Karuzela z agentami
Bond pojawił się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Pokolenie baby boom, nie obciążone wojennymi wspomnieniami i optymistycznie patrzące w przyszłość, potrzebowało optymistycznego, pewnego swoich racji bohatera. Przystojny agent MI6, wszędzie czujący się jak u siebie, z równą gracją trzymający w ręku zarówno pistolet Walther PPK, jak i kieliszek szampana Dom Peri-gnon rocznik 1953, spełniał te warunki z naddatkiem. Zachód bardzo potrzebował takiego człowieka. Świat balansował na krawędzi wojny nuklearnej. Kosmiczny wyścig z ZSRR wchodził w decydującą fazę, w Berlinie rozpoczęto budowę muru. Pierwszy film cyklu, "Dr No", wchodził na ekrany w apogeum kryzysu kubańskiego. Rok później, w 1963, zginął w zamachu prezydent Kennedy, wyszła na jaw agenturalna działalność Kima PhilbyŐego, a brytyjski minister spraw zagranicznych Profumo musiał się podać do dymisji, bo korzystał z usług tej samej call girl, co londyński rezydent KGB. Szpiegostwo było trendy i sexy. A Bond objawił się publiczności jako superszpieg, otwarty na techniczne nowinki (w "Goldfingerze" po raz pierwszy na ekranie pojawił się laser), otoczony pięknymi kobietami, poruszający się supersamochodami. Obrazu dopełniały egzotyczne plenery i przeciwnicy agenta 007 "więksi niż życie".
Krytycy, z pianą na ustach atakujący filmy z bondowskiego cyklu, nie zauważyli, że są świadkami narodzin jednego z największych popkulturowych mitów XX wieku. A mit ma to do siebie, że zniesie wszystko. Nawet radykalną zmianę wyglądu głównego bohatera. Daniel Craig, występujący w "Casino Royal", jest Bondem numer sześć. Równie nonszalancko producenci serii traktowali scenariusze, w których roiło się od nonsensów i niekonsekwencji. Aktorów bezlitośnie dubbingowano (jak Ursulę Andress, pierwszą słynną dziewczynę Bonda), wymieniano na innych (agenta CIA Feliksa Leitera grały cztery różne osoby) lub obsadzano ponownie w zupełnie innej roli (Joe Don Baker "zabity" przez Bonda w filmie "W obliczu śmierci", w "GoldenEye" powrócił jako jego sojusznik).
Sześciu wspaniałych
Bond numer jeden (Sean Connery) był typem agresywnego macho, kostycznym i konserwatywnym w stroju i upodobaniach. Najpierw strzelał, a potem zadawał pytania. Wolał golf od piłki nożnej.
Bond numer dwa (George Lazenby) był dzieckiem epoki flower-power, co przejawiało się w upodobaniu do koszul z żabotem oraz w sentymentalizmie. Zgodnie z duchem czasów zakochał się i chciał porzucić służbę. To wtedy po raz pierwszy mówiono o powrocie do korzeni i "uczłowieczeniu" agenta 007. Naturszczyk z Australii okazał się jednak efemerydą. Nie dlatego, że w roli Bonda był beznadziejny albo że film sprzedawał się źle. Po prostu fala kontrkulturowej rewolucji szybko opadła i brytyjski szpieg musiał znowu zmienić tożsamość.
Bond numer trzy (Roger Moore) był zblazowanym playboyem, spryciarzem i dowcipnisiem. Ponieważ na świecie zrobiło się niespokojnie, na ekranie panował eskapizm. W "Bondach" z lat 70. próżno szukać odniesień do fali zamachów terrorystycznych w Niemczech i Włoszech, wojny w Wietnamie czy konfliktów bliskowschodnich. Najwięcej kontrowersji wywołał film "Żyj i pozwól umrzeć" (1973), bo wszyscy przeciwnicy brytyjskiego supermana byli czarni jak heban.
