Dla Zygmunta Kałużyńskiego "Mój Nikifor" i "Pręgi" stały się zapowiedzią nowych wartości w polskim kinie Kiedy rozmawia się z przyjacielem, nigdy nie wiadomo, która rozmowa okaże się ostatnia. Nie można tego przewidzieć nawet wtedy, gdy jest ciężko chory. Rytm odwiedzin jest przecież stały, prawie monotonny. Zawsze tak samo: "Jak się czujesz?" ("Lepiej nie pytaj"). "Czy mniej boli?" ("Boli"). "Może chcesz coś do czytania?" ("Nie, mam wszystko"), "Czy jedzenie smaczne?" ("Szpitalne"). "A może masz apetyt na coś szczególnego?" ("Tak, zjadłbym żeberka, ale takie prawdziwe - gastronomiczne"). "Oglądasz telewizję?" ("Szkoda czasu, ciągle to samo"). "Zobacz, jaka piękna pogoda" ("Tak, piękna"), "masz pozdrowienia od X" ("Podziękuj mu serdecznie"). "Może przynieść ci radio?" ("Mam, ale nie słucham"), "A może wideo, pooglądałbyś filmy?" (Nie trzeba, lepiej opowiedz mi o filmach, które widziałeś...").
Wtedy opowiadałem. Ze szczegółami: treść, moje wrażenia, kto, gdzie i co o nich napisał. To były momenty ulgi. Ja czułem się pewniej w swojej roli, a on zapominał, że go boli.
- Widzisz, mówiłem ci, że się lepiej poczujesz.
- Ale to tylko dlatego, że z tobą rozmawiam, potem znowu się zapadnę.
- Jak nabierzesz sił, pójdziemy razem do kina.
- Opowiedz mi o festiwalu w Gdyni. Czy było tam coś wartego uwagi?
- Było.
Zaczynając drobiazgową relację z festiwalu, który dał przegląd najnowszej polskiej produkcji filmowej, nie wiedziałem, że właśnie to będzie nasza ostatnia rozmowa. Ostatnia prawdziwa. Potem były jeszcze urywane, postrzępione wymiany zdań:
- Jesteś?
- Jestem, może chcesz wody?
- Nie warto, daj spokój.
- Rozmawiałem z lekarzem...
- E, tam.
Ale wtedy, na pięć dni przed śmiercią, naprawdę rozmawialiśmy. Długo. Pytania stawiał mi nie chory człowiek, tylko Zygmunt Kałużyński - krytyk. Podobało mu się to, co usłyszał. Dostrzegł w tej relacji nadzieję.
- Wiesz, te dwa filmy - "Mój Nikifor" i "Pręgi" - to nowa wartość. One są ważne, bo mówią o tym, o czym trzeba teraz mówić. Dają program działania. Dobrze, że wreszcie są. Czekałem na coś takiego. O tym trzeba pisać. Pamiętaj, żebyś
o nich napisał.
- Napiszę.
Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że to będzie jego ostatnie życzenie? Nie dotyczyło przecież jego samego, tylko kina. Ale wypowiedział je z naciskiem i bardzo poważnie.
Co tak bardzo spodobało mu się w tych dwóch filmach? Wiara w człowieka. "Mój Nikifor" w reżyserii Krzysztofa Krauzego to przecież opowieść o wybitnie utalentowanym artystycznie wyrzutku, którego "normalne społeczeństwo" odsuwa na margines, bo jest inny, niekomunikatywny i chory na zaraźliwą chorobę (gruźlicę). A jednak Nikifor odnajduje kogoś, kto zgadza się przygarnąć "menela" i - dzięki temu - staje się lepszym człowiekiem. Marian Włosiński, zwyczajny kurortowy plastyk z Krynicy, musi zrezygnować ze swoich ambicji, z części farb i pędzli, a nawet z własnej rodziny (która go opuszcza właśnie z powodu Nikifora), ale zyskuje - a my, oglądając tę historię, razem z nim - dar dostrzegania tego, co ważne, i umiejętność wzniesienia się ponad codzienną i powszechną małość.
