W Gdyni zobaczyliśmy kino wewnętrznego obiegu, któremu widz w ogóle nie jest potrzebny Pomiędzy budynkami, gdzie odbywał się tegoroczny festiwal filmowy w Gdyni, krążyła kolejka. Napis na wagonikach głosił: "Pociąg do Hollywood". Po bliższym przyjrzeniu się lokomotywie dało się zauważyć, że udawał ją stary traktor, przerobiony za pomocą tektury, drutów i farby. Tegoroczny festiwal był właśnie takim traktorem do Pcimia udającym pociąg do Hollywood. Na festiwalu pełno było dętych zapewnień o rozwoju i rozkwicie naszej kinematografii, spod których wyzierały siermiężność i nijakość.
Chwila dla siebie
"Poniedziałek - ja, wtorek - ja, środa - ja..." - pisał Witold Gombrowicz na początku swojego "Dziennika". Tyle że miał do tego prawo, bo był wybitnym pisarzem i dramaturgiem. Nasi filmowcy powtarzają te słowa za Gombrowiczem w karykaturalnej postaci. W ich wydaniu oznaczają one tylko tyle, że filmy robi się dla siebie, by zaspokoić i uszczęśliwić własne ego. Ewentualnie żeby się pochwalić kolegom z branży, że ego jednych jest bardziej wybujałe od ego u innych. W Gdyni mieliśmy do czynienia z kinem wewnętrznego obiegu, któremu widz w ogóle nie jest potrzebny.
"Wiesz, po co ludzie robią zdjęcia? Po to, żeby zatrzymać chwilę" - tłumaczy swemu nie narodzonemu dziecku Ewa, bohaterka filmu "Ono" Małgorzaty Szumowskiej (premiera na festiwalu). Ona i inni rodzimi filmowcy kręcą filmy, by zatrzymać chwilę - dla siebie. Sami swoje filmy oceniają i doceniają (zeszłoroczny laureat - "Warszawa" Dariusza Gajewskiego - spotkał się z kompletną obojętnością widzów). W Gdyni hasło "wielki sukces" nie oznacza, że film obejrzało kilkaset tysięcy widzów, bo byłoby to wręcz nieeleganckie. Według norm tej imprezy, film "zrobił furorę", gdy został pokazany na dwóch nieważnych zagranicznych festiwalach i na jednym średnim, ale nie w głównym konkursie, tylko w jakiejś peryferyjnej sekcji.
Papierosy, wódka, seks
Niczego w naszej kinematografii nie zmieni ustawa zapewniająca filmowcom finansowe zasilanie z kieszeni podatnika. Jeśli będą oni dostawać więcej pieniędzy, to po prostu więcej zmarnują na złe i nudne filmy. Filmowcy (nie wszyscy oczywiście) myślą wprawdzie głupio, ale racjonalnie: po co robić dobre filmy dla ludzi, skoro to, czy i ile osób je oglądało, nie ma żadnego wpływu na finansowanie następnego projektu. Gdyby nagle wprowadzić w Polsce brutalną hollywoodzką zasadę: "Jesteś tak dobry jak twój ostatni film", to w tym roku na placu boju pozostaliby Ryszard Zatorski, reżyser "Nigdy w życiu", i jeden z niewielu twórców od lat rozumiejących istotę filmowego rzemiosła - Juliusz Machulski. Cała reszta stworzyła długie, podobne do siebie etiudy, które można by skleić i trudno byłoby poznać, że wyszły spod ręki różnych ludzi. Te filmy łączą: warsztatowa nieporadność i kompletna nieumiejętność opowiadania interesujących historii.
Największą bolączką polskich filmów są od kilku lat scenariusze. Większość fabuł prezentowanych w Gdyni miała w sobie potencjał na piętnaście do trzydziestu minut filmu. Reszta to wata, która ma wypełnić czas do rozmiarów pełnego metrażu. Dodatkowo była to wata bardzo nieudolnie i niespójnie poutykana. Złe scenariusze w większości napisali sami reżyserzy: w prawie trzech czwartych konkursowych produkcji reżyser był jednocześnie scenarzystą.
