Zostałem pracownikiem koncernu farmaceutycznego po to, by ratować życie, a nie po to, by je zabierać.
Dlatego zdecydowałem się ujawnić prawdę" - powiedział w 2002 r. przed komisją Senatu USA Peter Rost, wiceprezes ds. marketingu koncernu Pfizer (zwolniony za tę wypowiedź z pracy), ujawniając jednocześnie, jak koncerny farmaceutyczne zawyżają ceny lekarstw i tym samym ograniczają do nich dostęp obywatelom. Czy znajdzie się polski Rost, który zdradzi, w jaki sposób drenowane są nasze kieszenie? Na razie pieniądze pacjentów giną w czarnej dziurze, a w tej sprawie trwa zmowa milczenia.
W 2002 r. w Polsce odkryto wielką aferę: prawie 80 koncernów farmaceutycznych (w tym wspomniany Pfizer), zdaniem fiskusa, oszukiwało skarb państwa. Od 2000 r. koncerny farmaceutyczne niezgodnie z przepisami zawyżały na granicy ceny importowanych leków. Kwota możliwych sankcji wobec oskarżonych o graniczne oszustwa wynosi - według rządowych szacunków - 5-8 mld zł. To prawie tyle, ile rocznie Polska wydaje na refundację leków. Do dzisiaj zwrotu pieniędzy od zagranicznych koncernów domaga się tylko Narodowy Fundusz Zdrowia, który skierował do sądów 30 pozwów przeciwko firmom farmaceutycznym (pieniędzy od koncernów powinien się domagać także skarb państwa).
Sprzedaż leków w Polsce w 2005 r. wzrosła o 7,2 proc. - do 17,26 mld zł. W 2006 r. wartość sprzedanych w Polsce leków przekroczy 20 mld zł, czyli wzrośnie niemal o jedną piątą! Za leki na receptę, uwzględniając parytet siły nabywczej, drożej od nas w Unii Europejskiej płacą tylko Łotysze. Cena dziennej dawki leków wzrosła w Polsce z 0,97 zł w 2001 r. do 1,07 zł w 2005 r. (w ostatnim roku spadła o 2 gr w stosunku do 2004 r., ale tylko ze względu na umocnienie się złotego wobec euro). Ciągle płacimy za te same leki od kilkudziesięciu do kilkuset procent więcej niż w innych krajach Unii Europejskiej. Na przykład lek przeciwnowotworowy Endoxan - Asta w Polsce ma cenę 49,71 zł, podczas gdy we Francji ten sam koncern sprzedaje go za równowartość 17,43 zł. Lek hormonalny Proviron kosztuje w Polsce 39,44 zł, a w Hiszpanii - równowartość 11,04 zł, za opakowanie viagry w Polsce trzeba zapłacić 161,43 zł, podczas gdy w Grecji - 119,54 zł. Takich przykładów jest kilkaset. Na dodatek Polacy płacą za leki z własnej kieszeni przeciętnie 67 proc. ich wartości (w 2005 r. wzrost o 3 punkty procentowe). To najwyższy wskaźnik w 25 krajach Unii Europejskiej. Winę za drożyznę w Polsce ponosi przede wszystkim rząd, bo koncerny farmaceutyczne wykorzystują tylko swoje prawo do maksymalizowania zysków. Problem tkwi w tym, że nasz system wystawiania recept oraz tworzenia listy refundacyjnej to zachęta do korumpowania urzędników i lekarzy. W Polsce nikt nie chce monitorować rynku - od lat nie wprowadza się na przykład rejestru usług medycznych (system sprawdzania pracy lekarzy), chociaż system, którego koszt wyniósłby około 500 mln zł, przyniósłby w pierwszym roku 2-3 mld zł oszczędności. To lobby firm farmaceutycznych i środowisk lekarskich robi wszystko, aby nigdy nie powstał.
