Angela Merkel - córka Helmuta Kohla i wnuczka Konrada Adenauera
Kiedy prezydenci Truman i Eisenhower zabiegali o scementowanie układu Ameryki i Europy Zachodniej przeciw ZSRR, a świat oswajał się z rzeczywistością zimnej wojny, Stany Zjednoczone oparły się - na wiele lat - na sojuszniku, którym był Konrad Adenauer, pierwszy powojenny kanclerz Niemiec. Za spadkobiercę politycznej myśli Adenauera był uznawany Helmut Kohl, a od pewnego czasu mówi się, że "nowym Kohlem" zjednoczonych Niemiec będzie Angela Merkel. Pani kanclerz przyjmuje ten komentarz bez odrazy, bo Helmuta Kohla uznaje za wzór i swojego mentora. Waszyngton zaś zareagował na tę polityczną reinkarnację myśli Adenauera i Kohla westchnieniem ulgi - po rządach Gerharda Schroedera, który z antyamerykanizmu uczynił program polityczny i wyborczą lokomotywę.
Posag pani kanclerz
Angela Merkel złożyła pierwszą wizytę w Białym Domu, gdy niemal wszyscy eksperci polityczni Ameryki marzyli o ociepleniu w relacjach z Niemcami. Tłem politycznym spotkania prezydenta Busha i pani kanclerz był kryzys w negocjacjach z Teheranem, dotyczących irańskiego programu nuklearnego, tour de force prezydenta Putina, który zakręcając kurek z rosyjskim gazem, uzmysłowił Europie, że musi się z nim liczyć, i wzrost potęgi gospodarczej Chin. Nie jest to jeszcze krajobraz zimnej wojny, ale sytuacja międzynarodowa na tyle poważna, że Ameryka musi odnowić stare przyjaźnie i oprzeć się w relacjach transatlantyckich na wiarygodnych partnerach. Najlepiej ze szkoły Konrada Adenauera. Pani kanclerz może się okazać szczególnie cennym sojusznikiem Białego Domu; jako osoba urodzona we wschodnich Niemczech jest uodporniona na zakusy, którym często ulegają niemieccy politycy od czasów Bismarcka, nie wyłączając Schroedera.
To, co z polskiej perspektywy należałoby nazwać klątwą Bismarcka, to tradycja budowania silnej pozycji Niemiec dzięki sojuszom z Rosją i próby balansowania między Wschodem a Zachodem. Angela Merkel zdaje się wchodzić na arenę polityki międzynarodowej, niosąc w posagu zasadę ograniczonego zaufania do Rosji. Ci politolodzy amerykańscy - z Henrym Kissingerem na czele - których niepokoił od kilku lat nazbyt ciepły stosunek Waszyngtonu do Moskwy, a zarazem widmo zbliżenia między Rosją a Niemcami, przyjmą z aplauzem takiego partnera. Pani kanclerz, po - jak komentują media - udanej wizycie w Waszyngtonie, pojechała do Moskwy. W odróżnieniu od swojego poprzednika, nie została tam nazwana przez prezydenta Putina przyjaciółką. Co nie zaskakuje, bo również w odróżnieniu od poprzednika, Angela Merkel wypomniała Rosjanom łamanie praw człowieka w Czeczenii i ograniczanie swobód organizacji pozarządowych. Tydzień później sekretarz stanu Condoleezza Rice wystąpiła z surową krytyką pod adresem gabinetu Putina i jego antydemokratycznych praktyk, kwestionując moralne prawo Moskwy do przewodzenia grupie G-8. Rosjanie mają gościć konferencję najbogatszych państw latem tego roku i pierwszy raz wysoki rangą polityk USA podaje publicznie w wątpliwość pomysł na takie legitymizowanie antydemokratycznych posunięć Putina. Jakie wnioski można wyciągnąć z tych dyplomatycznych sygnałów? Być może Putinowi nie udało się wygrać karty irackiej, czyli wbić klina między Amerykę a jej sojuszników, zachowując przy tym zażyłe stosunki z Niemcami i status przyjaciela prezydenta Busha. Ta misterna rozgrywka okaże się mało skuteczna, jeśli w stosunkach między Waszyngtonem a Berlinem w istocie zaszła poważna zmiana.