Mając kiepski scenariusz, aktorzy, operator, scenograf i reszta ekipy starają się tylko jakoś rozciągnąć dzieło do siedemdziesięciu minut, by można było je nazwać filmem długometrażowym. Ponad 30 lat temu w "Rejsie" Marka Piwowskiego wyśmiano palenie papierosów w polskich filmach jako nudną zapchajdziurę. I nic się nie zmieniło. W prawie każdym z konkursowych obrazów bohaterowie celebrują zapalanie papierosów (każdy taki gest to kilka dodatkowych sekund). Triada, która była jazdą obowiązkową polskiego kina na przełomie lat 70. i 80. - papierosy, wódka i seks - znowu obowiązuje. Festiwalowi widzowie mogli obejrzeć wypalenie kilkunastu paczek papierosów, wypicie kilkunastu skrzynek wódki i kilkanaście nagich aktorek (a nawet kilku aktorów). W ostatniej kategorii rekord prędkości pobito w "Trzecim", który rozpoczyna się od striptizu Magdaleny Cieleckiej, a pierwszą kwestią wypowiedzianą w filmie jest słowo "Chcesz?" (w domyśle: seksu).
Cysterny miałkiego filozofowania
Jeśli szukać w tegorocznej Gdyni jakichś wspólnych elementów polskiego kina, to jest nim nostalgia za PRL (przoduje w tym nadzwyczaj mdły "Mój Nikifor"). Zdaniem naszych filmowców, to czasy, gdy było sympatycznie i pastelowo, a ludziom żyło się dostatnio. Prezentowane filmy albo dzieją się w tamtych czasach, albo tło ubiegłych dekad jest w nich ostoją i opoką dla współczesnych bohaterów. W ścieżkach dźwiękowych filmów słychać największe gwiazdy muzyki sprzed lat: od Czerwonych Gitar i Czesława Niemena, przez Dwa plus Jeden, po Lady Pank.
Można odnieść wrażenie, że polscy filmowcy korzystają z tego samego bryku. Jeśli akcja dzieje się na weselu, to zespół musi grać "Białego misia" ("Wesele", "Ono"). Jeśli trzeba pokazać, że mamy do czynienia z rodziną kultywującą tradycyjne wartości, to w domu słucha się Bacha ("Ono", "Pręgi"). Jeśli puenta filmu jest subtelna, to należy ją powtórzyć kilkakrotnie, a ostatni raz w najbardziej łopatologiczny sposób ("Trzeci", "Pręgi").
Słuchając reżyserów na konferencjach prasowych przed głównymi konkursowymi prezentacjami, ma się wrażenie, że występuje jedna i ta sama osoba. Wszyscy powtarzają w kółko, że "chcieli coś opowiedzieć od siebie", że "starają się nie ulegać modom" (czytaj: programowo nie robimy filmów dla widzów, bo to artystyczna prostytucja). Cóż z tego, że w filmach Magdaleny Piekorz ("Pręgi"), Małgorzaty Szumowskiej ("Ono") czy Przemysława Wojcieszka ("W dół kolorowym wzgórzem") widać talent i przebłyski filmowego rzemiosła? Twórcy ci robili wszystko, by te pozytywy ukryć pod cysternami miałkiego filozofowania i chałupniczej psychologii.
Wywrócone priorytety
Filmowcy, którzy potrafiliby i mogliby tworzyć dobre i ciekawe filmy, mają wskutek systemu finansowania naszej kinematografii wywrócone priorytety. Uważają, że widz jest wartością najmniej istotną. W tym mniemaniu, jak łatwo było zauważyć na konferencjach prasowych, podtrzymuje ich większość polskich krytyków, których słuszniej byłoby nazywać pochlebcami. Nie zadają oni najistotniejszego pytania: po co powstały te filmy? Dlaczego wyprodukowano aż dwadzieścia obrazów fabularnych, skoro większość ich twórców w ogóle nie dba o to, czy ktoś zechce je zobaczyć. To, że "Pręgi" czy "Wesele" były wyraźnie lepsze od reszty prezentowanych filmów, nie oznacza, że były to dobre produkcje. Wygląda na to, że wkrótce jako sukces będzie się traktować filmy, na których można wytrzymać piętnaście minut. Na szczęście jest jeszcze kino amerykańskie.
