Konserwatywni demokraci po konserwatywnych republikanach
Zmiana wisiała w powietrzu. Medialny magnat Rupert Murdoch, znany z konserwatywnych poglądów, nieoczekiwanie zamanifestował poparcie dla senator Hillary Clinton, a dawny strateg republikanów Kevin Phillips opublikował trzecią krytyczną książkę na temat rządów prezydenta Busha. Wygrana demokratów w wyborach uzupełniających do Kongresu przypominała kronikę zapowiedzianego zwycięstwa. Zaskoczeniem była tylko skala porażki republikanów. Demokraci zdobyli komfortową większość w Kongresie i głos przewagi w Senacie, a także odzyskali wiele foteli gubernatorskich.
Koniec amerykańskiej rewolucji konserwatywnej? Niekoniecznie. Przewartościowanie polityki wobec Iraku czy też szerzej - wobec Bliskiego Wschodu? Decyzje w tych kwestiach pozostają w gestii prezydenta, który ma wszelkie prerogatywy do określania kierunków polityki zagranicznej. Kongres może jedynie ograniczyć budżet wojenny, ale Nancy Pelosi, nowy lider większości w izbie niższej, już zadeklarowała, że demokraci takich prób nie podejmą.
- Niemniej demokraci już odnieśli pierwsze zwycięstwo, doprowadzając do dymisji sekretarza obrony Donalda Rumsfelda. Choć nie oznacza to nagłego zwrotu w strategii irackiej, zapowiada zmiany - mówi "Wprost" Christopher Loss, ekspert z Brookings Institution. Podkreśla jednak, że dyskusja o tym, jak się wykaraskać z Iraku, toczy się w obu partiach, a zwycięstwo demokratów może jedynie uzmysłowić wszystkim zainteresowanym, jak bardzo potrzebna jest strategia wyjścia w przewidywalnym czasie. Prasa amerykańska upatruje też sygnału zmian w wyborze następcy Rumsfelda, którym został Robert Gates, były szef CIA i doradca Busha seniora. Oznaczać to może bardziej pragmatyczne podejście do kwestii bliskowschodnich i powrót do dyplomacji opartej na wzmacnianiu więzów z tradycyjnymi sojusznikami.
Ostatnie sondaże wskazują, że problem Iraku "zdefiniował" te wybory (prawie 60 proc. respondentów uznało go za kwestię polityczną, która określiła ich postawę). A ponieważ są one preludium do wyborów prezydenckich w 2008 r., republikanie będą równie zainteresowani zamknięciem tej kampanii jak demokraci. Błędem jednak byłoby zakładać, że porażka republikanów jest wyłącznie pochodną problemów w Iraku. Korupcja, nieudolność, a nade wszystko polaryzacja sceny politycznej też zrobiły swoje.
Naród mniej prawicowy
Skala porażki republikanów wywołała spekulacje na temat schyłku rewolucji konserwatywnej, której ojcem był Ronald Reagan. Zapowiedział ją już w latach 60. Kevin Phillips. Jego książka "Wschodząca większość republikańska" była trafną oceną nowych prądów demograficznych, politycznych i kulturowych i do dziś uchodzi za jedną z najwybitniejszych analiz politologicznych. Republikańska większość w istocie wzeszła, a jej dominacja umocniła się w 1994 r., kiedy po latach przerwy republikanie odzyskali Kongres. Wracali do władzy na fali rozczarowania bezwładem i korupcją opanowanego przez demokratów parlamentu. Zwrot na prawo stał się zjawiskiem tak charakterystycznym dla współczesnej Ameryki, że monografia na jej temat, wydana w 2004 r. przez dwu dziennikarzy "The Economist", została zatytułowana "Prawicowy naród". Karl Rove, strateg i doradca Busha juniora, mawiał z upodobaniem o "permanentnej republikańskiej większości". Ostatnie wybory podważyły tę wizję. Demokraci odnieśli zwycięstwo nawet w stanach tradycyjnie republikańskich. Phillips, który kiedyś przepowiedział renesans konserwatyzmu, teraz zapowiada kryzys wśród republikanów. Czy oznacza to radykalną zmianę polityczną? Niekoniecznie. Nowa większość parlamentarna to umiarkowani demokraci ze szkoły Billa Clintona. Prorynkowi, sprzyjający biz-nesowi, głoszący odpowiedzialność fiskalną, słowem - raczej amerykańska New Labour niż miłujący podatki paleodemokraci spod znaku prezydenta Johnsona. Symbolem ich rządów ma być - jak zapowiada Pelosi - zrównoważenie budżetu, podniesienie płacy minimalnej, reforma szkolnictwa, ulgi podatkowe od wydatków na kształcenie dzieci i ukrócenie praktyk lobbingowych wobec ustawodawców za pomocą nowych regulacji w tym zakresie.
