Ciekawe, czy biznesmeni bawiący w salonach Pałacu Prezydenckiego wrzucali do kapelusza karty kredytowe Fundacja to jest bardzo dobry pomysł na życie. Można się wyżywić i jeszcze chodzić w glorii dobroczyńcy. Nic dziwnego, że zakładanie i prowadzenie fundacji cieszy się takim powodzeniem. Nawet Pruszków założył fundację, do której wpłacał pieniądze z rabunków i wymuszeń. A potem oczywiście wyjmował. Sam myślałem o założeniu Fundacji Podnoszenia Kobiet Upadłych. Sponsorami mogliby być ludzie zajęci, którzy nie mają czasu na wyszukiwanie kobiet upadłych, a często nie są nawet w stanie odróżnić upadłej od wzniosłej. Dzięki mojej fundacji mogliby wejść w kontakt z kobietą upadłą i przynajmniej nieco ją unieść. Obojętnych na tragiczny los kobiet upadłych i uchylających się od płacenia datków zamierzałem zachęcać obietnicą, że nie będę o nich pisał felietonów. O tych, którzy dadzą najwięcej, napiszę pochlebnie, a nawet przymilnie.
Prawo stwarza nam wspaniałe możliwości moralnie i materialnie godnej egzystencji. Myślałem też o założeniu Społecznego Instytutu Badań nad Szkodliwością Wódki i Zakąski. Członkowie instytutu wydatki na przedmiot badań mogliby sobie odpisywać w całości od podatków, a także ubiegać się o dotacje z ministerstw edukacji, zdrowia, kultury oraz z Unii Europejskiej. Kilka udanych eksperymentów ze sprawdzaniem działania wódki i zakąski na zaproszonych gości odpowiedniej rangi zwiększyłoby szanse na subwencje, instytut mógłby mieć nawet dochody własne, sprzedając puste butelki.
Jeszcze lepsze jest założenie związku religijnego. Trzeba tylko wybrać odpowiedni przedmiot kultu i dobrać starannie kapłanów i wiernych. Ale najlepiej jest połączyć to wszystko razem i mieć kościół, który jest równocześnie fundacją i instytutem stosowanych nauk gastronomicznych. Wtedy sukces mamy murowany.
Takie pomysły zaczęły mi przychodzić do głowy po lekturze doniesień na temat fundacji Porozumienie bez Barier pani prezydentowej Jolanty Kwaśniewskiej. Toż to wypisz wymaluj kościół pod wezwaniem światłego Aleksandra z wyszynkiem. Zwłaszcza podobały mi się wspomnienia Jerzego Urbana o zbieraniu od wiernych biesiadników pieniędzy na tacę, a raczej do kapelusza. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego pani prezydentowa nosi takie duże kapelusze, ale teraz już wiem. Do dużego kapelusza zmieści się znacznie więcej niż do małego rondelka. Skądinąd ciekawe, czy biznesmeni bawiący w salonach Pałacu Prezydenckiego na nabożeństwie ku czci fundacji wrzucali do kapelusza karty kredytowe. Nie znam wielu biznesmenów, ale z paroma się jednak zetknąłem i wiem, że nie noszą gotówki, nawet bilonu, bo do niczego nie jest im potrzebna. Skoro przychodzili z gotówką, to wiedzieli, że będą wrzucać. Będą kucać i wrzucać.
Mówiąc poważnie, dobroczynność jest rzeczą ze wszech miar szlachetną, jeśli jest dobrowolna. Jeśli nie oczekuje się za nią niczego i niczego nie dostaje, poza wdzięcznością wspieranych. Jest pięknie, jeśli ludzie na najwyższych szczeblach władzy dzielą się z potrzebującymi, ale dwuznaczne staje się, gdy organizują dobroczynność wśród osób od nich w jakiś sposób zależnych. Marszałek Piłsudski uprawiał dobroczynność, przekazując całe swoje pobory naczelnego wodza na Uniwersytet Wileński. Pani marszałkowa Aleksandra Piłsudska nie organizowała rautów dla Konów, Poznańskich, Cegielskich czy Haberbuschów i nie zbierała od nich na sieroty i wdowy. Damy z towarzystwa organizowały wprawdzie bale dobroczynne na rakowatych, ale zawsze okazywało się, że bal przyniósł deficyt i chorzy na raka są winni organizatorom sporo pieniędzy.
