Możemy dogonić Hiszpanię lub dać się dogonić Ukrainie "Sunny prospects", czyli "Świetlana przyszłość" - tak korespondencję z Polski zatytułował "The Economist". Brytyjskich dziennikarzy wprawiły w podziw wskaźniki naszej gospodarki: 6,9 proc. wzrostu w pierwszym kwartale i 6,1 proc. w drugim! To trzy razy wyższa dynamika wzrostu PKB niż w większości krajów unii. To samo, co wzbudziło podziw Brytyjczyków, wywołało popłoch wśród szefów skostniałych gospodarek UE. Kanclerz Niemiec i prezydent Francji zaczęli oskarżać nas o dumping podatkowy i domagać się unifikacji stawek podatku dla firm (CIT). Popłoch jest uzasadniony: Polska jest w stanie wykonać drugi skok tygrysa, podobny do tego z połowy lat 90. - twierdzą ekonomiści. Ten skok zresztą już się zaczął. Jeśli się uda, za 10 lat osiągniemy poziom życia społeczeństw dzisiejszej Grecji, Portugalii, a nawet Hiszpanii. Jeśli nie - grozi nam, że doścignie nas Ukraina. Prezydent Chirac i kanclerz Schröder byliby zapewne znacznie spokojniejsi, gdyby śledzili plany obecnego polskiego rządu, który nie lubi zbyt daleko skakać. Kiedy premier Miller wypowiadał zaklęcia właściwe dla swojej formacji, czyli "sprawiedliwość społeczna" albo "potrzeby mniej zarabiających", dodawał zawsze słowa: rynek, ekonomia. Premier Belka, profesor ekonomii, już nawet nie ukrywa, że jest socjalistą z krwi i kości, któremu są obce nawet zasady "trzeciej drogi" sformułowane przez Blaira i Schrödera. - Jeżeli na początku października rząd Marka Belki uzyska w Sejmie wotum zaufania, Polska straci kolejny rok - uważa Rafał Antczak, ekspert Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych. Kandydatów na tygrysa Europy jest przecież wielu. Na przykład centroprawicowy rząd Słowacji już planuje obniżkę wprowadzonego w tym roku podatku liniowego z 19 proc. do 16 proc. Podobne zmiany szykują się w Estonii, na Łotwie i Węgrzech.
Plan sześcioletni
W latach 1994-2000 Polska - obok Irlandii - była najszybciej rozwijającym się krajem Europy. To rezultat liberalnych reform Leszka Balcerowicza z 1989 r. Nasz produkt krajowy brutto powiększył się w ciągu tych sześciu lat prawie o połowę (45,6 proc.). Przybyło nam wtedy ponad pół miliona mieszkań, 3 mln samochodów (liczba zarejestrowanych pojazdów wzrosła z 7,5 mln do 10,5 mln), milion komputerów osobistych. Takie dobra, jak telewizory kolorowe i pralki automatyczne, stały się dostępne praktycznie dla każdej rodziny. Efektem ubocznym była stopniowa zmiana wizerunku Polski w świecie. Zaczęliśmy być nazywani tygrysem Europy. Cichły idiotyczne dowcipy Haralda Schmidta w niemieckiej telewizji, z użycia znikało polnische Wirtschaft - pogardliwe określenie polskiej gospodarki. Co roku w raportach komplementował nas Międzynarodowy Fundusz Walutowy, stwierdzając, że "Polska należy do krajów, które z największym sukcesem przebudowały system gospodarczy".
Pierwsza śmierć tygrysa
W czwartym kwartale 2000 r. tempo wzrostu polskiego PKB spadło jednak do 1 proc. i nad naszą gospodarką pojawiło się widmo stagnacji. Na domiar złego zaczęło rosnąć bezrobocie (z 10 proc. do 13 proc., potem do 15 proc., wreszcie do 20 proc.). Co takiego się stało? Kto zawinił? Odpowiedź jest prosta: tzw. dobrzy ludzie, którzy ciągle "pochylali się z troską" i "równo dzielili owoce wzrostu". To w następstwie ich działalności płace w Polsce rosły dużo szybciej niż w Czechach, na Węgrzech i Słowacji; w przeliczeniu na dolary osiąg-nęły wyższy poziom niż w tych krajach (mimo niższej o 10-20 proc. wydajności pracy). Miało to swoje dwa natychmiastowe skutki: zmniejszenie konkurencyjności polskich produktów i wzrost bezrobocia, przekładający się także na spadek inwestycji.
