Zamiast oddawać szkołę rodzicom i nauczycielom, minister edukacji chce ją centralizować
Pomysłami na reformę szkół Roman Giertych mógłby obdarzyć kilku ministrów. Problem polega na tym, że często nie widać w nich ani ładu, ani składu. I wcale nie chodzi tylko o słynną amnestię maturalną, która nie tylko z konserwatyzmem i doskonaleniem szkoły, ale nawet z polskim prawem, jak to pokazała decyzja Trybunału Konstytucyjnego, nie ma nic wspólnego. Co tydzień Giertych dorzuca kolejny pomysł mający udoskonalić polskie szkoły. Ostatnio obwieścił o wydłużeniu nauki w liceach ponownie do czterech lat. Postuluje także obniżenie wieku szkolnego do sześciu lat i skierowanie już pięcioletnich dzieci do zerówek. Wicepremier wspominał też o możliwości dofinansowania mundurków z pieniędzy podatników, a wcześniej mówił o konieczności surowszych kar dla uczniów, wzmocnieniu dyscypliny czy o wprowadzeniu matury z religii. Każdy z tych pomysłów sam w sobie może być ciekawy, problem polega jedynie na tym, że nie układają się one w spójny projekt konserwatywnej reformy oświaty, którego można by się spodziewać po liderze Ligi Polskich Rodzin.
Konserwatywna rewolucja?
Wielu pomysłom wicepremiera Giertycha trudno odmówić słuszności, istnieje jednak zawsze jakieś "ale". Wprowadzenie mundurków do szkół czy program "Zero tolerancji" rzeczywiście mogą się przyczynić do realnej przemiany w wielu polskich szkołach. Mundurki (obecne w wielu krajach świata) ograniczyłyby rewię mody, a surowsza dyscyplina może lepiej przygotowywać dzieci do funkcjonowania w przyszłym życiu. Dlatego oskarżenia opozycji, która zarzuca Giertychowi faszyzm czy brak miłosierdzia w wychowaniu, akurat w tej kwestii można włożyć między bajki. Sugestia, że możliwa jest pedagogika bez karania czy wychowanie bez ograniczeń, ma tyle wspólnego z rzeczywistością, ile nadzieja na to, że nastoletni chłopcy nie będą się interesować płcią przeciwną.
Każdy, kto funkcjonuje w jakiejkolwiek społeczności ludzkiej, musi dostrzegać, że istotnym jej elementem jest system kar, nagród i ograniczeń nakładanych na jej członków. Nikt poważny nie będzie więc sugerował, że zakaz jazdy samochodem po pijanemu może być potraktowany jako ograniczenie naszej wolności, a odbieranie za to przestępstwo prawa jazdy jako faszyzm. No, chyba że mowa będzie o wspólnocie szkolnej, a przestępstwem będzie notoryczne uniemożliwianie prowadzenia lekcji czy bicie innych uczniów, zaś karą zmiana klasy czy szkoły. Takie myślenie ma jednak katastrofalne skutki dla uczniów. Szkoła bowiem powinna być miejscem, w którym uczymy się funkcjonowania w normalnym życiu. A normalne życie zakłada, że nasza wolność jest ograniczona przez wolność innych (o tym liberalnym w duchu założeniu nie trzeba chyba przypominać prof. Magdalenie Środzie). Zakres naszych wyborów jest ograniczony przez prawa innych. I jeśli nie nauczymy się tego w szkole, w której prawo do samorealizacji czy zaspokojenia potrzeb seksualnych jest ograniczone przez prawo innych do nauki czy nietykalności cielesnej, to o wiele trudniej będzie funkcjonować w dalszym życiu.
Program "Zero tolerancji" jest świetnym pomysłem, bo jasno pokazuje, że wierność w rzeczach małych uczy odpowiedzialności w wielkich. Solidarność z prześladowanymi kolegami uczy odpowiedzialności za innych, a jasne przypominanie, że za złamanie pewnych reguł ponosi się karę, jest fundamentem liberalnego i demokratycznego paradygmatu państwowego.
Religia na maturze
Pozytywnie trzeba by ocenić wprowadzenie egzaminu maturalnego z religii. I wcale nie chodzi tu o umożliwienie gorszym uczniom zdawania egzaminu z prostszego przedmiotu, ale o wyraźne pokazanie, że religia pozostaje istotnym elementem cywilizacji, która kształtuje państwo. Jeśli uczniowie mogą zdawać egzamin maturalny z tańca czy historii sztuki, to dlaczego nie mają mieć możliwości zdawania go z religii, która jest o wiele istotniejszym elementem kultury niż taniec?
