast i wsi. Rozpiętości narastają, a nie maleją. Różnimy się bardzo warunkami życia. Między powiatami zamojskim czy tomaszowskim a Warszawą czy Poznaniem rozwiera się przepaść zarobkowa i kulturowa. Różnimy się też coraz bardziej poglądami. Te różnice muszą znajdować odbicie na scenie politycznej.
Schyłek Kwaśniewskiego
Słabnie pozycja prezydenta Kwaśniewskiego. Po raz pierwszy nie jest on liderem wśród polityków cieszących się największym zaufaniem: w badaniu Pentora wyprzedził go prof. Zbigniew Religa. Trend ten zapewne się utrzyma, gdy komisja sejmowa ds. Orlenu jeszcze energiczniej zabierze się do badania prezydenckiej pary. Urósł nieco w popularności Jarosław Kaczyński, ale nie przekłada się to na poparcie dla jego partii. Tak samo rzecz się ma z Donaldem Tuskiem, który wyprzedził swego partnera politycznego Jana Rokitę. Obaj są politykami cenionymi, ale PO słabnie. Dość silną pozycję w testach popularności zajmuje Marek Borowski, a SDPL siłą chyba tylko jego osobowości ma jakąś szansę znaleźć się w przyszłym Sejmie. Kiepsko jest oceniany Roman Giertych, co jednak nie przeszkadza LPR utrzymać swojego elektoratu.
Krótko rzecz ujmując, testy na popularność polityków są interesujące, ale na razie w niewielkim stopniu pomagają w analizach dynamiki politycznych procesów. Uważnie i - niestety - z trwogą trzeba natomiast śledzić zmiany w rozkładzie poparcia dla partii i w postawach wyborców. Jeden fakt jeszcze zdaje się znamienny: przybywa osób niezdecydowanych. Tych, którzy nie mogą, nie chcą, nie potrafią wskazać, na kogo będą głosować. O tę grupę wyborców będą zabiegać wszyscy. Bo od wahających się, wycofanych, nieufnych obywateli zależy w pierwszej kolejności wynik wyborów do parlamentu.
Więcej możesz przeczytać w 39/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.