Jeszcze szybciej niż dochody osobiste rosły wydatki budżetu państwa, prowadząc w 2000 r. do powstania słynnej "czarnej dziury". Dodatkowo w latach 1997-1998, kiedy wyraźnie było widoczne przegrzanie gospodarki, zamiast hamować, dalej dopuszczano do wzrostu podaży pieniądza. Ów cudowny lek, wymyślony przez gospodarczych znachorów z SLD, PSL i AWS, zamiast pobudzać popyt krajowy, przyczyniał się niemal wyłącznie do wzrostu importu.
Miller ożywia kota
To, że gospodarka, która znalazła się na krawędzi, nie stoczyła się w przepaść, zawdzięczamy przedsiębiorcom. Część firm wprawdzie zbankrutowała, ale większość konsekwentnie obniżała koszty. Rosnące bezrobocie pomogło zahamować wzrost płac. Mimo administracyjnych udręk i manipulacji podatkowych gospodarka w okresie rządów Millera zaczęła odzyskiwać konkurencyjność. Dodatkowo pomógł słabnący złoty i związany z akcesją do Unii Europejskiej wzrost zainteresowania naszymi produktami.
Rządowi Millera udało się też zrobić coś dobrego. Mimo protestów "dobrych ludzi", głoszących, że jest to "wyzysk biednych i dotowanie bogatych" i że "rząd planowo niszczy budżet państwa", Miller obniżył podatek od dochodów firm (CIT). Po jego obniżeniu dochody państwa... wzrosły i w połowie 2004 r. wynoszą 6,7 mld zł, czyli o 2 mld zł albo - jak kto woli - o 40 proc. więcej, niż planowano. Niższy, 19-procentowy podatek mogą teraz płacić także osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą (PIT). Wcześniej oddawały fiskusowi do 40 proc. dochodów.
Europejska katapulta
Obniżka podatków dla przedsiębiorczych i integracja ze wspólnym rynkiem europejskim zaowocowała gigantycznym wzrostem eksportu naszych towarów. Jak podaje Główny Urząd Statystyczny, eksport w pierwszej połowie roku zwiększył się prawie o 40 proc. i wyniósł około 28 mld euro. Dzięki takiej dynamice eksportu po raz pierwszy od wielu lat doprowadziliśmy do zrównoważenia bilansu obrotów bieżących. Na sukces eksportu (i całej gospodarki) w znaczącym stopniu zapracowało rolnictwo. - Eksport mojej firmy wzrósł niemal od zera do 25 mln zł produkcji - opowiada Tadeusz Bartkowiak, prezes i właściciel Zakładów Mięsnych Bartek z Sierakowa. - To dzięki obniżce podatków miałem pieniądze na inwestycje i mogłem sprostać unijnej konkurencji - tłumaczy.
Polska żywność podbija rynki Unii Europejskiej i błyskawicznie z kopciuszka zamieniamy się w trzeciego (po Francji i Niemczech) jej eksportera. Zaraz po akcesji sprzedaż do krajów piętnastki osiągnęła ponad pół miliarda euro, czyli wzrosła aż o 77,5 proc.! Na przykład Mlekopol, największa w kraju spółdzielnia mleczarska, szacuje, że jej sprzedaż w tym roku będzie większa o 400 mln zł! Po raz pierwszy w ostatnich piętnastu latach osiągamy nadwyżkę także w handlu produktami rolnymi. Do Włoch eksportujemy nawet szynkę przypominającą parmeńską, do Holandii - sery typu gouda. Staliśmy się liczącym eksporterem kawy, zwłaszcza na rynek niemiecki. Jesteśmy potentatem w produkcji mebli i oklein meblowych, wyposażenia samochodów (również całych samochodów) i telewizorów.