Program Partii Demokratycznej tak dalece wchłonął ducha reform Reagana i Clintona, że na tle lewicy europejskiej demokraci mogą uchodzić za twardogłowych konserwatystów i ekonomicznych liberałów. Kohabitacja prezydenta z opozycyjną większością parlamentarną ma ponadto w tradycji amerykańskiej zbawienną właściwość - wprowadza kontrolę wydatków z budżetu. Dla słabych prezydentów może to oznaczać klincz, ale ani Reaganowi, ani Clintonowi nie przeszkodziło to w przeprowadzeniu reform. Tym razem nowy układ ważnych zmian nie zapowiada. Obiecana przez prezydenta reforma systemu ubezpieczeń społecznych nie zyskała społecznej aprobaty. Platforma polityczna demokratów pozostaje niedookreślona i zawiera wiele niejasnych sloganów. W sprawie kolejnego niezrealizowanego projektu Busha, czyli reformy imigracyjnej, można się spodziewać wsparcia demokratów. Prezydent lansował bowiem dotychczas model ustawy imigracyjnej znacznie bliższy demokratom niż jego partii. Obejmuje on założenie o stopniowej legalizacji statusu emigrantów, którzy przebywają od dłuższego czasu w USA (dobra wieść dla wielu Polaków).
Kolosalnych zmian w polityce wewnętrznej spodziewać się nie należy, rewolucja konserwatywna być może dobiega końca, ale też nikt poza Trockim nie marzył o rewolucji permanentnej. Wygrana demokratów tłumaczy nie tylko rozczarowanie Bushem, ale też to, że - jak mówi "Wprost" Robert Bradford z Komisji Sprawiedliwości Kongresu - centrowym demokratom jest bliżej do umiarkowanych republikanów niż do lewicowego skrzydła swej partii, tak jak tym ostatnim bliżej jest do demokratycznego centrum niż do skrajnej prawicy. Paradoksalnie, jeśli tylko prezydent wyciągnie nauczkę z porażki konserwatystów, zdoła we współpracy z demokratami osiągnąć nadspodziewanie wiele - mówi Loss. Wypracowanie porozumienia może Bushowi pozwolić na takie inicjatywy, które nie byłyby możliwe przy wyłącznym wsparciu prawego skrzydła republikanów.
Skandale i błędy
Prezydent Bush i republikanie wygrali poprzednie wybory, przechodząc sporo nad poprzeczką. Zagrożenie terroryzmem utrwalało pozycję republikanów uznawanych za partię bardziej skuteczną w czasach zagrożenia. Aż nagle porażka na całej długości. Co poszło źle? Republikański Kongres poszedł śladem skompromitowanej niegdyś demokratycznej większości. Skandale korupcyjne zdawały się nie mieć końca, a świeży skandal obyczajowy z udziałem kongresmana Marka Foleya, który molestował "paziów", czyli kilkunastoletnich chłopców służących jako gońcy Kongresu, pomógł nastrojom odrazy osiągnąć masę krytyczną. Skandale i błędy zdarzają się różnym administracjom, ale można na nie reagować tak jak Reagan, który wyszedł z afery Iran-Contras, zwalniając ze swego gabinetu tych, którzy kojarzyli się ze skandalem. Tymczasem znakiem firmowym Busha było obstawanie przy swoich faworytach. Na wiele miesięcy przed wyborami republikanie zabiegali o zdymisjonowanie Rumsfelda, tak jak wcześniej nalegano na odsunięcie kongresmana Toma DeLaya. Bush jednak manifestował lojalność wobec radioaktywnych już współpracowników, tracąc kapitał polityczny.
