Polski Sejm nie godzi się na rewizję historii korzystną dla katów i zbrodniarzy Politycznym awanturnictwem nazwał polski minister spraw zagranicznych uchwałę Sejmu w sprawie reparacji wojennych od Niemiec. Grzechem polskiego parlamentu ma być jasne stwierdzenie, że to nie Polacy są winni Niemcom zadośćuczynienie finansowe za rezultaty II wojny światowej. Skoro Sejm in corpore jest ogarnięty politycznym awanturnictwem, rząd powinien chyba parlament rozwiązać i wybrać nowy. Niewykluczone, że trzeba by także rozwiązać społeczeństwo, ogarnięte nierozumnym niepokojem z powodu niemieckich roszczeń. Rauty i żurfiksy niemiecko-polskie powinny nadal przebiegać w pogodnej atmosferze.
Polityczna gnuśność
Polski Sejm nie jest bez winy, podobnie jak publicyści. Irytacja spowodowana żądaniami Pruskiego Powiernictwa, a zwłaszcza brak rządowej, precyzyjnej reakcji na niemieckie próby reinterpretowania historii najnowszej spowodowały pewne zamieszanie nomenklaturowe. Przestano rozróżniać reparacje, restytucję majątków, odszkodowania i zadośćuczynienie. Powiernictwo Polskie z Gdyni, Warszawa i inne miasta przygotowujące rachunki strat nie zamierzają się domagać reparacji wojennych, to znaczy refundacji kosztów poniesionych w związku z wojną z III Rzeszą. Chcą sobie natomiast zarezerwować możliwość dochodzenia odszkodowań za zniszczenia i straty spowodowane prowadzeniem przez III Rzeszę wojny i sprawowanie okupacji w sposób sprzeczny z prawem międzynarodowym.
Minister Cimoszewicz twierdzi, że Polska reparacji się zrzekła. Polska nie była jednym z 60 państw koalicji antyhitlerowskiej, sygnatariuszy układu londyńskiego z września 1953 r. o umorzeniu niemieckich zobowiązań finansowych. Jednostronne zrzeczenie się przez PRL reparacji wojennych od Niemiec w tymże 1953 r., na żądanie Moskwy i w rezultacie powstania berlińskiego, nie ma charakteru aktu prawnego. Nie zostało opublikowane w Dzienniku Ustaw ani ratyfikowane przez Sejm PRL. Publikacja w "Trybunie Ludu" to trochę za mało.
Premier Belka, kanclerz Schroeder i minister Cimoszewicz zapewniają, że nie ma żadnej możliwości uwzględnienia niemieckich roszczeń. A dlaczego? Polacy chętnie poznaliby podstawę prawną takich twierdzeń. Niemcy zapewne też. Przemówienia, tak jak artykuły prasowe, nie mają mocy ustawowej. Zastanawiające jest, dlaczego rząd RFN, najlepiej do spółki z rządem RP, nie zapowiedzą publikacji białej księgi przedstawiającej daremność usiłowań pana Pawelki i jego powiernictwa. Czy to też byłoby polityczne awanturnictwo i czy lepsza jest polityczna gnuśność?
Co o nas powiedzą na Zachodzie?
Gdyby nie konsekwentna postawa części mediów, w tym tygodnika "Wprost", oraz części polityków, dziś mielibyśmy już falę rozpraw sądowych o odszkodowania dla niemieckich wypędzonych. A w Berlinie Centrum przeciw Wypędzeniom Eriki Steinbach czekałoby na uroczyste otwarcie z udziałem przedstawicieli tamtejszych najwyższych władz partyjnych i państwowych oraz zaproszonych gości, przede wszystkich z Polski. Przeprosinom za niemieckie ofiary II wojny światowej nie byłoby końca, dzięki czemu pojednanie nabrałoby nowego impulsu i zyskało prawdziwie europejski wymiar. Robilibyśmy znów za pinczera, bo taką rolę wymyślili dla nas nasi rodzimi, awangardowo europejscy intelektualiści, orędownicy międzynarodówki poprawności politycznej i pokory wobec silnych i wielkich.