Sam na sam z repem
Polski rynek leków jest ewenementem w skali światowej. Brak RUM przy złych przepisach dotyczących refundacji stworzył idealną możliwość korumpowania środowisk lekarskich i aptekarskich. Co więcej, zgodnie z obowiązującymi przepisami NFZ refunduje (do wysokości limitu) cenę wszystkich lekarstw z danej grupy, w tym tych drogich, oryginalnych, a nie tylko generyków, czyli dopuszczonych prawem tańszych kopii. Nic więc dziwnego, że lekarze bez skrupułów przepisują drogie lekarstwa, bo nikt tego nie sprawdzi i nie wyciągnie wobec nich konsekwencji. - Naszych lekarzy trzeba wręcz leczyć z przepisywania drogich markowych leków zamiast ich tańszych i nie gorszych generycznych odpowiedników - mówi "Wprost" Tadeusz Szuba z Polskiego Towarzystwa Farmaceutycznego. Nikt z Ministerstwa Zdrowia nie dba o to, aby dostarczyć lekarzom materiały, które byłyby odpowiedzią na reklamową papkę serwowaną im przez koncerny farmaceutyczne. Tymczasem na przykład w Niemczech Instytut Naukowy Kas Chorych co roku wydaje księgę z zaleceniami dla lekarzy, jakie leki mają zapisywać i dlaczego. W Wielkiej Brytanii dwa razy w roku Towarzystwo Lekarskie i Towarzystwo Farmaceutyczne wydają spis leków zalecanych i tych, których lekarze nie powinni przepisywać. W Polsce podobną publikację wydano dotychczas raz - w 1995 r. Naszych lekarzy zostawiono sam na sam z ponad 5 tys. reprezentantów handlowych (tzw. repów) zachodnich gigantów farmaceutycznych. To właśnie działalność "repów" sprawia, że decydują się przepisywać droższe leki, zwykle skuszeni obiecywanymi przez nich grantami.
Nadchodzą kolejne podwyżki
Nasze drogie leki mogą się stać jeszcze droższe, bowiem od 2008 r. większości spośród 11 tys. leków generycznych nie będzie można oferować pacjentom. Nasi negocjatorzy warunków wstąpienia do Unii Europejskiej zlekceważyli przemysł farmaceutyczny i zgodzili się, aby polskie firmy mogły ponownie rejestrować generyki tylko do końca 2007 r. To za mało czasu, bo w Polsce przy rejestracji leków pracuje około 120 osób (dziesięć razy mniej niż w Niemczech), co oznacza, że będą one mogły zarejestrować maksymalnie 500 leków rocznie. Skutkiem braku możliwości sprzedawania generyków będzie automatycznie podwyżka cen. Oprócz biurokratycznej bariery jest jeszcze jedna. Rejestracja generyków wymaga przeprowadzenia tzw. badania biorównoważności leków (sprawdzenie, czy lek generyczny jest taki sam jak oryginalny), którego koszt dla jednego leku wynosi 0,5 mln zł (koszt rejestracji wszystkich leków to 5,5 mld zł). To oznacza, że największych polskich firm, m.in. Polpharmy i Polf (Tarchomin, Pabianice, Warszawa), z których pochodzi 30 proc. krajowej produkcji leków, najzwyczajniej nie będzie stać na ich zarejestrowanie.
Import kontrolowany
Cenom "z sufitu" miał położyć kres tzw. import równoległy leków, czyli sprowadzanie ich z państw UE, gdzie są tańsze. Jak działa to w praktyce, pokazuje przykład hurtowni Delfarma, która pierwsza we wrześniu 2005 r. zaczęła wykorzystywać prawo do importu równoległego i sprowadza z zagranicy dziewięć leków (m.in. aspirynę Bayera i środek antykoncepcyjny Cilest; do końca roku ma ich być około stu). Dzięki importowi równoległemu w ciągu zaledwie kilku miesięcy na przykład lek na żylaki Detralex staniał z 50 zł do 40 zł, a syrop Eurespal - z 25 zł do 20 zł. - Kiedy sprowadziliśmy pierwszą partię środka antykoncepcyjnego Cilest, koncern Cilag obniżył jego cenę w Polsce z 89,30 zł za opakowanie do 68,58 zł - informuje prezes Delfarmy Tomasz Dzitko. Import równoległy w Wielkiej Brytanii przekracza 15 proc. rynku. W Polsce stanowi on jedynie niewielką część zaopatrzenia. Powody są dwa: po pierwsze - biurokracja (polska i europejska), po drugie - działania koncernów. 60 proc. polskiego rynku hurtowni farmaceutycznych opanowało pięć podmiotów (Farmacol, PGF, Torfarm, Prosper, Orfe). To de facto oligopol, któremu nie zależy na obniżaniu cen dla pacjentów, bo dla hurtowni ważniejsze są dobre stosunki z producentami. A te mogłyby sobie popsuć przez import równoległy. Aby utrudnić import równoległy, koncerny starają się monitorować działalność hurtowni. Na przykład szwajcarski Novartis stosuje w Polsce system podwójnych cen. Kontrahentom, którzy pozwalają ewidencjonować swoje obroty, oferuje niższe ceny. Z powodu podobnych praktyk amerykańskiego Pfizera w Hiszpanii złożono już skargę do Komisji Europejskiej.