Brytyjska rodzina królewska zachęca poddanych do wspierania rozmaitych przedsięwzięć dobroczynnych, ale sama królowa nie łazi z kapeluszem po Windsorze, a książę Karol z dżokejką. Nawet premier Blair, choć ma gminne pochodzenie, tego nie robi. Warto poczytać sobie rubrykę "Spadki" w angielskiej gazecie "The Daily Telegraph", ile tam ludzie zapisują na cele dobroczynne bez żadnej nadziei na zadośćuczynienie - poza czyjąś modlitwą za dusze zmarłych.
W Wielkiej Brytanii, ojczyźnie dobroczynności, istnieje dla niej klimat moralny. Ludzie dają z poczucia odpowiedzialności i przyzwoitości. Bez nacisków i bez żadnej dwuznacznej atmosfery. Dają, bo chcą, a władza polityczna trzyma się od tych pieniędzy z daleka. Może i ze strachu, żeby nie padło na nią żadne posądzenie. Bo fundacji wspierania upadłych z wysoka polityków nie ma.
Jeszcze lepsze jest założenie związku religijnego. Trzeba tylko wybrać odpowiedni przedmiot kultu i dobrać starannie kapłanów i wiernych. Ale najlepiej jest połączyć to wszystko razem i mieć kościół, który jest równocześnie fundacją i instytutem stosowanych nauk gastronomicznych. Wtedy sukces mamy murowany.
Takie pomysły zaczęły mi przychodzić do głowy po lekturze doniesień na temat fundacji Porozumienie bez Barier pani prezydentowej Jolanty Kwaśniewskiej. Toż to wypisz wymaluj kościół pod wezwaniem światłego Aleksandra z wyszynkiem. Zwłaszcza podobały mi się wspomnienia Jerzego Urbana o zbieraniu od wiernych biesiadników pieniędzy na tacę, a raczej do kapelusza. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego pani prezydentowa nosi takie duże kapelusze, ale teraz już wiem. Do dużego kapelusza zmieści się znacznie więcej niż do małego rondelka. Skądinąd ciekawe, czy biznesmeni bawiący w salonach Pałacu Prezydenckiego na nabożeństwie ku czci fundacji wrzucali do kapelusza karty kredytowe. Nie znam wielu biznesmenów, ale z paroma się jednak zetknąłem i wiem, że nie noszą gotówki, nawet bilonu, bo do niczego nie jest im potrzebna. Skoro przychodzili z gotówką, to wiedzieli, że będą wrzucać. Będą kucać i wrzucać.
Mówiąc poważnie, dobroczynność jest rzeczą ze wszech miar szlachetną, jeśli jest dobrowolna. Jeśli nie oczekuje się za nią niczego i niczego nie dostaje, poza wdzięcznością wspieranych. Jest pięknie, jeśli ludzie na najwyższych szczeblach władzy dzielą się z potrzebującymi, ale dwuznaczne staje się, gdy organizują dobroczynność wśród osób od nich w jakiś sposób zależnych. Marszałek Piłsudski uprawiał dobroczynność, przekazując całe swoje pobory naczelnego wodza na Uniwersytet Wileński. Pani marszałkowa Aleksandra Piłsudska nie organizowała rautów dla Konów, Poznańskich, Cegielskich czy Haberbuschów i nie zbierała od nich na sieroty i wdowy. Damy z towarzystwa organizowały wprawdzie bale dobroczynne na rakowatych, ale zawsze okazywało się, że bal przyniósł deficyt i chorzy na raka są winni organizatorom sporo pieniędzy.
Brytyjska rodzina królewska zachęca poddanych do wspierania rozmaitych przedsięwzięć dobroczynnych, ale sama królowa nie łazi z kapeluszem po Windsorze, a książę Karol z dżokejką. Nawet premier Blair, choć ma gminne pochodzenie, tego nie robi. Warto poczytać sobie rubrykę "Spadki" w angielskiej gazecie "The Daily Telegraph", ile tam ludzie zapisują na cele dobroczynne bez żadnej nadziei na zadośćuczynienie - poza czyjąś modlitwą za dusze zmarłych.
W Wielkiej Brytanii, ojczyźnie dobroczynności, istnieje dla niej klimat moralny. Ludzie dają z poczucia odpowiedzialności i przyzwoitości. Bez nacisków i bez żadnej dwuznacznej atmosfery. Dają, bo chcą, a władza polityczna trzyma się od tych pieniędzy z daleka. Może i ze strachu, żeby nie padło na nią żadne posądzenie. Bo fundacji wspierania upadłych z wysoka polityków nie ma.
Więcej możesz przeczytać w 39/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.