Złote Lwy 2004
"Pręgi" (reż. Magdalena Piekorz)- Wielka Nagroda 29. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
Krystyna Feldman - nagroda dla najlepszej aktorki ("Mój Nikifor")
Marian Dziędziel - nagroda dla najlepszego aktora ("Wesele")
Przemysław Wojcieszek - nagroda za reżyserię ("W dół kolorowym wzgórzem")
"Poniedziałek - ja, wtorek - ja, środa - ja..." - pisał Witold Gombrowicz na początku swojego "Dziennika". Tyle że miał do tego prawo, bo był wybitnym pisarzem i dramaturgiem. Nasi filmowcy powtarzają te słowa za Gombrowiczem w karykaturalnej postaci. W ich wydaniu oznaczają one tylko tyle, że filmy robi się dla siebie, by zaspokoić i uszczęśliwić własne ego. Ewentualnie żeby się pochwalić kolegom z branży, że ego jednych jest bardziej wybujałe od ego u innych. W Gdyni mieliśmy do czynienia z kinem wewnętrznego obiegu, któremu widz w ogóle nie jest potrzebny.
"Wiesz, po co ludzie robią zdjęcia? Po to, żeby zatrzymać chwilę" - tłumaczy swemu nie narodzonemu dziecku Ewa, bohaterka filmu "Ono" Małgorzaty Szumowskiej (premiera na festiwalu). Ona i inni rodzimi filmowcy kręcą filmy, by zatrzymać chwilę - dla siebie. Sami swoje filmy oceniają i doceniają (zeszłoroczny laureat - "Warszawa" Dariusza Gajewskiego - spotkał się z kompletną obojętnością widzów). W Gdyni hasło "wielki sukces" nie oznacza, że film obejrzało kilkaset tysięcy widzów, bo byłoby to wręcz nieeleganckie. Według norm tej imprezy, film "zrobił furorę", gdy został pokazany na dwóch nieważnych zagranicznych festiwalach i na jednym średnim, ale nie w głównym konkursie, tylko w jakiejś peryferyjnej sekcji.
Papierosy, wódka, seks
Niczego w naszej kinematografii nie zmieni ustawa zapewniająca filmowcom finansowe zasilanie z kieszeni podatnika. Jeśli będą oni dostawać więcej pieniędzy, to po prostu więcej zmarnują na złe i nudne filmy. Filmowcy (nie wszyscy oczywiście) myślą wprawdzie głupio, ale racjonalnie: po co robić dobre filmy dla ludzi, skoro to, czy i ile osób je oglądało, nie ma żadnego wpływu na finansowanie następnego projektu. Gdyby nagle wprowadzić w Polsce brutalną hollywoodzką zasadę: "Jesteś tak dobry jak twój ostatni film", to w tym roku na placu boju pozostaliby Ryszard Zatorski, reżyser "Nigdy w życiu", i jeden z niewielu twórców od lat rozumiejących istotę filmowego rzemiosła - Juliusz Machulski. Cała reszta stworzyła długie, podobne do siebie etiudy, które można by skleić i trudno byłoby poznać, że wyszły spod ręki różnych ludzi. Te filmy łączą: warsztatowa nieporadność i kompletna nieumiejętność opowiadania interesujących historii.
Największą bolączką polskich filmów są od kilku lat scenariusze. Większość fabuł prezentowanych w Gdyni miała w sobie potencjał na piętnaście do trzydziestu minut filmu. Reszta to wata, która ma wypełnić czas do rozmiarów pełnego metrażu. Dodatkowo była to wata bardzo nieudolnie i niespójnie poutykana. Złe scenariusze w większości napisali sami reżyserzy: w prawie trzech czwartych konkursowych produkcji reżyser był jednocześnie scenarzystą.