Bond numer cztery (Timothy Dalton) był wrażliwy i chłopięcy, jak przystało na new romantic. Znowu towarzyszyły temu zapowiedzi "zejścia na ziemię" i realizowania twórczego testamentu Fleminga. Hedonizm poprzedniej dekady był passe. Znikoma aktywność erotyczna nowego wcielenia 007 dobrze wpisywała się w powszechny lęk przed AIDS. Po nakręceniu dwóch filmów gogusiowaty Dalton zrezygnował, zanim zdążyli go zamordować fani "starego dobrego Bonda".
Bond numer pięć (Pierce Brosnan) pojawił się po sześcioletniej przerwie. Miał dobry start, ale potem wyszło na jaw niezdecydowanie jego nadzorców. Najlepszy szpieg Jej Królewskiej Mości przypominał frankensteina pozszywanego z kawałków poprzedników. Trochę macho, trochę gadżeciarz, trochę Hamlet. Fabuły pełne były cytatów z klasycznych filmów bondowskiego cyklu.
Czy Bond numer sześć, czyli Daniel Craig, stoi więc na z góry straconej pozycji? Nie, bo po latach zabiegów producentom udało się kupić prawa do pierwszej powieści Fleminga - "Casino Royale". Całą historię agenta 007 można więc zacząć opowiadać od początku.
Piąty Beatles
Przywykło się uważać Bonda za stuprocentowego Brytyjczyka. To niezupełnie prawda. Jego literacki ojciec Ian Fleming był co prawda wiernym poddanym Jej Królewskiej Mości, ale prawa do ekranizacji szybko trafiły w ręce Amerykanów. Producent filmów spod znaku 007 Albert "Cubby" Broccoli urodził się w Nowym Jorku. Jego wspólnik Harry Saltzmann był podczas wojny informatorem OSS (poprzedniczki CIA). Pieniędzy na realizację kolejnych "Bondów" dostarczała zaś amerykańska wytwórnia United Artists. Brytyjski sznyt zapewniali reżyserzy i aktorzy werbowani w Londynie. Rodzina królewska regularnie zaszczycała swoją obecnością bondowskie premiery. Na Downing Street również doceniano wkład serii w budowanie pozytywnego imageŐu słabnącego Zjednoczonego Królestwa.
Mr. Kiss Kiss Bang Bang (taki tytuł nosiła jedna z bondowskich piosenek) podbijał Stany Zjednoczone razem z The Beatles. Amerykanizował się jednak znacznie szybciej niż chłopcy z Liverpoolu. Jego brytyjskość została zredukowana do snobizmu, dodającego smaku fabule i pozwalającego łatwiej przełknąć ekranowe triumfy Zachodu ludziom na co dzień nie pałającym sympatią do Wuja Sama.
W 1971 r. zapadła decyzja, że film "Diamenty są wieczne" prawie w całości zostanie nakręcony w USA. Przy okazji postanowiono zmienić odtwórcę głównej roli. Najbardziej pożądanym kandydatem był hollywoodzki kowboj Burt (dla przyjaciół "Buddy") Reynolds. Kontrakt podpisano jednak z Johnem Gavinem, znanym z "Psychozy". Okoniem stanęli jednak... Amerykanie, którzy zmusili producentów do przeproszenia się ze Szkotem Connerym. Dziesięć lat później bardzo bliski wejścia w skórę agenta 007 był inny Jankes - James Brolin. W "Casino Royale" jest znamienna scena: spłukanemu przy zielonym stoliku Bondowi w sukurs przychodzi kolega z CIA, mówiąc: "myślisz, że brakuje nam pieniędzy?".
Nie drażnić niedźwiedzia
Filmowy Bond hołdował politycznej poprawności na długo, zanim ten termin zrobił światową karierę. W pierwszych filmach scenarzyści zamiast z komunistycznymi szpiegami kazali mu się zmagać z groteskową organizacją SPECTRE, jednakowo wrogą wobec Zachodu i ZSRR. Szef tej zbrodniczej międzynarodówki, niejaki Blofeld, był paranoikiem marzącym o posiadaniu własnej bomby atomowej. Z czasem zastąpili go równie sfiksowani kosmopolityczni multimilionerzy, pragnący zdobyć władzę nad światem lub ukarać ludzkość za jej dekadencję.