Na szczęście, jeszcze do tego nie doszło i tylko należy współczuć tym Polakom, którzy niezmiennie troszczą się o to, "co o nas powiedzą na Zachodzie", czy przypadkiem Bruksela nie obetnie nam budżetu, a Paryż i Berlin za karę nie podniosą podatków. Za to, że bronimy narodowej godności i nie godzimy się na rewizję historii korzystną dla katów i zbrodniarzy wojennych. Ericą Steinbach i jej chorymi ideami należało się zająć dużo wcześniej. Nie zrobili tego Niemcy - z powodów wewnątrzpolitycznych i nacjonalistycznych. A poza tym przypominanie cierpień wypędzonych było kuszące, bo zamazywało niemiecką winę, rozmywało ją. Bo przecież na końcu to Niemcy były okupowane, zbombardowane, obywatele sfrustrowani klęską, a kilka milionów Niemców opuściło swoje domy, by zamieszkać w kraju, w którym niedobrzy Amerykanie realizowali plan Marshalla i zaprowadzali demokrację. Nie zajęliśmy się na poważnie Ericą Steinbach również my, ponieważ uwierzyliśmy, że z chwilą powrotu Polski do Europy rozdział II wojny światowej został zamknięty raz na zawsze, że czeka nas wspólna dobrosąsiedzka przyszłość.
Furia teutońska
Działalność Eriki Steinbach i jej - na początku - wyjątkowo bezczelne żądania wobec Polski nie wyrosły na kamieniu. Przeciwnie - ona nauczyła się historii ostatniej wojny i historii Polski w szkole i od swoich doradców ze Związku Wypędzonych. A w szkole dowiedziała się, że potężny Wehrmacht przeszedł spacerkiem przez Polskę, której broniła kawaleria. Ta kawaleria była ulubionym tematem kpin z mojej córki, uczennicy jednego z niemieckich gimnazjów. Poza tym cierpienia Polaków, mordy, rabunki i zniszczenia nie istniały. Na lekcjach historii latami wałkowano tylko dwa tematy - dzieje nazizmu, zjawiska dziwnie oderwanego od narodu niemieckiego, który był tego nazizmu ofiarą, oraz sprawę Holocaustu. Można było odnieść wrażenie, że poza Żydami nikt nie został zamęczony w obozach zagłady, a wszelki przejaw antysemityzmu w Polsce był powodem do Schadenfreude: "widzicie, oni też byli zbrodniarzami". Nic zatem dziwnego, że prezydent RFN Roman Herzog pomylił w swoim przemówieniu w Warszawie powstanie warszawskie z powstaniem w getcie. Skąd on miał się dowiedzieć o bohaterskim zrywie Polaków - ze szkoły? A może z mediów czy opracowań historycznych? Polska nie była w Niemczech tematem interesującym, ona się nie liczyła. Budziła jedynie litość i lekceważenie. I tak - sądziła Erica Steinbach - będzie już zawsze.
Wyrazem takiego lekceważenia, a nawet pogardy była reakcja jednego z czołowych polityków SPD Petera Glotza, wypędzonego z Czech. Glotz uznał za stosowne pouczyć Polaków, by skończyli z katolicko-nacjonalistycznym fundamentalizmem. Reakcję tę, nie mającą żadnego związku z roszczeniami wypędzonych i żądaniem reparacji polskiego Sejmu, można zaliczyć do arsenału wybryków określanych mianem furii teutońskiej, znanej już w czasach starożytnego Rzymu jako furious teutonicus.
Peterowi Glotzowi i innym rozwścieczonym komentatorom prasy niemieckiej, atakującym nas za populizm i nacjonalizm, nic do naszego katolicyzmu i do naszego patriotyzmu. Niech pilnują własnych wartości, niech zwalczają odradzający się raz po raz nacjonalizm i arogancję wobec innych narodów. Być może wartości katolickie nie mają w Niemczech żadnego znaczenia, skoro właśnie tam odbędzie się wielki kongres innych fundamentalistów, bo islamistów - pod hasłem walki z Ameryką i Izraelem, z wartościami chrześcijańskimi Zachodu. Niemców nie wolno pouczać, oni sobie na to nie pozwolą, bo są narodem besserwisserów, lepiej wiedzących, co to jest prawda, moralność i dobro, pokój i prawa człowieka, a przede wszystkim, co jest dobre dla innych.
Kto ma moralne prawo dochodzić roszczeń?
Niemiecki rząd, elity intelektualne i znaczna część społeczeństwa nie spodziewały się tak ostrej reakcji polskiego Sejmu na pogróżki ze strony Pruskiego Powiernictwa. Z pomocą pospieszył im ekspert ds. Niemiec tygodnika "Polityka" Adam Krzemiński, który nazwał uchwałę polskiego parlamentu "strzelaniem z armaty do wróbla". Podchwycili to niemieccy dziennikarze i część naszej dziennikarskiej młodzieży. Dziennikarzom niemieckim się nie dziwię, dziwię się polskim, bo podejrzewałam ich o większą wrażliwość historyczną i społeczną.