Triumf dyplomacji
To, że w relacjach USA z Niemcami następuje ocieplenie, jest nie tylko zasługą pani kanclerz. Biały Dom jest teraz znacznie bardziej skłonny do uprawiania dyplomacji, ponieważ musi co rychlej zbudować porozumienie wokół planu postawienia sprawy Iranu na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ. Wizyta Angeli Merkel w USA zbiegła się z kolejnym kryzysem, być może ostatnim, w negocjacjach z Iranem na temat wznowionego przez Teheran programu nuklearnego. Rozmowy prowadzone przez Niemcy, Francję i Wielką Brytanię okazały się chybionym zabiegiem wobec wojowniczo usposobionego prezydenta Ahmadineżada. W ogólnym układzie sił nie pomaga to, że Rosja podpisała kolejną umowę o dostawie broni do Iranu, a ponadto eksportuje tam know-how z zakresu komunikacji satelitarnej i energii nuklearnej. Bliskim partnerem handlowym Iranu są też Indie.
Francja, Niemcy i Wielka Brytania poprą starania Ameryki o postawienie Teheranu przed Radą Bezpieczeństwa w nadziei na obłożenie Iranu międzynarodowymi sankcjami. Także tu jednak układ sił jest niesprzyjający - Rosja i Chiny, stali członkowie rady, raczej nie poprą inicjatywy Stanów Zjednoczonych. W takiej sytuacji rozwiązaniem byłoby zastosowanie sankcji przez USA i UE, co prawdopodobnie nie miałoby wielkiego znaczenia, gdyby Ameryka nie miała w rękawie asa w postaci opcji militarnej. Tyle że uprawianie dyplomacji siły przez Biały Dom wymaga teraz, bardziej niż kiedykolwiek, podwójnej legitymizacji. Prezydent musi odzyskać mandat polityczny własnego elektoratu, którego wiara w słuszność wojennych eskapad Busha została mocno zachwiana. Ameryka potrzebuje też moralnego i logistycznego wsparcia ze strony swoich partnerów, by móc zmontować koalicję antyirańską. Obie te racje są powiązane, bo Amerykanie będą bardziej skłonni wesprzeć dyplomację siły, jeśli ich sojusznicy wezmą na siebie część kosztów wzrostu cen ropy naftowej i ewentualnej interwencji.
Po rządach Schroedera, który z krytyki operacji w Iraku i postawy appeasementu uczynił swoją platformę wyborczą, Biały Dom traktuje panią kanclerz jak dar losu. Jej twarde stanowisko wobec Teheranu oraz przychylność wobec Turcji starającej się - przy poparciu Ameryki - o akcesję do UE, a także sprzeciw wobec planów zniesienia embarga na eksport europejskiej broni do Chin zapowiadają być może ponowny początek długiej, dobrej przyjaźni między Waszyngtonem a Berlinem. W czasach Adenauera ta przyjaźń miała charakter protektoratu. Pani kanclerz wystrzega się gestów, które mogłyby wskazywać na powrót takiej relacji. Poczyniła prezydentowi Bushowi łagodne wyrzuty w sprawie przetrzymywania więźniów w bazie Guantanamo na Kubie i zarzutów o przerzucanie więźniów do tajnych baz CIA, ale jak donosi "Washington Post", te uwagi miały raczej charakter życzliwej troski o to, jak USA są postrzegane przez społeczność międzynarodową. Zapewne adresatem tego dyplomatycznego komunikatu byli w większym stopniu Niemcy, nadal wrogo nastawieni do administracji prezydenta Busha, niż on sam.
Należy mieć nadzieję, że Angela Merkel, jak niegdyś Konrad Adenauer, dostrzega drugie dno dyplomacji Rosji, jej niegdysiejsze wpływy na lewicującą część europejskiej opinii publicznej oraz historyczne analogie. W końcu kryzys na Bliskim Wschodzie zdarza się nie po raz pierwszy. Kiedy w 1955 r. Rosja Sowiecka zdecydowała się na sprzedaż broni do Egiptu, pomagając rozpalić arabskie nacjonalizmy i obudzić do działania takie ugrupowania jak Braterstwo Muzułmańskie, które było stworzoną w Egipcie pramatką ekstremistycznych organizacji islamskich. Na fali panarabskiego entuzjazmu i antykolonialnych resentymentów rosła popularność płk. Gamala Abdel-Nassera, który obaliwszy króla Faruka, objął władzę w Egipcie i doprowadził do kryzysu sueskiego, który zamroził stosunki między Wielką Brytanią i Francją a USA na tyle skutecznie, że zagroziło to trwałości sojuszu. Zyskał na tym ZSRR, bo zdołał wyeksportować swoje ideologiczne i militarne wpływy poza kordon powstrzymywania, którym starała się je otoczyć Ameryka, zgodnie z doktryną Trumana. Teraz Rosja sprzedaje broń do Iranu i stosuje dyplomację kurków gazowych, a sojusznicy USA wciąż dyskutują o słuszności interwencji w Iraku. Może widoki na nową przyjaźń Ameryki z Niemcami zachęcą resztę Europy do przewartościowania relacji z USA, a może zrobił to już prezydent Putin, uzmysłowiwszy unii, jak kruche są podstawy jej energetycznej niezależności.
