Polska oszczędza na administracji miliony, żeby stracić miliardy
Tropi się plany zakupu nowych samolotów rządowych, potępia "ogromne" zarobki menedżerów w spółkach skarbu państwa. Wylicza się, ile razy rządowe auta objechały dookoła Ziemię, ile bezpłatnych kopert i papieru listowego otrzymali posłowie, ile wydał Sejm na środki czystości. Wszystko to okraszone komentarzami dyżurnych "zwykłych Polaków" pomstujących, że władza żyje jak w "Dynastii", a oni muszą przeżyć miesiąc za kilkaset złotych. Polityków i część mediów ogarnął populistyczny szał pod hasłem "tanie państwo".
Nie dziwi więc, że rząd, chcąc się przypodobać wyborcom (którym obiecał "tanie państwo") i populistycznym mediom, zadeklarował, że zaoszczędzi 5 mld zł na kosztującej 8,5 mld administracji. Jak? Choćby rezygnując z zakupu samochodów rządowych na rzecz ich wynajmowania oraz obcinając wydatki na rozmowy telefoniczne. To i tak nic w porównaniu z niektórymi przechwałkami rządu SLD sprzed pięciu lat, który zadeklarował, że władza zaczyna zaciskanie pasa od siebie, zapalając co drugą żarówkę podczas obrad Rady Ministrów i zadrukowując dokumenty z dwóch stron.
Problem w tym, że sprawnie funkcjonujące społeczeństwa dawno zrozumiały, iż naprawdę "tanie państwo" to państwo sprawne, a nie takie, w którym przez bezrozumne, lecz atrakcyjne medialnie cięcia budżetowe tworzy się bezwładną administrację. Taka bowiem kosztuje podatników o niebo więcej. Sprawne państwo - czy mówimy o Szwajcarii, Stanach Zjednoczonych czy Szwecji - musi kosztować, bo nie da się za darmo zinformatyzować urzędów, zatrudnić w nich za tysiąc złotych netto miesięcznie osób innych niż poszukujących z różnych względów tzw. ciepłych posadek albo odrzuconych z racji niskich kwalifikacji przez sektor prywatny. Polska byle jaka biurokracja kosztuje nas rocznie dodatkowe 10-20 mld zł, o tyle bowiem wzrósłby nasz PKB, gdyby funkcjonowała ona należycie. Jeśli jednak potraktujemy na równi postulaty ukrócenia wycieczek urzędników służbowymi limuzynami do hipermarketów z pomysłami obcinania im pensji i automatycznej redukcji etatów, nic się nie zmieni.
Oszczędzanie rozumu
Za czasów PRL, kiedy rozmiary rynkowych niedoborów przekraczały tradycyjny poziom (co oznaczało, że kolejki ustawiały się już po zamknięciu sklepu), zbierało się Biuro Polityczne i postanawiało "wprowadzić program oszczędnościowy". Nieodmiennie miał on dwa punkty: instalowanie wodomierzy, aby zlikwidować marnotrawstwo wody, wynikające z cieknących kranów, i wdrażanie uprawy poplonów (jak to w owym czasie obśmiewał Jacek Fedorowicz: "na biurze znowu mówili o uprawie bobiku, lecę kupować sól"). Nieodmiennie także wzywano obywateli do zbierania makulatury i gaszenia zbędnej żarówki. Poza zainteresowaniem władz pozostawały natomiast takie drobiazgi jak bankructwo nierentownych zakładów czy wprowadzenie swobody gospodarczej. Od tego czasu niewiele się zmieniło. Populistyczny szał, jaki ogarnął polityków i media, powoduje, że kolejne rządy ogłaszają coraz to nowe programy oszczędnościowe rodem z PRL, a kwestia sprawnego państwa zeszła na dalszy plan.
Tanio, czyli drogo
Pierwszymi decyzjami Carlosa Ghosna po objęciu funkcji prezesa w japońskim Nissanie było zamknięcie pięciu fabryk i zwolnienie 21 tys. osób. Plan ratunkowy Dietera Zetschego, który w 2005 r. został prezesem Chryslera, polegał na zwolnieniu jednej trzeciej załogi i zamknięciu nierentownych fabryk. Efekt? Nierentowne koncerny przekształciły się w dochodowe marki wyznaczające światowe trendy. Dlaczego więc takich sukcesów nie odnoszą polscy politycy, którzy nieustannie ogłaszają zmniejszenie liczby urzędów i odchudzenie administracji? Zamiast przeprowadzić gruntowaną analizę administracji, kolejne rządy rzucają wyssanymi z palca liczbami, ilu urzędników można zwolnić czy ile urzędów należałoby zlikwidować. A zwolnienie co piątego urzędnika i zaoszczędzenie na tym 5 mld zł spowodowałoby paraliż państwa.
Już obecnie w niektórych polskich urzędach wręcz brakuje pracowników. Bruksela alarmuje, że samorządom grozi paraliż w wykorzystywaniu funduszy strukturalnych właśnie z powodu braku wykwalifikowanych pracowników. Zdaniem Komisji Europejskiej, aby móc zużytkować przyznane nam na lata 2007-2013 pieniądze, powinniśmy co najmniej podwoić liczbę urzędników obsługujących fundusze strukturalne (obecnie około 3 tys.).