Wreszcie błędne okazały się rachuby Rove'a, który oparł swą taktykę umacniania republikanów na aktywizowaniu konserwatywnej prawicy religijnej, zaniedbując centrum. Takie aktywa polityczne okazały się na dłuższą metę za szczupłe, a umiarkowani republikanie, zwłaszcza obóz konserwatystów fiskalnych i zwolenników "małego, taniego rządu", poczuli się wyprowadzeni w pole przez rząd, którego rozrzutność i kadry okazały się godne francuskich socjalistów. W tej sferze coraz słabiej wypadało porównanie Busha z Clintonem, zauważa "The Economist". Podczas gdy Clinton zrównoważył budżet i zwolnił 200 tys. urzędników, Bush doprowadził do rekordowego deficytu i zatrudnił nowe 76 tys. osób na rządowych pensjach. Taktyka Rove'a doprowadziła też do dalszej polaryzacji sceny politycznej, pogłębiając podziały między zwolennikami wolnego rynku a protestanckimi fundamentalistami, politycznym centrum a skrajnymi skrzydłami, czy wreszcie zwolennikami ostrożnej polityki zagranicznej a prącymi do interwencji militarnych jastrzębiami.
Już po wyborach w 2004 r. eksperci ostrzegali, że bez wsparcia umiarkowanych republikanów i konserwatywnych demokratów Biały Dom może mieć kłopoty z realizacją planów prezydenta. Ale górę wzięła pryncypialność duetu Bush - Cheney. Gdy zaś zaczęły się mnożyć skandale, religijna prawica poczuła się zawiedziona i zignorowała wybory. Republikański Kongres usilnie pracował na wyborczą porażkę; nie tylko wywoływał nowe skandale, ale też wsławił się bezczynnością. Lenistwo i nieudolność 109. Kongresu USA, który właśnie odchodzi w niepamięć, stały się na wiele miesięcy ulubionym tematem sieci CNN, co nie mogło się dobrze skończyć dla republikańskiej większości.
Moda z ameryki
Na początku prezydentury Bush junior lubił się przedstawiać jako przywódca, który pogodzi podzielony naród. Ale to, co udało się Reaganowi i Clintonowi, czyli zbudowanie szerokiej platformy politycznej, na której znalazło się miejsce również dla zwolenników przeciwnej opcji, Bushowi nie wyszło. Partia republikanów podzieliła się na frakcje i odwróciła się od swego lidera. Podczas kampanii republikanie jak ognia unikali pokazywania się z prezydentem. Zdjęcia Busha pojawiły się w spotach demokratów i przez skojarzenia z wojną w Iraku miały dezawuować republikańskich kandydatów. Bush i Rove lubili się powoływać na przykład prezydenta McKinleya i jego doradcy Marka Hanny, architektów trzydziestoletniej dominacji republikanów. Hanna zdołał jednak do swojej partii przekonać nawet związki zawodowe i czarnych Amerykanów. Bush zniechęcił do siebie 60 proc. wyborców umiarkowanych, większość grup etnicznych, katolików oraz wyborców o dochodach poniżej 100 tys. dolarów rocznie. Tym samym oddał opozycji jej dawny elektorat ignorujący demokratów przez dwanaście lat. Niezręczna pryncypialność Białego Domu okazała się zgubna. A że wybory uzupełniające są przygrywką do kampanii prezydenckiej, można się spodziewać, że wzrosną notowania Johna McCaina, potencjalnego kandydata republikanów na prezydenta, który w odróżnieniu od Busha ma dar zjednywania.