Oglądając filmy z Bondem, można poważnie zwątpić w jego antykomunizm. Akcji sabotażowych z reguły dokonywał na rubieżach radzieckiego imperium, najchętniej na Kubie (kolejny ukłon w stronę Amerykanów?). Scenarzyści poszli tropem analiz dyżurnych sowietologów, dzielących komunistycznych notabli na twardogłowych i liberałów, których Zachód powinien popierać. Gdy na ekranie pojawiał się wredny pracownik KGB, zwykle okazywał się renegatem, działającym bez upoważnienia centrali. Natychmiast też przeciwstawiano mu sympatycznego komunistę w rodzaju generała Gogola, który miał do Bonda wyraźną słabość. W filmie "Zabójczy widok" odznaczył go nawet Orderem Lenina za uratowanie przed zagładą amerykańskiej Doliny Krzemowej (uzasadnienie: "Nasi naukowcy nadal będą mieli skąd czerpać natchnienie"). Z kolei w "Ośmiorniczce" twardogłowy generał Orłow snuł plany podboju Europy. Kres jego knowaniom położyły... kule enerdowskiej straży granicznej.
Biznesowa strategia polegająca na unikaniu politycznych kontrowersji w tym wypadku zawiodła o tyle, że filmów z Bondem nie udało się sprzedać za żelazną kurtynę. Dopiero po upadku ZSRR nasz agent mógł się rozbijać czołgiem po ulicach Sankt Petersburga ("GoldenEye"). Chińczycy okazali się bardziej pryncypialni. Odmówili wpuszczenia ekipy filmowej na swoje terytorium, oburzeni oskarżeniami o sprezentowanie Goldfingerowi bomby atomowej i udzielenie azylu mordercy Skaramandze ("Człowiek ze złotym pistoletem"). Bond ma również przechlapane w Phenianie, choć oprócz psychopatycznego Koreańczyka w filmie "Śmierć nadejdzie jutro" pojawił się jego ojciec generał, przeciwnik stosowania tortur i zwolennik współpracy z Zachodem.
Przykładem udanego uniku jest "Licencja na zabijanie". Bond walczył w tym filmie z artelem narkotykowym. Choć dla wszystkich było jasne, że chodzi o Kolumbię, nazwa tego kraju ani razu nie padła z ekranu.
Pornograf z NATO
Totalitaryzm jest tępy i nie ma poczucia humoru. Dlatego sowiecka propaganda uznała Bonda za ideologicznego wroga. Amunicji komunistycznej propagandzie dostarczała zachodnia prasa (zgodnie z powiedzeniem Lenina, że kapitaliści sami wyprodukują sznur, na którym zostaną powieszeni). Wielka Encyklopedia Radziecka określiła powieści Fleminga jako "antyintelektualne, pozbawione treści społecznej" oraz zawierające "apoteozę przemocy i seksu". Na wytyczne płynące z Moskwy natychmiast zareagowali jej satelici z Układu Warszawskiego. Czytelnicy "Trybuny Ludu" już w październiku 1965 r. mogli się dowiedzieć, że akcja filmów o wrażym szpiegu rozgrywa się "w atmosferze nienawiści i pogardy do świata socjalistycznego oraz w oparach pornografii", a "przeciwnicy Jamesa Bonda, rekrutujący się zza żelaznej kurtyny, przedstawieni są w odrażająco wulgarny sposób: jako nikczemni i skretyniali podludzie". W "Ekranie" autor, podpisujący się JK, pomstował na "hitlerowską ideologię, otaczającą gwałt nierzeczywistą aureolą chwały". W "Filmie" Albert Cervoni donosił z Paryża, że agent 007 "gorliwie służy tym, którzy dzierżą władzę w tak zwanym wolnym świecie", a od flemingowskich ekranizacji czuć "zatęchłe tchnienie faszyzmu" i "schematyczny antykomunizm o posmaku rasistowskim".