Mając kiepski scenariusz, aktorzy, operator, scenograf i reszta ekipy starają się tylko jakoś rozciągnąć dzieło do siedemdziesięciu minut, by można było je nazwać filmem długometrażowym. Ponad 30 lat temu w "Rejsie" Marka Piwowskiego wyśmiano palenie papierosów w polskich filmach jako nudną zapchajdziurę. I nic się nie zmieniło. W prawie każdym z konkursowych obrazów bohaterowie celebrują zapalanie papierosów (każdy taki gest to kilka dodatkowych sekund). Triada, która była jazdą obowiązkową polskiego kina na przełomie lat 70. i 80. - papierosy, wódka i seks - znowu obowiązuje. Festiwalowi widzowie mogli obejrzeć wypalenie kilkunastu paczek papierosów, wypicie kilkunastu skrzynek wódki i kilkanaście nagich aktorek (a nawet kilku aktorów). W ostatniej kategorii rekord prędkości pobito w "Trzecim", który rozpoczyna się od striptizu Magdaleny Cieleckiej, a pierwszą kwestią wypowiedzianą w filmie jest słowo "Chcesz?" (w domyśle: seksu).
Cysterny miałkiego filozofowania
Jeśli szukać w tegorocznej Gdyni jakichś wspólnych elementów polskiego kina, to jest nim nostalgia za PRL (przoduje w tym nadzwyczaj mdły "Mój Nikifor"). Zdaniem naszych filmowców, to czasy, gdy było sympatycznie i pastelowo, a ludziom żyło się dostatnio. Prezentowane filmy albo dzieją się w tamtych czasach, albo tło ubiegłych dekad jest w nich ostoją i opoką dla współczesnych bohaterów. W ścieżkach dźwiękowych filmów słychać największe gwiazdy muzyki sprzed lat: od Czerwonych Gitar i Czesława Niemena, przez Dwa plus Jeden, po Lady Pank.
Można odnieść wrażenie, że polscy filmowcy korzystają z tego samego bryku. Jeśli akcja dzieje się na weselu, to zespół musi grać "Białego misia" ("Wesele", "Ono"). Jeśli trzeba pokazać, że mamy do czynienia z rodziną kultywującą tradycyjne wartości, to w domu słucha się Bacha ("Ono", "Pręgi"). Jeśli puenta filmu jest subtelna, to należy ją powtórzyć kilkakrotnie, a ostatni raz w najbardziej łopatologiczny sposób ("Trzeci", "Pręgi").
Słuchając reżyserów na konferencjach prasowych przed głównymi konkursowymi prezentacjami, ma się wrażenie, że występuje jedna i ta sama osoba. Wszyscy powtarzają w kółko, że "chcieli coś opowiedzieć od siebie", że "starają się nie ulegać modom" (czytaj: programowo nie robimy filmów dla widzów, bo to artystyczna prostytucja). Cóż z tego, że w filmach Magdaleny Piekorz ("Pręgi"), Małgorzaty Szumowskiej ("Ono") czy Przemysława Wojcieszka ("W dół kolorowym wzgórzem") widać talent i przebłyski filmowego rzemiosła? Twórcy ci robili wszystko, by te pozytywy ukryć pod cysternami miałkiego filozofowania i chałupniczej psychologii.
Wywrócone priorytety
Filmowcy, którzy potrafiliby i mogliby tworzyć dobre i ciekawe filmy, mają wskutek systemu finansowania naszej kinematografii wywrócone priorytety. Uważają, że widz jest wartością najmniej istotną. W tym mniemaniu, jak łatwo było zauważyć na konferencjach prasowych, podtrzymuje ich większość polskich krytyków, których słuszniej byłoby nazywać pochlebcami. Nie zadają oni najistotniejszego pytania: po co powstały te filmy? Dlaczego wyprodukowano aż dwadzieścia obrazów fabularnych, skoro większość ich twórców w ogóle nie dba o to, czy ktoś zechce je zobaczyć. To, że "Pręgi" czy "Wesele" były wyraźnie lepsze od reszty prezentowanych filmów, nie oznacza, że były to dobre produkcje. Wygląda na to, że wkrótce jako sukces będzie się traktować filmy, na których można wytrzymać piętnaście minut. Na szczęście jest jeszcze kino amerykańskie.
Złote Lwy 2004
"Pręgi" (reż. Magdalena Piekorz)- Wielka Nagroda 29. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
Krystyna Feldman - nagroda dla najlepszej aktorki ("Mój Nikifor")
Marian Dziędziel - nagroda dla najlepszego aktora ("Wesele")
Przemysław Wojcieszek - nagroda za reżyserię ("W dół kolorowym wzgórzem")
Więcej możesz przeczytać w 39/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.