W "Pręgach", które wprowadziły na pierwsze strony gazet dwoje młodych i bardzo obiecujących artystów - Magdalenę Piekorz (reżyseria) i Wojciecha Kuczoka (scenariusz na podstawie własnej prozy, nagrodzonej zresztą ostatnio literacką nagrodą Nike) - mamy z kolei przypowieść o tym, że miłość może ranić. I że okazywania miłości trzeba się uczyć, bo jest to trudna, choć dostępna każdemu sztuka. Że błędy przechodzą z ojca na syna, ale że nigdy - nawet po śmierci - nie jest za późno na wybaczenie.
Takie proste, idealistyczne kino, robione ręką drżącą od emocji, dbającą jednak, by kontur fabuły nie został rozmazany gadulstwem ani formalnym popisem. Kino polskiej nadziei.
W każdym razie tak sądził Zygmunt Kałużyński.
[email protected]
- Widzisz, mówiłem ci, że się lepiej poczujesz.
- Ale to tylko dlatego, że z tobą rozmawiam, potem znowu się zapadnę.
- Jak nabierzesz sił, pójdziemy razem do kina.
- Opowiedz mi o festiwalu w Gdyni. Czy było tam coś wartego uwagi?
- Było.
Zaczynając drobiazgową relację z festiwalu, który dał przegląd najnowszej polskiej produkcji filmowej, nie wiedziałem, że właśnie to będzie nasza ostatnia rozmowa. Ostatnia prawdziwa. Potem były jeszcze urywane, postrzępione wymiany zdań:
- Jesteś?
- Jestem, może chcesz wody?
- Nie warto, daj spokój.
- Rozmawiałem z lekarzem...
- E, tam.
Ale wtedy, na pięć dni przed śmiercią, naprawdę rozmawialiśmy. Długo. Pytania stawiał mi nie chory człowiek, tylko Zygmunt Kałużyński - krytyk. Podobało mu się to, co usłyszał. Dostrzegł w tej relacji nadzieję.
- Wiesz, te dwa filmy - "Mój Nikifor" i "Pręgi" - to nowa wartość. One są ważne, bo mówią o tym, o czym trzeba teraz mówić. Dają program działania. Dobrze, że wreszcie są. Czekałem na coś takiego. O tym trzeba pisać. Pamiętaj, żebyś
o nich napisał.
- Napiszę.
Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że to będzie jego ostatnie życzenie? Nie dotyczyło przecież jego samego, tylko kina. Ale wypowiedział je z naciskiem i bardzo poważnie.
Co tak bardzo spodobało mu się w tych dwóch filmach? Wiara w człowieka. "Mój Nikifor" w reżyserii Krzysztofa Krauzego to przecież opowieść o wybitnie utalentowanym artystycznie wyrzutku, którego "normalne społeczeństwo" odsuwa na margines, bo jest inny, niekomunikatywny i chory na zaraźliwą chorobę (gruźlicę). A jednak Nikifor odnajduje kogoś, kto zgadza się przygarnąć "menela" i - dzięki temu - staje się lepszym człowiekiem. Marian Włosiński, zwyczajny kurortowy plastyk z Krynicy, musi zrezygnować ze swoich ambicji, z części farb i pędzli, a nawet z własnej rodziny (która go opuszcza właśnie z powodu Nikifora), ale zyskuje - a my, oglądając tę historię, razem z nim - dar dostrzegania tego, co ważne, i umiejętność wzniesienia się ponad codzienną i powszechną małość.
W "Pręgach", które wprowadziły na pierwsze strony gazet dwoje młodych i bardzo obiecujących artystów - Magdalenę Piekorz (reżyseria) i Wojciecha Kuczoka (scenariusz na podstawie własnej prozy, nagrodzonej zresztą ostatnio literacką nagrodą Nike) - mamy z kolei przypowieść o tym, że miłość może ranić. I że okazywania miłości trzeba się uczyć, bo jest to trudna, choć dostępna każdemu sztuka. Że błędy przechodzą z ojca na syna, ale że nigdy - nawet po śmierci - nie jest za późno na wybaczenie.
Takie proste, idealistyczne kino, robione ręką drżącą od emocji, dbającą jednak, by kontur fabuły nie został rozmazany gadulstwem ani formalnym popisem. Kino polskiej nadziei.
W każdym razie tak sądził Zygmunt Kałużyński.
[email protected]
Więcej możesz przeczytać w 42/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.