Nie chodzi o garstkę wypędzonych, niesłusznie domagających się zwrotu swoich majątków pozostawionych w Polsce. Chodzi o zasadę: o to, że Niemcy nie mają moralnego prawa dochodzić swoich roszczeń, że to oni przegrali wojnę, którą rozpętali, i wszystko, co się stało potem, jest tego konsekwencją. I takie jest przesłanie uchwały Sejmu w sprawie reparacji. To, że żądających odszkodowań Prusaków jest dziś tylko 1000, nie ma znaczenia. NSDAP w pierwszym okresie istnienia liczyło 23 członków, a kilka lat później już 2 miliony. Wypędzonych jest ponoć 12 milionów.
Teraz Bundestag
Francuzi świętują co roku zburzenie Bastylii, choć jedynym osadzonym w wieży i wyzwolonym dzięki bohaterskiemu zrywowi ludu Paryża był markiz de Sade, autor perwersyjnych książek dla dorosłych. świętują też rocznicę powstania paryskiego, które doprowadziło do wyzwolenia Francji spod hitlerowskiej okupacji. Powstanie powstaniu nierówne - mógłby powiedzieć powstaniec warszawski. Każdy naród ma swoje świętości, mogą obiektywnie być nienadzwyczajne, ale przecież są dla tego narodu najważniejsze. Komu przeszkadza, że Polacy są patriotami, katolikami i bronią swojej godności? Jest niegodziwością wpychanie tych, którzy zachowują się przyzwoicie wobec narodu i szanują jego wartości, do populistycznego i nacjonalistycznego kąta.
Jednym z pozytywnych efektów uchwały Sejmu w sprawie reparacji jest gotowość Bundestagu do nawiązania współpracy z polskim parlamentem właśnie w kwestii odszkodowań i wzajemnych animozji. To dobry krok, ponieważ to nie rządy, ale parlamenty uchwalają ustawy o znaczeniu międzynarodowym i być może w przyszłości Bundestag będzie zmuszony do podjęcia decyzji raz na zawsze regulującej sprawę odszkodowań za mienie pozostawione na ziemiach polskich. Nie należy się spodziewać, że nastąpi to szybko. Argument przeciwko przejęciu przez państwo niemieckie odszkodowań dla wypędzonych jest iście napoleoński: po pierwsze - nie mamy pieniędzy. Wszelkie inne argumenty nie mają już znaczenia.
Szlachetna bezmyślność
W 1998 r. świeżo upieczona przewodnicząca Związku Wypędzonych udzieliła wielu wywiadów, prawie wyłącznie dla polskich mediów. Media niemieckie unikały w tym czasie reklamowania BdV, traktując tę organizację jako politycznie niepoprawną. Erica Steinbach w wywiadach zapowiedziała starania o odzyskanie przez wypędzonych majątków na wschodzie, dodając kokieteryjnie, że "nie będziemy ich odbierać z kałasznikowem". Już wówczas jej wypowiedzi były pełne gróźb pod adresem Polski, zapowiedzi rozprawienia się z nami po rozszerzeniu UE. Steinbach potraktowała nas z góry, stwierdzając, że nie dorośliśmy do UE i zagroziła postawieniem przed Trybunałem Europejskim.
Oświadczenie rządu Belki, sprzeczne z uchwałą Sejmu, odrzucające reparacje i stwierdzające, że sprawa wzajemnych roszczeń nie istnieje, ośmieszyło polską zdolność prowadzenia narodowej polityki zagranicznej. Strona niemiecka powitała to oświadczenie z entuzjazmem, Polacy wyszli na głupków. W zamian otrzymali deklarację 70 poczciwych osób wyrzekających się dochodzenia praw do swoich majątków w Polsce. Jakże szlachetnie. Niestety, bez praktycznego znaczenia.
Debata upiorów
Rozmowa z prof. Arnulfem Baringiem, niemieckim historykiem, politologiem i publicystą
Piotr Cywiński: Popiera pan polskie żądania reparacji wojennych?
Arnulf Baring: Oczywiście, że nie. Ten temat jest dawno załatwiony. Oba rządy od dziesięcioleci zapewniają, że należy on do przeszłości. Niemcy straciły przez wojnę jedną czwartą terytorium i trudno byłoby wyliczać reparacje. To irytujące, że wróciły te stare sprawy.
