Wołoszański najbardziej zaszkodził sobie. I nie wtedy, ale teraz - strugając głupka
Z rozczuleniem słuchałem Bogusława Wołoszańskiego, tłumaczącego w rozmaitych telewizjach, że zgodził się na współpracę z wywiadem PRL, bo uznał to za jedyną okazję w życiu. Za możliwość przygody. To zupełnie jakbym widział siebie. Mając 10, może 12 lat, naczytawszy się książek z serii "Tygrys" o działalności wywiadów w czasie II wojny światowej, też marzyłem, żeby zostać szpiegiem. Słowa "atrament sympatyczny" wzbudzały we mnie dreszcz emocji. Z jednym z kolegów pisaliśmy do siebie listy mlekiem, a potem próbowaliśmy odczytać je nad świecą, omal nie wywołując pożaru. Podejrzewaliśmy dozorcę domu, że jest szpiegiem amerykańskim, i śledziliśmy go, kiedy schodził do piwnicy. Zamierzaliśmy go zdemaskować i się udało. Dozorca ukrywał się w piwnicy, choć nie po to, żeby się skontaktować z Dullesem, tylko po to, by wypić ćwiartkę wódki. Łaziliśmy nawet po ciemku w okularach słonecznych i posługiwaliśmy się tajnym językiem szpiegów. Kapokacakałuj kamnie wkadukapę.
Potem nam to przeszło. Skierowaliśmy nasze zainteresowania w inną stronę. Mój przyjaciel został admirałem Yamamoto, a ja admirałem Nimitzem i toczyliśmy z sobą bitwy morskie. A w końcu zainteresowaliśmy się dziewczynami. Wołoszańskiemu widocznie nie przeszło albo ewoluował odwrotnie - najpierw dziewczyny, a potem martwe skrytki, dziuple, kamienie w parku, atrament sympatyczny i tajne raporty.
Tak się złożyło, że prawie jednocześnie trafiliśmy do Londynu, ja nieco wcześniej niż Wołoszański. Pierwszą rzeczą, jaką zafundowała mi BBC, było szkolenie z udziałem oficerów MI 5. Ale nie wywiadowcze. To była raczej szkoła przetrwania. Uczono mnie i pewnego dysydenta rumuńskiego, jak unikać Wołoszańskich. Było to krótko po zamordowaniu bułgarskiego pracownika BBC Markowa za pomocą wystrzelonej z parasola kulki metalowej z rycyną. Też, jak Wołoszański, poznałem w ośrodku szkolenia agentów SB fascynujące kulisy pracy wywiadów komunistycznych. Tak sugestywnie nam je przedstawiono, że przez dwa tygodnie bałem się wychodzić na ulicę. Zabroniono nam chodzenia chodnikiem przy krawężniku, tylko przy murze. W metrze nie wolno było stać na skraju peronu. Zawsze przy ścianie. Wsiadać do wagonu jako ostatni, upewniwszy się, że nikt nie czeka na naszą decyzję - jedziemy tym pociągiem czy następnym. Szczególną uwagę należało zwracać oczywiście na ludzi z parasolami i laskami. Nie dać się fotografować i nie robić uprzejmości nikomu, kto dawał do ręki aparat i prosił o sfotografowanie go na tle kolumny Nelsona. Były jeszcze wskazówki, jak postępować z niespodziewanymi paczkami i wiele innych zaleceń, których już dokładnie nie pamiętam. W sumie było to mało ekscytujące, raczej ponure. I w niczym nie przypominało zabawy w szpiegów.
A Bogusław Wołoszański najwyraźniej się bawił, aż został uznany za nieprzydatnego do pracy agenturalnej, a tym samym za nieodpowiedniego do pełnienia dziennikarskich zadań korespondenta telewizji w Wielkiej Brytanii. W każdej dziedzinie między życiem a zabawą jest poważna różnica.
Agent Ben tłumaczy dziś, że nie wiedział, iż wywiad PRL był częścią Służby Bezpieczeństwa. Ukryto to przed nim, aby się nie zniechęcił. Może sądził, że jest to instytucja wyższej użyteczności publicznej, coś w rodzaju Czerwonego Krzyża albo Kuchni Brata Alberta. Niewykluczone. Ten człowiek na to patrzy. Zajmując się historią wywiadów, mógł dojść do takiego wniosku. Powiada też Wołoszański, że chciał służyć Polsce, a innej niż PRL nie było. Kiedy nastałem do BBC, w sekcji polskiej pracowali jeszcze ludzie, których wyprowadził z Kazachstanu generał Anders. Był choćby niezapomniany Józef Maria Biliński, marynarz z ORP "Piorun", który strzelał do "Bismarcka". Wspaniali ludzie, którzy 40 lat po wojnie byli dobrowolnymi więźniami na wyspie, ponieważ nigdy nie przyjęli ani obywatelstwa brytyjskiego, ani nawet nie wzięli nansenowskiego paszportu bezpaństwowca. Wciąż mieli nie uznawane przez nikogo na świecie paszporty RP. Dla nich to nie PRL razem z bezpieką była Polską. Polską byli oni. Dla Wołoszańskiego Polską byli generałowie Jaruzelski i Kiszczak. Kwestia gustu. Tych szalenie niepraktycznych ludzi z Londynu miał infiltrować agent Ben. Wierzę, że nikomu nie zaszkodził, oprócz siebie samego. I nie wtedy, ale teraz, strugając głupka.