Posag pani kanclerz
Angela Merkel złożyła pierwszą wizytę w Białym Domu, gdy niemal wszyscy eksperci polityczni Ameryki marzyli o ociepleniu w relacjach z Niemcami. Tłem politycznym spotkania prezydenta Busha i pani kanclerz był kryzys w negocjacjach z Teheranem, dotyczących irańskiego programu nuklearnego, tour de force prezydenta Putina, który zakręcając kurek z rosyjskim gazem, uzmysłowił Europie, że musi się z nim liczyć, i wzrost potęgi gospodarczej Chin. Nie jest to jeszcze krajobraz zimnej wojny, ale sytuacja międzynarodowa na tyle poważna, że Ameryka musi odnowić stare przyjaźnie i oprzeć się w relacjach transatlantyckich na wiarygodnych partnerach. Najlepiej ze szkoły Konrada Adenauera. Pani kanclerz może się okazać szczególnie cennym sojusznikiem Białego Domu; jako osoba urodzona we wschodnich Niemczech jest uodporniona na zakusy, którym często ulegają niemieccy politycy od czasów Bismarcka, nie wyłączając Schroedera.
To, co z polskiej perspektywy należałoby nazwać klątwą Bismarcka, to tradycja budowania silnej pozycji Niemiec dzięki sojuszom z Rosją i próby balansowania między Wschodem a Zachodem. Angela Merkel zdaje się wchodzić na arenę polityki międzynarodowej, niosąc w posagu zasadę ograniczonego zaufania do Rosji. Ci politolodzy amerykańscy - z Henrym Kissingerem na czele - których niepokoił od kilku lat nazbyt ciepły stosunek Waszyngtonu do Moskwy, a zarazem widmo zbliżenia między Rosją a Niemcami, przyjmą z aplauzem takiego partnera. Pani kanclerz, po - jak komentują media - udanej wizycie w Waszyngtonie, pojechała do Moskwy. W odróżnieniu od swojego poprzednika, nie została tam nazwana przez prezydenta Putina przyjaciółką. Co nie zaskakuje, bo również w odróżnieniu od poprzednika, Angela Merkel wypomniała Rosjanom łamanie praw człowieka w Czeczenii i ograniczanie swobód organizacji pozarządowych. Tydzień później sekretarz stanu Condoleezza Rice wystąpiła z surową krytyką pod adresem gabinetu Putina i jego antydemokratycznych praktyk, kwestionując moralne prawo Moskwy do przewodzenia grupie G-8. Rosjanie mają gościć konferencję najbogatszych państw latem tego roku i pierwszy raz wysoki rangą polityk USA podaje publicznie w wątpliwość pomysł na takie legitymizowanie antydemokratycznych posunięć Putina. Jakie wnioski można wyciągnąć z tych dyplomatycznych sygnałów? Być może Putinowi nie udało się wygrać karty irackiej, czyli wbić klina między Amerykę a jej sojuszników, zachowując przy tym zażyłe stosunki z Niemcami i status przyjaciela prezydenta Busha. Ta misterna rozgrywka okaże się mało skuteczna, jeśli w stosunkach między Waszyngtonem a Berlinem w istocie zaszła poważna zmiana.
Triumf dyplomacji
To, że w relacjach USA z Niemcami następuje ocieplenie, jest nie tylko zasługą pani kanclerz. Biały Dom jest teraz znacznie bardziej skłonny do uprawiania dyplomacji, ponieważ musi co rychlej zbudować porozumienie wokół planu postawienia sprawy Iranu na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ. Wizyta Angeli Merkel w USA zbiegła się z kolejnym kryzysem, być może ostatnim, w negocjacjach z Iranem na temat wznowionego przez Teheran programu nuklearnego. Rozmowy prowadzone przez Niemcy, Francję i Wielką Brytanię okazały się chybionym zabiegiem wobec wojowniczo usposobionego prezydenta Ahmadineżada. W ogólnym układzie sił nie pomaga to, że Rosja podpisała kolejną umowę o dostawie broni do Iranu, a ponadto eksportuje tam know-how z zakresu komunikacji satelitarnej i energii nuklearnej. Bliskim partnerem handlowym Iranu są też Indie.