Siła perswazji
Nad horrorem farmaceutyczno-lekarskim, o którego sfilmowaniu marzyłby Alfred Hitchcock, czuwa Ministerstwo Zdrowia. Przeprowadzona w październiku 2005 r. przez odchodzącego ministra Marka Balickiego "regulacja cen" przyniosła opłakane skutki. Resort zdrowia podkreślał, że aż 97 leków staniało przeciętnie o 2 zł. Tymczasem cena całego koszyka wzrosła aż o 138,61 zł! Ministerstwo Zdrowia wprowadziło niepotrzebną korektę listy leków refundowanych, która będzie kosztować budżet państwa miliard złotych, czyli jedną szóstą rocznych wydatków na refundację leków. - Na listę wprowadzono kilka nowych, reklamowanych przez koncerny farmaceutyczne środków, których działanie jest praktycznie takie samo jak dotychczas stosowanych leków - mówi Tadeusz Szuba.
Właśnie od rewizji polityki refundacji leków powinien zacząć uzdrawianie sytuacji obecny szef resortu Zbigniew Religa (ma przedstawić swój plan w tym tygodniu). Najlepiej sprzedające się leki to te, do których dopłaca państwo. Decyzja o tym, które leki wpisać na listę refundacyjną, to zatem najbardziej skuteczna broń w negocjacjach z koncernami farmaceutycznymi. Zrozumieli to już dawno Amerykanie. W 2005 r. gubernator Florydy Jeb Bush (brat prezydenta George'a Busha) doprowadził do przegłosowania w parlamencie stanowym prawa, które pozwalało władzom skreślić z listy leków refundowanych te, których producenci odmawiali obniżenia cen. Przed rozpoczęciem negocjacji z lokalnymi władzami grupa firm farmaceutycznych przeznaczyła dodatkowe pieniądze dla stowarzyszeń pacjentów korzystających ze stanowego programu Medicaid, aby w telewizyjnych reklamówkach przekonywali, że ewentualne skreślenie jakichkolwiek leków z listy specyfików refundowanych może zagrozić życiu i zdrowiu chorych. Bez efektu. Jeb Bush nie ugiął się i dopiął swego. Dotychczas kolejne polskie rządy (i ministrowie) demonstrowały wobec koncernów zadziwiającą bierność, za którą rachunek płacą wszyscy podatnicy.
W 2002 r. w Polsce odkryto wielką aferę: prawie 80 koncernów farmaceutycznych (w tym wspomniany Pfizer), zdaniem fiskusa, oszukiwało skarb państwa. Od 2000 r. koncerny farmaceutyczne niezgodnie z przepisami zawyżały na granicy ceny importowanych leków. Kwota możliwych sankcji wobec oskarżonych o graniczne oszustwa wynosi - według rządowych szacunków - 5-8 mld zł. To prawie tyle, ile rocznie Polska wydaje na refundację leków. Do dzisiaj zwrotu pieniędzy od zagranicznych koncernów domaga się tylko Narodowy Fundusz Zdrowia, który skierował do sądów 30 pozwów przeciwko firmom farmaceutycznym (pieniędzy od koncernów powinien się domagać także skarb państwa).