Potem nam to przeszło. Skierowaliśmy nasze zainteresowania w inną stronę. Mój przyjaciel został admirałem Yamamoto, a ja admirałem Nimitzem i toczyliśmy z sobą bitwy morskie. A w końcu zainteresowaliśmy się dziewczynami. Wołoszańskiemu widocznie nie przeszło albo ewoluował odwrotnie - najpierw dziewczyny, a potem martwe skrytki, dziuple, kamienie w parku, atrament sympatyczny i tajne raporty.
Tak się złożyło, że prawie jednocześnie trafiliśmy do Londynu, ja nieco wcześniej niż Wołoszański. Pierwszą rzeczą, jaką zafundowała mi BBC, było szkolenie z udziałem oficerów MI 5. Ale nie wywiadowcze. To była raczej szkoła przetrwania. Uczono mnie i pewnego dysydenta rumuńskiego, jak unikać Wołoszańskich. Było to krótko po zamordowaniu bułgarskiego pracownika BBC Markowa za pomocą wystrzelonej z parasola kulki metalowej z rycyną. Też, jak Wołoszański, poznałem w ośrodku szkolenia agentów SB fascynujące kulisy pracy wywiadów komunistycznych. Tak sugestywnie nam je przedstawiono, że przez dwa tygodnie bałem się wychodzić na ulicę. Zabroniono nam chodzenia chodnikiem przy krawężniku, tylko przy murze. W metrze nie wolno było stać na skraju peronu. Zawsze przy ścianie. Wsiadać do wagonu jako ostatni, upewniwszy się, że nikt nie czeka na naszą decyzję - jedziemy tym pociągiem czy następnym. Szczególną uwagę należało zwracać oczywiście na ludzi z parasolami i laskami. Nie dać się fotografować i nie robić uprzejmości nikomu, kto dawał do ręki aparat i prosił o sfotografowanie go na tle kolumny Nelsona. Były jeszcze wskazówki, jak postępować z niespodziewanymi paczkami i wiele innych zaleceń, których już dokładnie nie pamiętam. W sumie było to mało ekscytujące, raczej ponure. I w niczym nie przypominało zabawy w szpiegów.
A Bogusław Wołoszański najwyraźniej się bawił, aż został uznany za nieprzydatnego do pracy agenturalnej, a tym samym za nieodpowiedniego do pełnienia dziennikarskich zadań korespondenta telewizji w Wielkiej Brytanii. W każdej dziedzinie między życiem a zabawą jest poważna różnica.
Agent Ben tłumaczy dziś, że nie wiedział, iż wywiad PRL był częścią Służby Bezpieczeństwa. Ukryto to przed nim, aby się nie zniechęcił. Może sądził, że jest to instytucja wyższej użyteczności publicznej, coś w rodzaju Czerwonego Krzyża albo Kuchni Brata Alberta. Niewykluczone. Ten człowiek na to patrzy. Zajmując się historią wywiadów, mógł dojść do takiego wniosku. Powiada też Wołoszański, że chciał służyć Polsce, a innej niż PRL nie było. Kiedy nastałem do BBC, w sekcji polskiej pracowali jeszcze ludzie, których wyprowadził z Kazachstanu generał Anders. Był choćby niezapomniany Józef Maria Biliński, marynarz z ORP "Piorun", który strzelał do "Bismarcka". Wspaniali ludzie, którzy 40 lat po wojnie byli dobrowolnymi więźniami na wyspie, ponieważ nigdy nie przyjęli ani obywatelstwa brytyjskiego, ani nawet nie wzięli nansenowskiego paszportu bezpaństwowca. Wciąż mieli nie uznawane przez nikogo na świecie paszporty RP. Dla nich to nie PRL razem z bezpieką była Polską. Polską byli oni. Dla Wołoszańskiego Polską byli generałowie Jaruzelski i Kiszczak. Kwestia gustu. Tych szalenie niepraktycznych ludzi z Londynu miał infiltrować agent Ben. Wierzę, że nikomu nie zaszkodził, oprócz siebie samego. I nie wtedy, ale teraz, strugając głupka.
Więcej możesz przeczytać w 4/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.