Asy i cieniasy
Piętnowaniu filmów, których widz nie miał prawa oglądać, towarzyszyły próby przeciwstawienia Bondowi rodzimego asa wywiadu. Skrojonego oczywiście na miarę realnego socjalizmu, bez zamiłowania do ruletki, markowych alkoholi i garniturów, całkowicie odpornego na konsumpcyjne pokusy. Na szczęście scenarzystom starczyło rozsądku, by akcję przenieść w czasy II wojny światowej. Kapitan Kloss czy "Agent nr 1" mogli liczyć na sympatię widzów, bo nie walczyli z anglosaskim imperializmem, lecz z hitlerowcami. W 1973 r. straszył na ekranach film Waldemara Podgórskiego "Na krawędzi". Aktor Zygmunt Malanowicz, znany z "Noża w wodzie", udawał w nim kuriera polskiej organizacji podziemnej przerzuconego do Niemiec Zachodnich. Tam przeszedł zwycięsko test na wykrywaczu kłamstw obsługiwanym przez samego Zdzisława Maklakiewicza. Na koniec poznawał tajne plany wywołania w PRL rozruchów zbrojnych (kryptonim "Wulkan") i wracał do kraju, by złożyć raport swym zwierzchnikom z bezpieki.
W adresowanej do nastolatków powieści "Księga strachów" Zbigniewa Nienackiego brytyjski agent został upokorzony i wystrychnięty na dudka przez Pana Samochodzika, historyka sztuki z zawodu, a ormowca z zamiłowania. Najbardziej spektakularną próbą przełamania kompleksu Bonda był jednak serial telewizyjny "Życie na gorąco" o dziennikarzu o nazwisku Maj, zmagającym się z neofaszystowską międzynarodówką kierowaną przez demonicznego doktora Gebhardta (Leszek Herdegen). W roli głównej obsadzono Leszka Teleszyńskiego. Jak łatwo się domyślić, wyszła z tego mimowolna parodia filmu szpiegowskiego.
Już w III RP Władysław Pasikowski nakręcił "Operację Samum" - rzecz o polskich superagentach, którzy w Iraku wyciągnęli z opresji amerykańskich kolegów, stosując jako tajną broń polską wódkę. Pozostaje się tylko pocieszać, że mamy swój skromny udział w sukcesach Bonda. W "Pozdrowieniach z Rosji" emigrant Władysław Sheybal zagrał szachowego arcymistrza na usługach SPECTRE. Izabellę Scorupco, która zabłysnęła w "GoldenEye", cały świat uważa, niestety, za szwedzką aktorkę i piosenkarkę.
Och, James...
Agent 007, specjalista od niezobowiązujących romansów, od początku walczył na pierwszej linii obyczajowej rewolucji. Nieprzypadkowo był ulubieńcem "Playboya". Seks nie związany z prokreacją i małżeństwem bulwersował natomiast stróżów tradycyjnej moralności. Cenzorzy załamywali się, słysząc imiona ekranowych partnerek Bonda: Honey, Pussy, Kissy, Bambi, Goodnight. W sekwencji otwierającej "Diamenty są wieczne" Connery potrzebował tylko sekundy, by zerwać kobiecie stanik i zacisnąwszy go wokół jej szyi zażądać informacji o miejscu pobytu Blofelda. Duszenie i klepanie po pupie należało również do stałego repertuaru zachowań dżentelemena Rogera MooreŐa. Nic dziwnego, że feministki okrzyknęły Bonda "szowinistyczną męską świnią". Dodatkowo denerwowała je Moneypenny - sekretarka zapatrzona w Jamesa jak w obrazek, lecz usychająca w staropanieństwie, gdyż arcyszpieg gardził biurowymi romansami.