30 lat do Portugalii
Pomysły "dobrych ludzi" prowadzą jednak do zamiany wzrostu gospodarczego na poparcie w najbliższych wyborach. Uzasadniając projekty powiększenia podatków, Krzysztof Janik, szef SLD, mówi: "Skoro wzrost jest tak szybki, chcemy tylko, by wszystkim w tym samym tempie rosły dochody". Tak się nie da i raz już się o tym przekonaliśmy - w latach 1998-2000. Jeżeli dochody natychmiast rosną każdemu, rosnąć przestaje gospodarka, a my potrzebujemy wielu lat szybkiego wzrostu gospodarczego. PKB w Polsce (w przeliczeniu na mieszkańca) to zaledwie 42 proc. średniej państw piętnastki. Oznacza to, że jeśli stare kraje unijne będą się rozwijać w umiarkowanym tempie 3 proc. rocznie, a Polska utrzyma długookresową dynamikę na poziomie 6 proc., to za 30 lat osiągniemy ową średnią.
Taki cud zdarzył się dotychczas tylko dwa razy. W latach 1962-2001 (czyli przez 39 lat) Korea rozwijała się w tempie 12 proc. rocznie; w latach 1953-1990, czyli przez 37 lat, Tajwan osiągnął średnioroczne tempo wzrostu równe 8,7 proc. Utrzymanie tylko przez 10 lat sześcioprocentowej dynamiki sprawiłoby, że w 2014 r. osiągnęlibyśmy 75 proc. unijnej średniej, czyli obecny standard Grecji czy Cypru. Takie cuda gospodarcze w świecie zdarzały się częściej. Japonia przez całe lata 60. rozwijała się w tempie prawie 10 proc. rocznie. Irlandia w latach 1990-1998 dogoniła unię, powiększając PKB o 53,5 proc. (średnioroczne tempo dla ośmiu lat to 5,5 proc.).
Jeśli Polska w najbliższej dekadzie będzie się rozwijać w tempie przynajmniej 6 proc. rocznie, bezrobocie spadnie do około 5 proc., średnia płaca ukształtuje się na poziomie 3 tys. euro, a autostrad będzie tyle, ile Marek Pol naobiecywał. - Niestety, według naszych analiz, już w przyszłym roku tempo wzrostu PKB spadnie do 4,2 proc. - ocenia Rafał Antczak. Szybki rozwój nie będzie możliwy bez nowego impulsu, bez drugiego po balcerowiczowskim liberalnego pchnięcia: uproszczenia i obniżenia podatków, zmniejszenia poziomu redystrybucji dochodu narodowego przez budżet, radykalnych cięć w wydatkach socjalnych, odbiurokratyzowania gospodarki i szybkiej prywatyzacji. Bez tego za 10 lat przeciętny Polak nie będzie zarabiał 3 tys. euro, ale najwyżej 1,5-2 tys. euro.
W latach 1994-2000 Polska - obok Irlandii - była najszybciej rozwijającym się krajem Europy. To rezultat liberalnych reform Leszka Balcerowicza z 1989 r. Nasz produkt krajowy brutto powiększył się w ciągu tych sześciu lat prawie o połowę (45,6 proc.). Przybyło nam wtedy ponad pół miliona mieszkań, 3 mln samochodów (liczba zarejestrowanych pojazdów wzrosła z 7,5 mln do 10,5 mln), milion komputerów osobistych. Takie dobra, jak telewizory kolorowe i pralki automatyczne, stały się dostępne praktycznie dla każdej rodziny. Efektem ubocznym była stopniowa zmiana wizerunku Polski w świecie. Zaczęliśmy być nazywani tygrysem Europy. Cichły idiotyczne dowcipy Haralda Schmidta w niemieckiej telewizji, z użycia znikało polnische Wirtschaft - pogardliwe określenie polskiej gospodarki. Co roku w raportach komplementował nas Międzynarodowy Fundusz Walutowy, stwierdzając, że "Polska należy do krajów, które z największym sukcesem przebudowały system gospodarczy".