- W aneksie do tzw. układu dobrosąsiedzkiego z 1991 r. zapisano: "Niniejszy traktat nie zajmuje się sprawami majątkowymi". Czy politycy byli wówczas krótkowzroczni?
- Z punktu widzenia prawa międzynarodowego, po zmianie granic w wyniku wojny i układów pokojowych, obywatele mogą mieć inne obywatelstwa, lecz zachowują majątek. W tym wypadku było inaczej. Pytanie, jak załatwić ten problem z punktu widzenia prawa cywilnego, pozostało aktualne. Nasz rząd miał nadzieję, że kwestię odszkodowań dla wypędzonych załatwi się z czasem. To było niemądre.
- Jak pan odebrał uchwałę polskiego Sejmu w sprawie reparacji?
- Cały konflikt uważam za "spór o cesarską kąpiel". Od dawna istnieje u nas świadomość, że te tereny są stracone, tak jak majątek obywateli. Chodzi o symboliczne akty, a nie o materialne roszczenia. Rezolucja polskiego Sejmu jest podszyta strachem. Jej znaczenie jest równie niewielkie jak roszczenia Pruskiego Powiernictwa. To rodzaj debaty upiorów.
- Uważa pan, że Polacy przesadzają w sprawie rozliczeń za wojnę i okupację?
- Sprawy dotyczące naszej przeszłości traktowane są w Polsce znacznie ostrzej niż w Niemczech. Postrzegam powrót do kwestii drugiej wojny, także w nowym filmie o Hitlerze, raczej jako czynnik uspokajający. Dokonuje się w ten sposób analizy przeszłości.
- Czy nazywanie wypędzonymi potomków wysiedleńców i imigrantów z ostatnich lat też jest uspokajające?
- Kiedy wygłaszałem odczyty na zaproszenie sudeckich Niemców, siedziało przede mną głównie starsze pokolenie, które łączą żałoba po utraconych stronach rodzinnych, pozostawione groby i wspomnienia z dzieciństwa. Tego się nie dziedziczy. Podobne organizacje wysiedleńców z Wilna czy Lwowa istnieją również w Polsce. Sądzę, że nie jest to niebezpieczne.
- Czy Erika Steinbach ma wpływ na rząd federalny i jego politykę zagraniczną?
- Znaczenie pani Steinbach w naszej polityce jest w Polsce przeceniane. Podobnie jak jej propozycje, na przykład utworzenie Centrum przeciw Wypędzeniom. Jako członek grupy doradców miałem w tej inicjatywie udział i zapewniam, że obce są mi rewizjonistyczne myśli. Spodobało mi się to, że w nazwie centrum użyto liczby mnogiej. Nie chodzi bowiem o samych Niemców, lecz również o to, co uczyniono innym. Pomysł ten jest formą archiwizacji bólu i cierpienia - bez względu na narodowość.
- Czy kryzys w stosunkach polsko-niemieckich nie wynika z traktowania Polski jako partnera drugiej kategorii?
- Od 1990 r. zastanawia mnie, jak długo jeszcze będziemy niewolnikami historii, jak mało miejsca zajmują sprawy istotne dla przyszłości, na przykład stabilizacja Ukrainy czy sytuacja na Białorusi. Politykę kanclerza wobec Rosji, który pomija jej odbiór przez Polaków, uważam za nieszczęsną. Jak można Putina - odpowiedzialnego za wiele strasznych wydarzeń, budującego autorytarny system - uważać za osobistego przyjaciela, jak można na fali sentymentu adoptować rosyjskie dziecko, po to by zrobić wrażenie? Kanclerz Schröder od początku ma małe pojęcie o polityce zagranicznej. O wiele bliższy jest mi stosunek Polski do USA niż mojego rządu. Z jednej strony, ignoruje się problematyczne zjawiska w Rosji, a z drugiej, lekceważy Amerykanów, którzy byli, są i będą najważniejszym gwarantem stabilizacji w Europie. Mam nadzieję, że kiedyś przejrzymy na oczy i będziemy odróżniać prawdziwych sojuszników Zachodu od chwilowych. W Warszawie widzi się to bardziej realistycznie niż w Berlinie. Jeszcze wiele wody upłynie w Szprewie i Wiśle, zanim obie strony będą traktować się poważnie.
- Jak wyjść z obecnego kryzysu?