Sprzedaż leków w Polsce w 2005 r. wzrosła o 7,2 proc. - do 17,26 mld zł. W 2006 r. wartość sprzedanych w Polsce leków przekroczy 20 mld zł, czyli wzrośnie niemal o jedną piątą! Za leki na receptę, uwzględniając parytet siły nabywczej, drożej od nas w Unii Europejskiej płacą tylko Łotysze. Cena dziennej dawki leków wzrosła w Polsce z 0,97 zł w 2001 r. do 1,07 zł w 2005 r. (w ostatnim roku spadła o 2 gr w stosunku do 2004 r., ale tylko ze względu na umocnienie się złotego wobec euro). Ciągle płacimy za te same leki od kilkudziesięciu do kilkuset procent więcej niż w innych krajach Unii Europejskiej. Na przykład lek przeciwnowotworowy Endoxan - Asta w Polsce ma cenę 49,71 zł, podczas gdy we Francji ten sam koncern sprzedaje go za równowartość 17,43 zł. Lek hormonalny Proviron kosztuje w Polsce 39,44 zł, a w Hiszpanii - równowartość 11,04 zł, za opakowanie viagry w Polsce trzeba zapłacić 161,43 zł, podczas gdy w Grecji - 119,54 zł. Takich przykładów jest kilkaset. Na dodatek Polacy płacą za leki z własnej kieszeni przeciętnie 67 proc. ich wartości (w 2005 r. wzrost o 3 punkty procentowe). To najwyższy wskaźnik w 25 krajach Unii Europejskiej. Winę za drożyznę w Polsce ponosi przede wszystkim rząd, bo koncerny farmaceutyczne wykorzystują tylko swoje prawo do maksymalizowania zysków. Problem tkwi w tym, że nasz system wystawiania recept oraz tworzenia listy refundacyjnej to zachęta do korumpowania urzędników i lekarzy. W Polsce nikt nie chce monitorować rynku - od lat nie wprowadza się na przykład rejestru usług medycznych (system sprawdzania pracy lekarzy), chociaż system, którego koszt wyniósłby około 500 mln zł, przyniósłby w pierwszym roku 2-3 mld zł oszczędności. To lobby firm farmaceutycznych i środowisk lekarskich robi wszystko, aby nigdy nie powstał.
Sam na sam z repem
Polski rynek leków jest ewenementem w skali światowej. Brak RUM przy złych przepisach dotyczących refundacji stworzył idealną możliwość korumpowania środowisk lekarskich i aptekarskich. Co więcej, zgodnie z obowiązującymi przepisami NFZ refunduje (do wysokości limitu) cenę wszystkich lekarstw z danej grupy, w tym tych drogich, oryginalnych, a nie tylko generyków, czyli dopuszczonych prawem tańszych kopii. Nic więc dziwnego, że lekarze bez skrupułów przepisują drogie lekarstwa, bo nikt tego nie sprawdzi i nie wyciągnie wobec nich konsekwencji. - Naszych lekarzy trzeba wręcz leczyć z przepisywania drogich markowych leków zamiast ich tańszych i nie gorszych generycznych odpowiedników - mówi "Wprost" Tadeusz Szuba z Polskiego Towarzystwa Farmaceutycznego. Nikt z Ministerstwa Zdrowia nie dba o to, aby dostarczyć lekarzom materiały, które byłyby odpowiedzią na reklamową papkę serwowaną im przez koncerny farmaceutyczne. Tymczasem na przykład w Niemczech Instytut Naukowy Kas Chorych co roku wydaje księgę z zaleceniami dla lekarzy, jakie leki mają zapisywać i dlaczego. W Wielkiej Brytanii dwa razy w roku Towarzystwo Lekarskie i Towarzystwo Farmaceutyczne wydają spis leków zalecanych i tych, których lekarze nie powinni przepisywać. W Polsce podobną publikację wydano dotychczas raz - w 1995 r. Naszych lekarzy zostawiono sam na sam z ponad 5 tys. reprezentantów handlowych (tzw. repów) zachodnich gigantów farmaceutycznych. To właśnie działalność "repów" sprawia, że decydują się przepisywać droższe leki, zwykle skuszeni obiecywanymi przez nich grantami.
Nadchodzą kolejne podwyżki
Nasze drogie leki mogą się stać jeszcze droższe, bowiem od 2008 r. większości spośród 11 tys. leków generycznych nie będzie można oferować pacjentom. Nasi negocjatorzy warunków wstąpienia do Unii Europejskiej zlekceważyli przemysł farmaceutyczny i zgodzili się, aby polskie firmy mogły ponownie rejestrować generyki tylko do końca 2007 r. To za mało czasu, bo w Polsce przy rejestracji leków pracuje około 120 osób (dziesięć razy mniej niż w Niemczech), co oznacza, że będą one mogły zarejestrować maksymalnie 500 leków rocznie. Skutkiem braku możliwości sprzedawania generyków będzie automatycznie podwyżka cen. Oprócz biurokratycznej bariery jest jeszcze jedna. Rejestracja generyków wymaga przeprowadzenia tzw. badania biorównoważności leków (sprawdzenie, czy lek generyczny jest taki sam jak oryginalny), którego koszt dla jednego leku wynosi 0,5 mln zł (koszt rejestracji wszystkich leków to 5,5 mld zł). To oznacza, że największych polskich firm, m.in. Polpharmy i Polf (Tarchomin, Pabianice, Warszawa), z których pochodzi 30 proc. krajowej produkcji leków, najzwyczajniej nie będzie stać na ich zarejestrowanie.