Pierwsza śmierć tygrysa
W czwartym kwartale 2000 r. tempo wzrostu polskiego PKB spadło jednak do 1 proc. i nad naszą gospodarką pojawiło się widmo stagnacji. Na domiar złego zaczęło rosnąć bezrobocie (z 10 proc. do 13 proc., potem do 15 proc., wreszcie do 20 proc.). Co takiego się stało? Kto zawinił? Odpowiedź jest prosta: tzw. dobrzy ludzie, którzy ciągle "pochylali się z troską" i "równo dzielili owoce wzrostu". To w następstwie ich działalności płace w Polsce rosły dużo szybciej niż w Czechach, na Węgrzech i Słowacji; w przeliczeniu na dolary osiąg-nęły wyższy poziom niż w tych krajach (mimo niższej o 10-20 proc. wydajności pracy). Miało to swoje dwa natychmiastowe skutki: zmniejszenie konkurencyjności polskich produktów i wzrost bezrobocia, przekładający się także na spadek inwestycji.
Jeszcze szybciej niż dochody osobiste rosły wydatki budżetu państwa, prowadząc w 2000 r. do powstania słynnej "czarnej dziury". Dodatkowo w latach 1997-1998, kiedy wyraźnie było widoczne przegrzanie gospodarki, zamiast hamować, dalej dopuszczano do wzrostu podaży pieniądza. Ów cudowny lek, wymyślony przez gospodarczych znachorów z SLD, PSL i AWS, zamiast pobudzać popyt krajowy, przyczyniał się niemal wyłącznie do wzrostu importu.
Miller ożywia kota
To, że gospodarka, która znalazła się na krawędzi, nie stoczyła się w przepaść, zawdzięczamy przedsiębiorcom. Część firm wprawdzie zbankrutowała, ale większość konsekwentnie obniżała koszty. Rosnące bezrobocie pomogło zahamować wzrost płac. Mimo administracyjnych udręk i manipulacji podatkowych gospodarka w okresie rządów Millera zaczęła odzyskiwać konkurencyjność. Dodatkowo pomógł słabnący złoty i związany z akcesją do Unii Europejskiej wzrost zainteresowania naszymi produktami.
Rządowi Millera udało się też zrobić coś dobrego. Mimo protestów "dobrych ludzi", głoszących, że jest to "wyzysk biednych i dotowanie bogatych" i że "rząd planowo niszczy budżet państwa", Miller obniżył podatek od dochodów firm (CIT). Po jego obniżeniu dochody państwa... wzrosły i w połowie 2004 r. wynoszą 6,7 mld zł, czyli o 2 mld zł albo - jak kto woli - o 40 proc. więcej, niż planowano. Niższy, 19-procentowy podatek mogą teraz płacić także osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą (PIT). Wcześniej oddawały fiskusowi do 40 proc. dochodów.
Europejska katapulta
Obniżka podatków dla przedsiębiorczych i integracja ze wspólnym rynkiem europejskim zaowocowała gigantycznym wzrostem eksportu naszych towarów. Jak podaje Główny Urząd Statystyczny, eksport w pierwszej połowie roku zwiększył się prawie o 40 proc. i wyniósł około 28 mld euro. Dzięki takiej dynamice eksportu po raz pierwszy od wielu lat doprowadziliśmy do zrównoważenia bilansu obrotów bieżących. Na sukces eksportu (i całej gospodarki) w znaczącym stopniu zapracowało rolnictwo. - Eksport mojej firmy wzrósł niemal od zera do 25 mln zł produkcji - opowiada Tadeusz Bartkowiak, prezes i właściciel Zakładów Mięsnych Bartek z Sierakowa. - To dzięki obniżce podatków miałem pieniądze na inwestycje i mogłem sprostać unijnej konkurencji - tłumaczy.