- Musimy sobie uświadomić, że nie zaszliśmy tak daleko, jak sądziliśmy na podstawie kontaktów polityków naszych krajów, że znajdujemy się na początku drogi, a nasze społeczeństwa tkwią w niewiedzy i resentymentach. Politycy mają tu wiele do zrobienia, ale też media, które zamiast szerzyć strach i resentymenty, powinny się bardziej zaangażować w tworzenie porozumienia.
Rozmawiał
Piotr Cywiński, Berlin
Polski Sejm nie jest bez winy, podobnie jak publicyści. Irytacja spowodowana żądaniami Pruskiego Powiernictwa, a zwłaszcza brak rządowej, precyzyjnej reakcji na niemieckie próby reinterpretowania historii najnowszej spowodowały pewne zamieszanie nomenklaturowe. Przestano rozróżniać reparacje, restytucję majątków, odszkodowania i zadośćuczynienie. Powiernictwo Polskie z Gdyni, Warszawa i inne miasta przygotowujące rachunki strat nie zamierzają się domagać reparacji wojennych, to znaczy refundacji kosztów poniesionych w związku z wojną z III Rzeszą. Chcą sobie natomiast zarezerwować możliwość dochodzenia odszkodowań za zniszczenia i straty spowodowane prowadzeniem przez III Rzeszę wojny i sprawowanie okupacji w sposób sprzeczny z prawem międzynarodowym.
Minister Cimoszewicz twierdzi, że Polska reparacji się zrzekła. Polska nie była jednym z 60 państw koalicji antyhitlerowskiej, sygnatariuszy układu londyńskiego z września 1953 r. o umorzeniu niemieckich zobowiązań finansowych. Jednostronne zrzeczenie się przez PRL reparacji wojennych od Niemiec w tymże 1953 r., na żądanie Moskwy i w rezultacie powstania berlińskiego, nie ma charakteru aktu prawnego. Nie zostało opublikowane w Dzienniku Ustaw ani ratyfikowane przez Sejm PRL. Publikacja w "Trybunie Ludu" to trochę za mało.
Premier Belka, kanclerz Schroeder i minister Cimoszewicz zapewniają, że nie ma żadnej możliwości uwzględnienia niemieckich roszczeń. A dlaczego? Polacy chętnie poznaliby podstawę prawną takich twierdzeń. Niemcy zapewne też. Przemówienia, tak jak artykuły prasowe, nie mają mocy ustawowej. Zastanawiające jest, dlaczego rząd RFN, najlepiej do spółki z rządem RP, nie zapowiedzą publikacji białej księgi przedstawiającej daremność usiłowań pana Pawelki i jego powiernictwa. Czy to też byłoby polityczne awanturnictwo i czy lepsza jest polityczna gnuśność?
Co o nas powiedzą na Zachodzie?
Gdyby nie konsekwentna postawa części mediów, w tym tygodnika "Wprost", oraz części polityków, dziś mielibyśmy już falę rozpraw sądowych o odszkodowania dla niemieckich wypędzonych. A w Berlinie Centrum przeciw Wypędzeniom Eriki Steinbach czekałoby na uroczyste otwarcie z udziałem przedstawicieli tamtejszych najwyższych władz partyjnych i państwowych oraz zaproszonych gości, przede wszystkich z Polski. Przeprosinom za niemieckie ofiary II wojny światowej nie byłoby końca, dzięki czemu pojednanie nabrałoby nowego impulsu i zyskało prawdziwie europejski wymiar. Robilibyśmy znów za pinczera, bo taką rolę wymyślili dla nas nasi rodzimi, awangardowo europejscy intelektualiści, orędownicy międzynarodówki poprawności politycznej i pokory wobec silnych i wielkich.
Na szczęście, jeszcze do tego nie doszło i tylko należy współczuć tym Polakom, którzy niezmiennie troszczą się o to, "co o nas powiedzą na Zachodzie", czy przypadkiem Bruksela nie obetnie nam budżetu, a Paryż i Berlin za karę nie podniosą podatków. Za to, że bronimy narodowej godności i nie godzimy się na rewizję historii korzystną dla katów i zbrodniarzy wojennych. Ericą Steinbach i jej chorymi ideami należało się zająć dużo wcześniej. Nie zrobili tego Niemcy - z powodów wewnątrzpolitycznych i nacjonalistycznych. A poza tym przypominanie cierpień wypędzonych było kuszące, bo zamazywało niemiecką winę, rozmywało ją. Bo przecież na końcu to Niemcy były okupowane, zbombardowane, obywatele sfrustrowani klęską, a kilka milionów Niemców opuściło swoje domy, by zamieszkać w kraju, w którym niedobrzy Amerykanie realizowali plan Marshalla i zaprowadzali demokrację. Nie zajęliśmy się na poważnie Ericą Steinbach również my, ponieważ uwierzyliśmy, że z chwilą powrotu Polski do Europy rozdział II wojny światowej został zamknięty raz na zawsze, że czeka nas wspólna dobrosąsiedzka przyszłość.