Z czasem dziewczyny Bonda przestały być elementem scenografii, przeistaczając się w jego równorzędne przeciwniczki lub sojuszniczki. Ostatnio to Mr. Kiss Kiss Bang Bang jest policzkowany i torturowany przez kobiety. Zwierzchniczka Bonda uważa go za "relikt przeszłości". Nic dziwnego, że nieszczęsny agent skłania się ku monogamii. Na drodze do pełnego równouprawnienia pozostała tylko jedna bariera: jak dotąd żadna z dziewczyn arcyszpiega nie pojawiła się w następnym filmie.
Dzisiejszy Bond jest więźniem schematów kina sensacyjnego, ale formuła tej postaci okazała się na tyle pojemna, że możemy być spokojni o jej przyszłość. Bondowski archetyp pożera każdego aktora, nawet jeśli wydaje się on, jak Daniel Craig, kompletnie zaprzeczać pamięciowemu rysopisowi agenta z licencją na zabijanie. Producentom zabrakło wyobraźni, by w latach 80. skonfrontować agenta 007 z rezydentem sowieckiego wywiadu w Dreźnie Władmirem Putinem (o wynik tego pojedynku jesteśmy dziwnie spokojni). Wybrali bezpieczną, rozrywkową ścieżkę usianą gadżetami i pięknościami w bikini. "Casino Royale" jest dowodem na to, że 44-letni Bond przezwyciężył kryzys wieku średniego. Dobre i to.
SPIS CUDZOŁOŻNIC
WSZYSTKO O JAMESIE Jaki jest Bond, wszyscy wiemy, ale bonusy dołączone do kolekcjonerskiego wydania DVD rzucają całkiem nowe światło na tę podejrzaną postać. Na uwagę fanów najbardziej zasługują: blok dokumentów poświęconych ojcu arcyszpiega - Ianowi Flemingowi, relacje z premier, sceny usunięte z filmów podczas ostatecznego montażu i zdjęcia próbne niedoszłych Bondów. Każdej części szpiegowskiego serialu towarzyszą komentarze reżyserów oraz dokumenty o ich powstawaniu i różnych aspektach produkcji - od scenografii po ścieżkę dźwiękową. Największa ciekawostka to komediowy telewizyjny show "Bond na wakacjach", w którym agenta 007 parodiował... młody Roger Moore. Zestaw czterdziestu dysków jest dostępny w pakiecie lub w gustownej walizce, ale nie takiej, jakiej Bond używał w "Pozdrowieniach w Rosji". "James Bond - pełna kolekcja filmów", Imperial MASZYNA DO ZABIJANIA "Wódka z martini - wstrząśnięta czy zmieszana?" - pyta barman. " Mam to w d..." - odpowiada zniecierpliwiony James Bond. Ten dialog najlepiej charakteryzuje nową odsłonę przygód super-agenta. Daniel Craig udźwignął odpowiedzialność: równie wiarygodnie wypada w scenach akcji i deklamując miłosne zaklęcia. Dowiadujemy się, jak z "nieprzystosowanego młodzieńca" bohater stał się maszyną do zabijania i dlaczego zaczął traktować kobiety jak wycieraczki. Właściciele znaku firmowego 007 powinni podpisać z reżyserem Martinem Campbellem długoletni kontrakt: najpierw uratował bondowski serial przed starczym uwiądem w "GoldenEye", teraz zapewnił mu nowy początek w "Casino Royale". Film zdąża w stronę naturalizmu. Nie pomija też, jak to drzewiej bywało, moralnej dwuznaczności, nieuchronnie wpisanej w szpiegowską profesję. "Casino Royale" jest właściwie Bondem zerowym, poprzedzającym "Dr. No". Nowe otwarcie może się więc paradoksalnie okazać definitywnym domknięciem bondowskiej formuły. "Casino Royale", reż. Martin Campbell, UIP |
Fot: M. Stelmach
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.