Polska żywność podbija rynki Unii Europejskiej i błyskawicznie z kopciuszka zamieniamy się w trzeciego (po Francji i Niemczech) jej eksportera. Zaraz po akcesji sprzedaż do krajów piętnastki osiągnęła ponad pół miliarda euro, czyli wzrosła aż o 77,5 proc.! Na przykład Mlekopol, największa w kraju spółdzielnia mleczarska, szacuje, że jej sprzedaż w tym roku będzie większa o 400 mln zł! Po raz pierwszy w ostatnich piętnastu latach osiągamy nadwyżkę także w handlu produktami rolnymi. Do Włoch eksportujemy nawet szynkę przypominającą parmeńską, do Holandii - sery typu gouda. Staliśmy się liczącym eksporterem kawy, zwłaszcza na rynek niemiecki. Jesteśmy potentatem w produkcji mebli i oklein meblowych, wyposażenia samochodów (również całych samochodów) i telewizorów.
30 lat do Portugalii
Pomysły "dobrych ludzi" prowadzą jednak do zamiany wzrostu gospodarczego na poparcie w najbliższych wyborach. Uzasadniając projekty powiększenia podatków, Krzysztof Janik, szef SLD, mówi: "Skoro wzrost jest tak szybki, chcemy tylko, by wszystkim w tym samym tempie rosły dochody". Tak się nie da i raz już się o tym przekonaliśmy - w latach 1998-2000. Jeżeli dochody natychmiast rosną każdemu, rosnąć przestaje gospodarka, a my potrzebujemy wielu lat szybkiego wzrostu gospodarczego. PKB w Polsce (w przeliczeniu na mieszkańca) to zaledwie 42 proc. średniej państw piętnastki. Oznacza to, że jeśli stare kraje unijne będą się rozwijać w umiarkowanym tempie 3 proc. rocznie, a Polska utrzyma długookresową dynamikę na poziomie 6 proc., to za 30 lat osiągniemy ową średnią.
Taki cud zdarzył się dotychczas tylko dwa razy. W latach 1962-2001 (czyli przez 39 lat) Korea rozwijała się w tempie 12 proc. rocznie; w latach 1953-1990, czyli przez 37 lat, Tajwan osiągnął średnioroczne tempo wzrostu równe 8,7 proc. Utrzymanie tylko przez 10 lat sześcioprocentowej dynamiki sprawiłoby, że w 2014 r. osiągnęlibyśmy 75 proc. unijnej średniej, czyli obecny standard Grecji czy Cypru. Takie cuda gospodarcze w świecie zdarzały się częściej. Japonia przez całe lata 60. rozwijała się w tempie prawie 10 proc. rocznie. Irlandia w latach 1990-1998 dogoniła unię, powiększając PKB o 53,5 proc. (średnioroczne tempo dla ośmiu lat to 5,5 proc.).
Jeśli Polska w najbliższej dekadzie będzie się rozwijać w tempie przynajmniej 6 proc. rocznie, bezrobocie spadnie do około 5 proc., średnia płaca ukształtuje się na poziomie 3 tys. euro, a autostrad będzie tyle, ile Marek Pol naobiecywał. - Niestety, według naszych analiz, już w przyszłym roku tempo wzrostu PKB spadnie do 4,2 proc. - ocenia Rafał Antczak. Szybki rozwój nie będzie możliwy bez nowego impulsu, bez drugiego po balcerowiczowskim liberalnego pchnięcia: uproszczenia i obniżenia podatków, zmniejszenia poziomu redystrybucji dochodu narodowego przez budżet, radykalnych cięć w wydatkach socjalnych, odbiurokratyzowania gospodarki i szybkiej prywatyzacji. Bez tego za 10 lat przeciętny Polak nie będzie zarabiał 3 tys. euro, ale najwyżej 1,5-2 tys. euro.
Więcej możesz przeczytać w 39/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.