Furia teutońska
Działalność Eriki Steinbach i jej - na początku - wyjątkowo bezczelne żądania wobec Polski nie wyrosły na kamieniu. Przeciwnie - ona nauczyła się historii ostatniej wojny i historii Polski w szkole i od swoich doradców ze Związku Wypędzonych. A w szkole dowiedziała się, że potężny Wehrmacht przeszedł spacerkiem przez Polskę, której broniła kawaleria. Ta kawaleria była ulubionym tematem kpin z mojej córki, uczennicy jednego z niemieckich gimnazjów. Poza tym cierpienia Polaków, mordy, rabunki i zniszczenia nie istniały. Na lekcjach historii latami wałkowano tylko dwa tematy - dzieje nazizmu, zjawiska dziwnie oderwanego od narodu niemieckiego, który był tego nazizmu ofiarą, oraz sprawę Holocaustu. Można było odnieść wrażenie, że poza Żydami nikt nie został zamęczony w obozach zagłady, a wszelki przejaw antysemityzmu w Polsce był powodem do Schadenfreude: "widzicie, oni też byli zbrodniarzami". Nic zatem dziwnego, że prezydent RFN Roman Herzog pomylił w swoim przemówieniu w Warszawie powstanie warszawskie z powstaniem w getcie. Skąd on miał się dowiedzieć o bohaterskim zrywie Polaków - ze szkoły? A może z mediów czy opracowań historycznych? Polska nie była w Niemczech tematem interesującym, ona się nie liczyła. Budziła jedynie litość i lekceważenie. I tak - sądziła Erica Steinbach - będzie już zawsze.
Wyrazem takiego lekceważenia, a nawet pogardy była reakcja jednego z czołowych polityków SPD Petera Glotza, wypędzonego z Czech. Glotz uznał za stosowne pouczyć Polaków, by skończyli z katolicko-nacjonalistycznym fundamentalizmem. Reakcję tę, nie mającą żadnego związku z roszczeniami wypędzonych i żądaniem reparacji polskiego Sejmu, można zaliczyć do arsenału wybryków określanych mianem furii teutońskiej, znanej już w czasach starożytnego Rzymu jako furious teutonicus.
Peterowi Glotzowi i innym rozwścieczonym komentatorom prasy niemieckiej, atakującym nas za populizm i nacjonalizm, nic do naszego katolicyzmu i do naszego patriotyzmu. Niech pilnują własnych wartości, niech zwalczają odradzający się raz po raz nacjonalizm i arogancję wobec innych narodów. Być może wartości katolickie nie mają w Niemczech żadnego znaczenia, skoro właśnie tam odbędzie się wielki kongres innych fundamentalistów, bo islamistów - pod hasłem walki z Ameryką i Izraelem, z wartościami chrześcijańskimi Zachodu. Niemców nie wolno pouczać, oni sobie na to nie pozwolą, bo są narodem besserwisserów, lepiej wiedzących, co to jest prawda, moralność i dobro, pokój i prawa człowieka, a przede wszystkim, co jest dobre dla innych.
Kto ma moralne prawo dochodzić roszczeń?
Niemiecki rząd, elity intelektualne i znaczna część społeczeństwa nie spodziewały się tak ostrej reakcji polskiego Sejmu na pogróżki ze strony Pruskiego Powiernictwa. Z pomocą pospieszył im ekspert ds. Niemiec tygodnika "Polityka" Adam Krzemiński, który nazwał uchwałę polskiego parlamentu "strzelaniem z armaty do wróbla". Podchwycili to niemieccy dziennikarze i część naszej dziennikarskiej młodzieży. Dziennikarzom niemieckim się nie dziwię, dziwię się polskim, bo podejrzewałam ich o większą wrażliwość historyczną i społeczną.