Import kontrolowany
Cenom "z sufitu" miał położyć kres tzw. import równoległy leków, czyli sprowadzanie ich z państw UE, gdzie są tańsze. Jak działa to w praktyce, pokazuje przykład hurtowni Delfarma, która pierwsza we wrześniu 2005 r. zaczęła wykorzystywać prawo do importu równoległego i sprowadza z zagranicy dziewięć leków (m.in. aspirynę Bayera i środek antykoncepcyjny Cilest; do końca roku ma ich być około stu). Dzięki importowi równoległemu w ciągu zaledwie kilku miesięcy na przykład lek na żylaki Detralex staniał z 50 zł do 40 zł, a syrop Eurespal - z 25 zł do 20 zł. - Kiedy sprowadziliśmy pierwszą partię środka antykoncepcyjnego Cilest, koncern Cilag obniżył jego cenę w Polsce z 89,30 zł za opakowanie do 68,58 zł - informuje prezes Delfarmy Tomasz Dzitko. Import równoległy w Wielkiej Brytanii przekracza 15 proc. rynku. W Polsce stanowi on jedynie niewielką część zaopatrzenia. Powody są dwa: po pierwsze - biurokracja (polska i europejska), po drugie - działania koncernów. 60 proc. polskiego rynku hurtowni farmaceutycznych opanowało pięć podmiotów (Farmacol, PGF, Torfarm, Prosper, Orfe). To de facto oligopol, któremu nie zależy na obniżaniu cen dla pacjentów, bo dla hurtowni ważniejsze są dobre stosunki z producentami. A te mogłyby sobie popsuć przez import równoległy. Aby utrudnić import równoległy, koncerny starają się monitorować działalność hurtowni. Na przykład szwajcarski Novartis stosuje w Polsce system podwójnych cen. Kontrahentom, którzy pozwalają ewidencjonować swoje obroty, oferuje niższe ceny. Z powodu podobnych praktyk amerykańskiego Pfizera w Hiszpanii złożono już skargę do Komisji Europejskiej.
Siła perswazji
Nad horrorem farmaceutyczno-lekarskim, o którego sfilmowaniu marzyłby Alfred Hitchcock, czuwa Ministerstwo Zdrowia. Przeprowadzona w październiku 2005 r. przez odchodzącego ministra Marka Balickiego "regulacja cen" przyniosła opłakane skutki. Resort zdrowia podkreślał, że aż 97 leków staniało przeciętnie o 2 zł. Tymczasem cena całego koszyka wzrosła aż o 138,61 zł! Ministerstwo Zdrowia wprowadziło niepotrzebną korektę listy leków refundowanych, która będzie kosztować budżet państwa miliard złotych, czyli jedną szóstą rocznych wydatków na refundację leków. - Na listę wprowadzono kilka nowych, reklamowanych przez koncerny farmaceutyczne środków, których działanie jest praktycznie takie samo jak dotychczas stosowanych leków - mówi Tadeusz Szuba.
Właśnie od rewizji polityki refundacji leków powinien zacząć uzdrawianie sytuacji obecny szef resortu Zbigniew Religa (ma przedstawić swój plan w tym tygodniu). Najlepiej sprzedające się leki to te, do których dopłaca państwo. Decyzja o tym, które leki wpisać na listę refundacyjną, to zatem najbardziej skuteczna broń w negocjacjach z koncernami farmaceutycznymi. Zrozumieli to już dawno Amerykanie. W 2005 r. gubernator Florydy Jeb Bush (brat prezydenta George'a Busha) doprowadził do przegłosowania w parlamencie stanowym prawa, które pozwalało władzom skreślić z listy leków refundowanych te, których producenci odmawiali obniżenia cen. Przed rozpoczęciem negocjacji z lokalnymi władzami grupa firm farmaceutycznych przeznaczyła dodatkowe pieniądze dla stowarzyszeń pacjentów korzystających ze stanowego programu Medicaid, aby w telewizyjnych reklamówkach przekonywali, że ewentualne skreślenie jakichkolwiek leków z listy specyfików refundowanych może zagrozić życiu i zdrowiu chorych. Bez efektu. Jeb Bush nie ugiął się i dopiął swego. Dotychczas kolejne polskie rządy (i ministrowie) demonstrowały wobec koncernów zadziwiającą bierność, za którą rachunek płacą wszyscy podatnicy.
Więcej możesz przeczytać w 7/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.