Francja, Niemcy i Wielka Brytania poprą starania Ameryki o postawienie Teheranu przed Radą Bezpieczeństwa w nadziei na obłożenie Iranu międzynarodowymi sankcjami. Także tu jednak układ sił jest niesprzyjający - Rosja i Chiny, stali członkowie rady, raczej nie poprą inicjatywy Stanów Zjednoczonych. W takiej sytuacji rozwiązaniem byłoby zastosowanie sankcji przez USA i UE, co prawdopodobnie nie miałoby wielkiego znaczenia, gdyby Ameryka nie miała w rękawie asa w postaci opcji militarnej. Tyle że uprawianie dyplomacji siły przez Biały Dom wymaga teraz, bardziej niż kiedykolwiek, podwójnej legitymizacji. Prezydent musi odzyskać mandat polityczny własnego elektoratu, którego wiara w słuszność wojennych eskapad Busha została mocno zachwiana. Ameryka potrzebuje też moralnego i logistycznego wsparcia ze strony swoich partnerów, by móc zmontować koalicję antyirańską. Obie te racje są powiązane, bo Amerykanie będą bardziej skłonni wesprzeć dyplomację siły, jeśli ich sojusznicy wezmą na siebie część kosztów wzrostu cen ropy naftowej i ewentualnej interwencji.
Po rządach Schroedera, który z krytyki operacji w Iraku i postawy appeasementu uczynił swoją platformę wyborczą, Biały Dom traktuje panią kanclerz jak dar losu. Jej twarde stanowisko wobec Teheranu oraz przychylność wobec Turcji starającej się - przy poparciu Ameryki - o akcesję do UE, a także sprzeciw wobec planów zniesienia embarga na eksport europejskiej broni do Chin zapowiadają być może ponowny początek długiej, dobrej przyjaźni między Waszyngtonem a Berlinem. W czasach Adenauera ta przyjaźń miała charakter protektoratu. Pani kanclerz wystrzega się gestów, które mogłyby wskazywać na powrót takiej relacji. Poczyniła prezydentowi Bushowi łagodne wyrzuty w sprawie przetrzymywania więźniów w bazie Guantanamo na Kubie i zarzutów o przerzucanie więźniów do tajnych baz CIA, ale jak donosi "Washington Post", te uwagi miały raczej charakter życzliwej troski o to, jak USA są postrzegane przez społeczność międzynarodową. Zapewne adresatem tego dyplomatycznego komunikatu byli w większym stopniu Niemcy, nadal wrogo nastawieni do administracji prezydenta Busha, niż on sam.
Należy mieć nadzieję, że Angela Merkel, jak niegdyś Konrad Adenauer, dostrzega drugie dno dyplomacji Rosji, jej niegdysiejsze wpływy na lewicującą część europejskiej opinii publicznej oraz historyczne analogie. W końcu kryzys na Bliskim Wschodzie zdarza się nie po raz pierwszy. Kiedy w 1955 r. Rosja Sowiecka zdecydowała się na sprzedaż broni do Egiptu, pomagając rozpalić arabskie nacjonalizmy i obudzić do działania takie ugrupowania jak Braterstwo Muzułmańskie, które było stworzoną w Egipcie pramatką ekstremistycznych organizacji islamskich. Na fali panarabskiego entuzjazmu i antykolonialnych resentymentów rosła popularność płk. Gamala Abdel-Nassera, który obaliwszy króla Faruka, objął władzę w Egipcie i doprowadził do kryzysu sueskiego, który zamroził stosunki między Wielką Brytanią i Francją a USA na tyle skutecznie, że zagroziło to trwałości sojuszu. Zyskał na tym ZSRR, bo zdołał wyeksportować swoje ideologiczne i militarne wpływy poza kordon powstrzymywania, którym starała się je otoczyć Ameryka, zgodnie z doktryną Trumana. Teraz Rosja sprzedaje broń do Iranu i stosuje dyplomację kurków gazowych, a sojusznicy USA wciąż dyskutują o słuszności interwencji w Iraku. Może widoki na nową przyjaźń Ameryki z Niemcami zachęcą resztę Europy do przewartościowania relacji z USA, a może zrobił to już prezydent Putin, uzmysłowiwszy unii, jak kruche są podstawy jej energetycznej niezależności.
Więcej możesz przeczytać w 5/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.