Podobnie nie było powodów do histerii, gdy pod koniec czerwca 2006 r. wicepremier Giertych zaproponował kupno do polskich szkół kompletów dzieł zebranych Jana Pawła II. Sugestia, że w polskich szkołach powinny się znaleźć dzieła Jana Pawła II, wydaje mi się naturalna i aż dziw, że dopiero teraz ktoś wpadł na taki pomysł. Jan Paweł II bowiem - niezależnie od tego, czy ktoś podziela jego wizję świata, człowieka i Boga - był największym Polakiem XX wieku, a kto wie, czy w ogóle nie największym Polakiem w historii. Jego wpływ na historię świata trudno nawet zmierzyć. W Polsce o tym wymiarze jego postaci wciąż mówi się za mało. Nadal łatwiej nam wspominać "kremówki" niż analizować dzieła papieża. I właśnie dlatego pomysł Romana Giertycha trafia w sedno. Jeśli pamięć o Janie Pawle II ma pozostać żywa, jeśli nie ma się ona ograniczać do wspominania uśmiechów i przyśpiewek papieskich, to musi się opierać na czymś konkretnym, czyli na znajomości papieskiego nauczania. I nie ma powodów, by nie było ono wspomagane w szkołach.
Ale sam zakup 15 tomów dzieł zebranych papieża nie wystarczy. Jest to jednak ważny krok na drodze do tego, by Jan Paweł II był zwyczajnie obecny w programach szkolnych. Nie tylko na lekcjach religii, ale także historii (bo nikt inny nie miał takiego wpływu na wiek XX), języka polskiego, wychowania patriotycznego itd. Może po takiej edukacji papież rzeczywiście stanie się obecny w świadomości Polaków i nie będzie przywoływany tylko jako spajający nas symbol.
Zabrać dzieci rodzicom
Problem ze skądinąd słusznymi pomysłami Romana Giertycha polega na tym, że zamiast oddawać szkołę rodzicom i nauczycielom, coraz bardziej próbują ją one centralizować. Nie ma powodów, by mundurkami w szkole zajmował się wicepremier, podobnie jak nie ma najmniejszych powodów, by komplety dzieł Jana Pawła II dofinansowywało państwo. Takie decyzje powinny być podejmowane na poziomie szkół. I są podejmowane. Jeden z nauczycieli, gdy zachwycałem się programem "Zero tolerancji", spojrzał z politowaniem i stwierdził: "Ależ w wielu szkołach on jest realizowany od dawna, bez nacisków Giertycha".
Wicepremier Giertych nieczęsto wspomina o tym, że wychowanie pozostaje przede wszystkim domeną rodziców. Co gorsza, niektóre z jego pomysłów (na przykład obniżenie wieku szkolnego) wskazują na to, że uznaje on, iż wyciągnięcie dzieci spod opieki rodziców zwiększa ich szanse w późniejszym wieku. Nie angażując się w polemikę z tym założeniem, trudno nie dostrzec, że z konserwatyzmem ma ono niewiele wspólnego. Ten ostatni zakłada bowiem, że to rodzice powinni sami decydować o przyszłości swoich dzieci. Podobnie jest zresztą z innymi elementami programu Giertycha. Jak na ministra edukacji deklarującego konserwatyzm, zbyt mało miejsca pozostawia on rodzicom i nauczycielom. Centralizacja wszystkiego nie przyniesie dobrych efektów. Podobnie jak zwoływanie co tydzień konferencji prasowych, na których prezentowane są nowe, świetne pomysły na przyszłość szkoły. Szkoła potrzebuje bowiem przede wszystkim spokoju.
Konserwatywna rewolucja?
Wielu pomysłom wicepremiera Giertycha trudno odmówić słuszności, istnieje jednak zawsze jakieś "ale". Wprowadzenie mundurków do szkół czy program "Zero tolerancji" rzeczywiście mogą się przyczynić do realnej przemiany w wielu polskich szkołach. Mundurki (obecne w wielu krajach świata) ograniczyłyby rewię mody, a surowsza dyscyplina może lepiej przygotowywać dzieci do funkcjonowania w przyszłym życiu. Dlatego oskarżenia opozycji, która zarzuca Giertychowi faszyzm czy brak miłosierdzia w wychowaniu, akurat w tej kwestii można włożyć między bajki. Sugestia, że możliwa jest pedagogika bez karania czy wychowanie bez ograniczeń, ma tyle wspólnego z rzeczywistością, ile nadzieja na to, że nastoletni chłopcy nie będą się interesować płcią przeciwną.
Każdy, kto funkcjonuje w jakiejkolwiek społeczności ludzkiej, musi dostrzegać, że istotnym jej elementem jest system kar, nagród i ograniczeń nakładanych na jej członków. Nikt poważny nie będzie więc sugerował, że zakaz jazdy samochodem po pijanemu może być potraktowany jako ograniczenie naszej wolności, a odbieranie za to przestępstwo prawa jazdy jako faszyzm. No, chyba że mowa będzie o wspólnocie szkolnej, a przestępstwem będzie notoryczne uniemożliwianie prowadzenia lekcji czy bicie innych uczniów, zaś karą zmiana klasy czy szkoły. Takie myślenie ma jednak katastrofalne skutki dla uczniów. Szkoła bowiem powinna być miejscem, w którym uczymy się funkcjonowania w normalnym życiu. A normalne życie zakłada, że nasza wolność jest ograniczona przez wolność innych (o tym liberalnym w duchu założeniu nie trzeba chyba przypominać prof. Magdalenie Środzie). Zakres naszych wyborów jest ograniczony przez prawa innych. I jeśli nie nauczymy się tego w szkole, w której prawo do samorealizacji czy zaspokojenia potrzeb seksualnych jest ograniczone przez prawo innych do nauki czy nietykalności cielesnej, to o wiele trudniej będzie funkcjonować w dalszym życiu.