Zmiana mody w USA zawsze wpływa na resztę świata, tyle że z opóźnieniem. Co oznacza ona dla nas? Czy przewaga demokratów oznacza lepsze nastawienie Waszyngtonu do Warszawy? W tej ostatniej kwestii najlepiej, byśmy pomogli sobie sami.
Koniec amerykańskiej rewolucji konserwatywnej? Niekoniecznie. Przewartościowanie polityki wobec Iraku czy też szerzej - wobec Bliskiego Wschodu? Decyzje w tych kwestiach pozostają w gestii prezydenta, który ma wszelkie prerogatywy do określania kierunków polityki zagranicznej. Kongres może jedynie ograniczyć budżet wojenny, ale Nancy Pelosi, nowy lider większości w izbie niższej, już zadeklarowała, że demokraci takich prób nie podejmą.
- Niemniej demokraci już odnieśli pierwsze zwycięstwo, doprowadzając do dymisji sekretarza obrony Donalda Rumsfelda. Choć nie oznacza to nagłego zwrotu w strategii irackiej, zapowiada zmiany - mówi "Wprost" Christopher Loss, ekspert z Brookings Institution. Podkreśla jednak, że dyskusja o tym, jak się wykaraskać z Iraku, toczy się w obu partiach, a zwycięstwo demokratów może jedynie uzmysłowić wszystkim zainteresowanym, jak bardzo potrzebna jest strategia wyjścia w przewidywalnym czasie. Prasa amerykańska upatruje też sygnału zmian w wyborze następcy Rumsfelda, którym został Robert Gates, były szef CIA i doradca Busha seniora. Oznaczać to może bardziej pragmatyczne podejście do kwestii bliskowschodnich i powrót do dyplomacji opartej na wzmacnianiu więzów z tradycyjnymi sojusznikami.
Ostatnie sondaże wskazują, że problem Iraku "zdefiniował" te wybory (prawie 60 proc. respondentów uznało go za kwestię polityczną, która określiła ich postawę). A ponieważ są one preludium do wyborów prezydenckich w 2008 r., republikanie będą równie zainteresowani zamknięciem tej kampanii jak demokraci. Błędem jednak byłoby zakładać, że porażka republikanów jest wyłącznie pochodną problemów w Iraku. Korupcja, nieudolność, a nade wszystko polaryzacja sceny politycznej też zrobiły swoje.
Naród mniej prawicowy
Skala porażki republikanów wywołała spekulacje na temat schyłku rewolucji konserwatywnej, której ojcem był Ronald Reagan. Zapowiedział ją już w latach 60. Kevin Phillips. Jego książka "Wschodząca większość republikańska" była trafną oceną nowych prądów demograficznych, politycznych i kulturowych i do dziś uchodzi za jedną z najwybitniejszych analiz politologicznych. Republikańska większość w istocie wzeszła, a jej dominacja umocniła się w 1994 r., kiedy po latach przerwy republikanie odzyskali Kongres. Wracali do władzy na fali rozczarowania bezwładem i korupcją opanowanego przez demokratów parlamentu. Zwrot na prawo stał się zjawiskiem tak charakterystycznym dla współczesnej Ameryki, że monografia na jej temat, wydana w 2004 r. przez dwu dziennikarzy "The Economist", została zatytułowana "Prawicowy naród". Karl Rove, strateg i doradca Busha juniora, mawiał z upodobaniem o "permanentnej republikańskiej większości". Ostatnie wybory podważyły tę wizję. Demokraci odnieśli zwycięstwo nawet w stanach tradycyjnie republikańskich. Phillips, który kiedyś przepowiedział renesans konserwatyzmu, teraz zapowiada kryzys wśród republikanów. Czy oznacza to radykalną zmianę polityczną? Niekoniecznie. Nowa większość parlamentarna to umiarkowani demokraci ze szkoły Billa Clintona. Prorynkowi, sprzyjający biz-nesowi, głoszący odpowiedzialność fiskalną, słowem - raczej amerykańska New Labour niż miłujący podatki paleodemokraci spod znaku prezydenta Johnsona. Symbolem ich rządów ma być - jak zapowiada Pelosi - zrównoważenie budżetu, podniesienie płacy minimalnej, reforma szkolnictwa, ulgi podatkowe od wydatków na kształcenie dzieci i ukrócenie praktyk lobbingowych wobec ustawodawców za pomocą nowych regulacji w tym zakresie.