Nie chodzi o garstkę wypędzonych, niesłusznie domagających się zwrotu swoich majątków pozostawionych w Polsce. Chodzi o zasadę: o to, że Niemcy nie mają moralnego prawa dochodzić swoich roszczeń, że to oni przegrali wojnę, którą rozpętali, i wszystko, co się stało potem, jest tego konsekwencją. I takie jest przesłanie uchwały Sejmu w sprawie reparacji. To, że żądających odszkodowań Prusaków jest dziś tylko 1000, nie ma znaczenia. NSDAP w pierwszym okresie istnienia liczyło 23 członków, a kilka lat później już 2 miliony. Wypędzonych jest ponoć 12 milionów.
Teraz Bundestag
Francuzi świętują co roku zburzenie Bastylii, choć jedynym osadzonym w wieży i wyzwolonym dzięki bohaterskiemu zrywowi ludu Paryża był markiz de Sade, autor perwersyjnych książek dla dorosłych. świętują też rocznicę powstania paryskiego, które doprowadziło do wyzwolenia Francji spod hitlerowskiej okupacji. Powstanie powstaniu nierówne - mógłby powiedzieć powstaniec warszawski. Każdy naród ma swoje świętości, mogą obiektywnie być nienadzwyczajne, ale przecież są dla tego narodu najważniejsze. Komu przeszkadza, że Polacy są patriotami, katolikami i bronią swojej godności? Jest niegodziwością wpychanie tych, którzy zachowują się przyzwoicie wobec narodu i szanują jego wartości, do populistycznego i nacjonalistycznego kąta.
Jednym z pozytywnych efektów uchwały Sejmu w sprawie reparacji jest gotowość Bundestagu do nawiązania współpracy z polskim parlamentem właśnie w kwestii odszkodowań i wzajemnych animozji. To dobry krok, ponieważ to nie rządy, ale parlamenty uchwalają ustawy o znaczeniu międzynarodowym i być może w przyszłości Bundestag będzie zmuszony do podjęcia decyzji raz na zawsze regulującej sprawę odszkodowań za mienie pozostawione na ziemiach polskich. Nie należy się spodziewać, że nastąpi to szybko. Argument przeciwko przejęciu przez państwo niemieckie odszkodowań dla wypędzonych jest iście napoleoński: po pierwsze - nie mamy pieniędzy. Wszelkie inne argumenty nie mają już znaczenia.
Szlachetna bezmyślność
W 1998 r. świeżo upieczona przewodnicząca Związku Wypędzonych udzieliła wielu wywiadów, prawie wyłącznie dla polskich mediów. Media niemieckie unikały w tym czasie reklamowania BdV, traktując tę organizację jako politycznie niepoprawną. Erica Steinbach w wywiadach zapowiedziała starania o odzyskanie przez wypędzonych majątków na wschodzie, dodając kokieteryjnie, że "nie będziemy ich odbierać z kałasznikowem". Już wówczas jej wypowiedzi były pełne gróźb pod adresem Polski, zapowiedzi rozprawienia się z nami po rozszerzeniu UE. Steinbach potraktowała nas z góry, stwierdzając, że nie dorośliśmy do UE i zagroziła postawieniem przed Trybunałem Europejskim.
Oświadczenie rządu Belki, sprzeczne z uchwałą Sejmu, odrzucające reparacje i stwierdzające, że sprawa wzajemnych roszczeń nie istnieje, ośmieszyło polską zdolność prowadzenia narodowej polityki zagranicznej. Strona niemiecka powitała to oświadczenie z entuzjazmem, Polacy wyszli na głupków. W zamian otrzymali deklarację 70 poczciwych osób wyrzekających się dochodzenia praw do swoich majątków w Polsce. Jakże szlachetnie. Niestety, bez praktycznego znaczenia.
Debata upiorów
Rozmowa z prof. Arnulfem Baringiem, niemieckim historykiem, politologiem i publicystą
Piotr Cywiński: Popiera pan polskie żądania reparacji wojennych?
Arnulf Baring: Oczywiście, że nie. Ten temat jest dawno załatwiony. Oba rządy od dziesięcioleci zapewniają, że należy on do przeszłości. Niemcy straciły przez wojnę jedną czwartą terytorium i trudno byłoby wyliczać reparacje. To irytujące, że wróciły te stare sprawy.
- W aneksie do tzw. układu dobrosąsiedzkiego z 1991 r. zapisano: "Niniejszy traktat nie zajmuje się sprawami majątkowymi". Czy politycy byli wówczas krótkowzroczni?