Program "Zero tolerancji" jest świetnym pomysłem, bo jasno pokazuje, że wierność w rzeczach małych uczy odpowiedzialności w wielkich. Solidarność z prześladowanymi kolegami uczy odpowiedzialności za innych, a jasne przypominanie, że za złamanie pewnych reguł ponosi się karę, jest fundamentem liberalnego i demokratycznego paradygmatu państwowego.
Religia na maturze
Pozytywnie trzeba by ocenić wprowadzenie egzaminu maturalnego z religii. I wcale nie chodzi tu o umożliwienie gorszym uczniom zdawania egzaminu z prostszego przedmiotu, ale o wyraźne pokazanie, że religia pozostaje istotnym elementem cywilizacji, która kształtuje państwo. Jeśli uczniowie mogą zdawać egzamin maturalny z tańca czy historii sztuki, to dlaczego nie mają mieć możliwości zdawania go z religii, która jest o wiele istotniejszym elementem kultury niż taniec?
Podobnie nie było powodów do histerii, gdy pod koniec czerwca 2006 r. wicepremier Giertych zaproponował kupno do polskich szkół kompletów dzieł zebranych Jana Pawła II. Sugestia, że w polskich szkołach powinny się znaleźć dzieła Jana Pawła II, wydaje mi się naturalna i aż dziw, że dopiero teraz ktoś wpadł na taki pomysł. Jan Paweł II bowiem - niezależnie od tego, czy ktoś podziela jego wizję świata, człowieka i Boga - był największym Polakiem XX wieku, a kto wie, czy w ogóle nie największym Polakiem w historii. Jego wpływ na historię świata trudno nawet zmierzyć. W Polsce o tym wymiarze jego postaci wciąż mówi się za mało. Nadal łatwiej nam wspominać "kremówki" niż analizować dzieła papieża. I właśnie dlatego pomysł Romana Giertycha trafia w sedno. Jeśli pamięć o Janie Pawle II ma pozostać żywa, jeśli nie ma się ona ograniczać do wspominania uśmiechów i przyśpiewek papieskich, to musi się opierać na czymś konkretnym, czyli na znajomości papieskiego nauczania. I nie ma powodów, by nie było ono wspomagane w szkołach.
Ale sam zakup 15 tomów dzieł zebranych papieża nie wystarczy. Jest to jednak ważny krok na drodze do tego, by Jan Paweł II był zwyczajnie obecny w programach szkolnych. Nie tylko na lekcjach religii, ale także historii (bo nikt inny nie miał takiego wpływu na wiek XX), języka polskiego, wychowania patriotycznego itd. Może po takiej edukacji papież rzeczywiście stanie się obecny w świadomości Polaków i nie będzie przywoływany tylko jako spajający nas symbol.
Zabrać dzieci rodzicom
Problem ze skądinąd słusznymi pomysłami Romana Giertycha polega na tym, że zamiast oddawać szkołę rodzicom i nauczycielom, coraz bardziej próbują ją one centralizować. Nie ma powodów, by mundurkami w szkole zajmował się wicepremier, podobnie jak nie ma najmniejszych powodów, by komplety dzieł Jana Pawła II dofinansowywało państwo. Takie decyzje powinny być podejmowane na poziomie szkół. I są podejmowane. Jeden z nauczycieli, gdy zachwycałem się programem "Zero tolerancji", spojrzał z politowaniem i stwierdził: "Ależ w wielu szkołach on jest realizowany od dawna, bez nacisków Giertycha".
Wicepremier Giertych nieczęsto wspomina o tym, że wychowanie pozostaje przede wszystkim domeną rodziców. Co gorsza, niektóre z jego pomysłów (na przykład obniżenie wieku szkolnego) wskazują na to, że uznaje on, iż wyciągnięcie dzieci spod opieki rodziców zwiększa ich szanse w późniejszym wieku. Nie angażując się w polemikę z tym założeniem, trudno nie dostrzec, że z konserwatyzmem ma ono niewiele wspólnego. Ten ostatni zakłada bowiem, że to rodzice powinni sami decydować o przyszłości swoich dzieci. Podobnie jest zresztą z innymi elementami programu Giertycha. Jak na ministra edukacji deklarującego konserwatyzm, zbyt mało miejsca pozostawia on rodzicom i nauczycielom. Centralizacja wszystkiego nie przyniesie dobrych efektów. Podobnie jak zwoływanie co tydzień konferencji prasowych, na których prezentowane są nowe, świetne pomysły na przyszłość szkoły. Szkoła potrzebuje bowiem przede wszystkim spokoju.
Więcej możesz przeczytać w 4/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.