Program Partii Demokratycznej tak dalece wchłonął ducha reform Reagana i Clintona, że na tle lewicy europejskiej demokraci mogą uchodzić za twardogłowych konserwatystów i ekonomicznych liberałów. Kohabitacja prezydenta z opozycyjną większością parlamentarną ma ponadto w tradycji amerykańskiej zbawienną właściwość - wprowadza kontrolę wydatków z budżetu. Dla słabych prezydentów może to oznaczać klincz, ale ani Reaganowi, ani Clintonowi nie przeszkodziło to w przeprowadzeniu reform. Tym razem nowy układ ważnych zmian nie zapowiada. Obiecana przez prezydenta reforma systemu ubezpieczeń społecznych nie zyskała społecznej aprobaty. Platforma polityczna demokratów pozostaje niedookreślona i zawiera wiele niejasnych sloganów. W sprawie kolejnego niezrealizowanego projektu Busha, czyli reformy imigracyjnej, można się spodziewać wsparcia demokratów. Prezydent lansował bowiem dotychczas model ustawy imigracyjnej znacznie bliższy demokratom niż jego partii. Obejmuje on założenie o stopniowej legalizacji statusu emigrantów, którzy przebywają od dłuższego czasu w USA (dobra wieść dla wielu Polaków).
Kolosalnych zmian w polityce wewnętrznej spodziewać się nie należy, rewolucja konserwatywna być może dobiega końca, ale też nikt poza Trockim nie marzył o rewolucji permanentnej. Wygrana demokratów tłumaczy nie tylko rozczarowanie Bushem, ale też to, że - jak mówi "Wprost" Robert Bradford z Komisji Sprawiedliwości Kongresu - centrowym demokratom jest bliżej do umiarkowanych republikanów niż do lewicowego skrzydła swej partii, tak jak tym ostatnim bliżej jest do demokratycznego centrum niż do skrajnej prawicy. Paradoksalnie, jeśli tylko prezydent wyciągnie nauczkę z porażki konserwatystów, zdoła we współpracy z demokratami osiągnąć nadspodziewanie wiele - mówi Loss. Wypracowanie porozumienia może Bushowi pozwolić na takie inicjatywy, które nie byłyby możliwe przy wyłącznym wsparciu prawego skrzydła republikanów.
Skandale i błędy
Prezydent Bush i republikanie wygrali poprzednie wybory, przechodząc sporo nad poprzeczką. Zagrożenie terroryzmem utrwalało pozycję republikanów uznawanych za partię bardziej skuteczną w czasach zagrożenia. Aż nagle porażka na całej długości. Co poszło źle? Republikański Kongres poszedł śladem skompromitowanej niegdyś demokratycznej większości. Skandale korupcyjne zdawały się nie mieć końca, a świeży skandal obyczajowy z udziałem kongresmana Marka Foleya, który molestował "paziów", czyli kilkunastoletnich chłopców służących jako gońcy Kongresu, pomógł nastrojom odrazy osiągnąć masę krytyczną. Skandale i błędy zdarzają się różnym administracjom, ale można na nie reagować tak jak Reagan, który wyszedł z afery Iran-Contras, zwalniając ze swego gabinetu tych, którzy kojarzyli się ze skandalem. Tymczasem znakiem firmowym Busha było obstawanie przy swoich faworytach. Na wiele miesięcy przed wyborami republikanie zabiegali o zdymisjonowanie Rumsfelda, tak jak wcześniej nalegano na odsunięcie kongresmana Toma DeLaya. Bush jednak manifestował lojalność wobec radioaktywnych już współpracowników, tracąc kapitał polityczny.