- Z punktu widzenia prawa międzynarodowego, po zmianie granic w wyniku wojny i układów pokojowych, obywatele mogą mieć inne obywatelstwa, lecz zachowują majątek. W tym wypadku było inaczej. Pytanie, jak załatwić ten problem z punktu widzenia prawa cywilnego, pozostało aktualne. Nasz rząd miał nadzieję, że kwestię odszkodowań dla wypędzonych załatwi się z czasem. To było niemądre.
- Jak pan odebrał uchwałę polskiego Sejmu w sprawie reparacji?
- Cały konflikt uważam za "spór o cesarską kąpiel". Od dawna istnieje u nas świadomość, że te tereny są stracone, tak jak majątek obywateli. Chodzi o symboliczne akty, a nie o materialne roszczenia. Rezolucja polskiego Sejmu jest podszyta strachem. Jej znaczenie jest równie niewielkie jak roszczenia Pruskiego Powiernictwa. To rodzaj debaty upiorów.
- Uważa pan, że Polacy przesadzają w sprawie rozliczeń za wojnę i okupację?
- Sprawy dotyczące naszej przeszłości traktowane są w Polsce znacznie ostrzej niż w Niemczech. Postrzegam powrót do kwestii drugiej wojny, także w nowym filmie o Hitlerze, raczej jako czynnik uspokajający. Dokonuje się w ten sposób analizy przeszłości.
- Czy nazywanie wypędzonymi potomków wysiedleńców i imigrantów z ostatnich lat też jest uspokajające?
- Kiedy wygłaszałem odczyty na zaproszenie sudeckich Niemców, siedziało przede mną głównie starsze pokolenie, które łączą żałoba po utraconych stronach rodzinnych, pozostawione groby i wspomnienia z dzieciństwa. Tego się nie dziedziczy. Podobne organizacje wysiedleńców z Wilna czy Lwowa istnieją również w Polsce. Sądzę, że nie jest to niebezpieczne.
- Czy Erika Steinbach ma wpływ na rząd federalny i jego politykę zagraniczną?
- Znaczenie pani Steinbach w naszej polityce jest w Polsce przeceniane. Podobnie jak jej propozycje, na przykład utworzenie Centrum przeciw Wypędzeniom. Jako członek grupy doradców miałem w tej inicjatywie udział i zapewniam, że obce są mi rewizjonistyczne myśli. Spodobało mi się to, że w nazwie centrum użyto liczby mnogiej. Nie chodzi bowiem o samych Niemców, lecz również o to, co uczyniono innym. Pomysł ten jest formą archiwizacji bólu i cierpienia - bez względu na narodowość.
- Czy kryzys w stosunkach polsko-niemieckich nie wynika z traktowania Polski jako partnera drugiej kategorii?
- Od 1990 r. zastanawia mnie, jak długo jeszcze będziemy niewolnikami historii, jak mało miejsca zajmują sprawy istotne dla przyszłości, na przykład stabilizacja Ukrainy czy sytuacja na Białorusi. Politykę kanclerza wobec Rosji, który pomija jej odbiór przez Polaków, uważam za nieszczęsną. Jak można Putina - odpowiedzialnego za wiele strasznych wydarzeń, budującego autorytarny system - uważać za osobistego przyjaciela, jak można na fali sentymentu adoptować rosyjskie dziecko, po to by zrobić wrażenie? Kanclerz Schröder od początku ma małe pojęcie o polityce zagranicznej. O wiele bliższy jest mi stosunek Polski do USA niż mojego rządu. Z jednej strony, ignoruje się problematyczne zjawiska w Rosji, a z drugiej, lekceważy Amerykanów, którzy byli, są i będą najważniejszym gwarantem stabilizacji w Europie. Mam nadzieję, że kiedyś przejrzymy na oczy i będziemy odróżniać prawdziwych sojuszników Zachodu od chwilowych. W Warszawie widzi się to bardziej realistycznie niż w Berlinie. Jeszcze wiele wody upłynie w Szprewie i Wiśle, zanim obie strony będą traktować się poważnie.
- Jak wyjść z obecnego kryzysu?
- Musimy sobie uświadomić, że nie zaszliśmy tak daleko, jak sądziliśmy na podstawie kontaktów polityków naszych krajów, że znajdujemy się na początku drogi, a nasze społeczeństwa tkwią w niewiedzy i resentymentach. Politycy mają tu wiele do zrobienia, ale też media, które zamiast szerzyć strach i resentymenty, powinny się bardziej zaangażować w tworzenie porozumienia.
Rozmawiał
Piotr Cywiński, Berlin
Więcej możesz przeczytać w 39/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.