Wreszcie błędne okazały się rachuby Rove'a, który oparł swą taktykę umacniania republikanów na aktywizowaniu konserwatywnej prawicy religijnej, zaniedbując centrum. Takie aktywa polityczne okazały się na dłuższą metę za szczupłe, a umiarkowani republikanie, zwłaszcza obóz konserwatystów fiskalnych i zwolenników "małego, taniego rządu", poczuli się wyprowadzeni w pole przez rząd, którego rozrzutność i kadry okazały się godne francuskich socjalistów. W tej sferze coraz słabiej wypadało porównanie Busha z Clintonem, zauważa "The Economist". Podczas gdy Clinton zrównoważył budżet i zwolnił 200 tys. urzędników, Bush doprowadził do rekordowego deficytu i zatrudnił nowe 76 tys. osób na rządowych pensjach. Taktyka Rove'a doprowadziła też do dalszej polaryzacji sceny politycznej, pogłębiając podziały między zwolennikami wolnego rynku a protestanckimi fundamentalistami, politycznym centrum a skrajnymi skrzydłami, czy wreszcie zwolennikami ostrożnej polityki zagranicznej a prącymi do interwencji militarnych jastrzębiami.
Już po wyborach w 2004 r. eksperci ostrzegali, że bez wsparcia umiarkowanych republikanów i konserwatywnych demokratów Biały Dom może mieć kłopoty z realizacją planów prezydenta. Ale górę wzięła pryncypialność duetu Bush - Cheney. Gdy zaś zaczęły się mnożyć skandale, religijna prawica poczuła się zawiedziona i zignorowała wybory. Republikański Kongres usilnie pracował na wyborczą porażkę; nie tylko wywoływał nowe skandale, ale też wsławił się bezczynnością. Lenistwo i nieudolność 109. Kongresu USA, który właśnie odchodzi w niepamięć, stały się na wiele miesięcy ulubionym tematem sieci CNN, co nie mogło się dobrze skończyć dla republikańskiej większości.
Moda z ameryki
Na początku prezydentury Bush junior lubił się przedstawiać jako przywódca, który pogodzi podzielony naród. Ale to, co udało się Reaganowi i Clintonowi, czyli zbudowanie szerokiej platformy politycznej, na której znalazło się miejsce również dla zwolenników przeciwnej opcji, Bushowi nie wyszło. Partia republikanów podzieliła się na frakcje i odwróciła się od swego lidera. Podczas kampanii republikanie jak ognia unikali pokazywania się z prezydentem. Zdjęcia Busha pojawiły się w spotach demokratów i przez skojarzenia z wojną w Iraku miały dezawuować republikańskich kandydatów. Bush i Rove lubili się powoływać na przykład prezydenta McKinleya i jego doradcy Marka Hanny, architektów trzydziestoletniej dominacji republikanów. Hanna zdołał jednak do swojej partii przekonać nawet związki zawodowe i czarnych Amerykanów. Bush zniechęcił do siebie 60 proc. wyborców umiarkowanych, większość grup etnicznych, katolików oraz wyborców o dochodach poniżej 100 tys. dolarów rocznie. Tym samym oddał opozycji jej dawny elektorat ignorujący demokratów przez dwanaście lat. Niezręczna pryncypialność Białego Domu okazała się zgubna. A że wybory uzupełniające są przygrywką do kampanii prezydenckiej, można się spodziewać, że wzrosną notowania Johna McCaina, potencjalnego kandydata republikanów na prezydenta, który w odróżnieniu od Busha ma dar zjednywania.
Zmiana mody w USA zawsze wpływa na resztę świata, tyle że z opóźnieniem. Co oznacza ona dla nas? Czy przewaga demokratów oznacza lepsze nastawienie Waszyngtonu do Warszawy? W tej ostatniej kwestii najlepiej, byśmy pomogli sobie sami.
Więcej możesz przeczytać w 46/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.