Jeśli skutkiem zmniejszania liczby urzędów jest jedynie likwidacja podwójnych etatów sprzątaczek i kierowców, to stanowczo za mało. - Likwidacja dwudziestu urzędów centralnych za rządu Leszka Millera nie przyniosła oczekiwanych oszczędności, a doprowadziła wręcz do wzrostu kosztów, rozrostu ministerstw, które przejęły zadania zlikwidowanych urzędów centralnych, a także, co najgorsze, upartyjnienia funkcji administracyjnej państwa. Miejsce kierowników urzędów centralnych wyłanianych w drodze konkursu zajęli bowiem polityczni wiceministrowie - mówi prof. Michał Kulesza, twórca reformy administracyjnej kraju za rządów AWS. Podobne skutki miało rozwiązanie Rządowego Centrum Studiów Strategicznych. Dwie trzecie jego budżetu na rok 2006 pochłonęły koszty administracyjne i odprawy dla pracowników, a dotychczasowe zadania centrum musiały przejąć inne jednostki, co przełożyło się na dodatkowe koszty.
Biedny jak polski urzędnik
Z ostatniego raportu o wynagrodzeniach w administracji państwowej firmy doradczej Hay Group wynika, że polscy urzędnicy realnie zarabiają najmniej w całej unii. Chodzi nie tylko o wysokość wynagrodzeń, ale również o jakość systemu. Na najniższych stanowiskach w administracji państwowej zarobki są wyższe niż w sektorze prywatnym, jednak potem dysproporcja szybko rośnie. Realne wynagrodzenia dyrektorów generalnych ministerstw czy dyrektorów departamentów sięgają już 12-18 proc. płac na rynku prywatnym. Zarobki polskiego premiera są ponadtrzykrotnie niższe niż pensja kanclerza Niemiec i nie sięgają nawet 10 proc. tego, co otrzymałby w Polsce w firmie komercyjnej na stanowisku o adekwatnej wysokości - wynika z raportu. - Na świecie w sektorze państwowym na wyższych stanowiskach zarabia się mniej niż w firmie prywatnej. W żadnym innym badanym przez nas kraju Europy różnice między zarobkami w tych dwóch sektorach nie są jednak tak wyraźne jak w Polsce - tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę, że realna wysokość wynagrodzeń na najwyższych stanowiskach w sektorze prywatnym w Polsce sięga najwyższych w Europie - komentuje współautor badania Zbigniew Dudziński z Hay Group.
Niskie wynagrodzenia sprawiają, że do polskiej administracji trafiają ludzie często słabi merytorycznie, liczący na "ciepłą posadkę" (ogromną rzeszę kobiet na te kiepsko płatne posady przyciąga wyłącznie krótki czas pracy i pewna socjalna ochrona podczas ciąży). Na miejsce jednego dobrego pracownika trzeba zaś zatrudnić kilku kiepskich, co tylko podnosi koszty. A co najgorsze, niewykwalifikowany pracownik mający dużą władzę jest niebezpieczny dla całego systemu. Co roku w wyniku błędów popełnianych przez urzędników skarbowych lub złośliwości kontrolerów plajtują tysiące firm. JTT Komputer czy Optimus to tylko najbardziej znane przykłady firm, które zostały zniszczone bezsensownie i bezprawnie właśnie przez aparat skarbowy. Według szacunkowych wyników badań Komisji Europejskiej, koszty generowane przez niewłaściwe funkcjonowanie przepisów prawa w Polsce mogą wynosić nawet 5 proc. PKB i niemal 10 mld USD.
Na podwyżki płac w polskiej administracji raczej nie ma co liczyć. Polscy politycy wciąż praktykują bowiem komunistyczną filozofię, że urzędnikom można płacić mało, a resztę niech sobie sami ukradną. Polska jest więc najbardziej skorumpowanym krajem UE. Podatność na korupcję w naszym kraju Transparency International oceniło na 3,3 punktu (10 oznacza dużą przejrzystość i znikomą korupcję, 0 - brak przejrzystości i wszechogarniającą korupcję).
Tanie, czyli sprawne
Przestali pytać "za ile?", zaczęli pytać "jak dobrze?" - tak politykę budżetową administracji prezydenta GeorgeŐa W. Busha określił William A. Niskanen z think tanku Cato Institute. Za obecnego prezydenta USA każdy z piętnastu departamentów i jedenastu agencji oceniany jest co roku w kilkunastu kategoriach, m.in. racjonalności gospodarowania pieniędzmi. Przy czym najwyższe oceny uzyskują nie ci, którzy bezmyślnie obcinają koszty, lecz ci, którzy wdrażają pomysły gwarantujące najlepszy stosunek jakości usług dla obywateli do kosztów budżetu.
Polscy politycy powinni wreszcie zdać sobie sprawę, że tanie państwo to przede wszystkim państwo sprawne i efektywne, a do jego działania niezbędnych jest kilka czynników. Po pierwsze, struktura administracji musi być funkcjonalna i odpowiadać zadaniom stojącym przed państwem i władzami lokalnymi. Po drugie, sfera usług publicznych musi zatrudniać dobrych fachowców, którzy - to warunek niezbędny - powinni być dobrze opłacani. Po trzecie, sfera regulacyjna musi być doinwestowana i należycie wyposażona. Priorytetem jest oczywiście sprzęt informatyczny, bo dzisiaj to tak podstawowy sprzęt biurowy jak kiedyś (a u nas ciągle) księga rachunkowa i segregator.
Warunki efektywnego funkcjonowania władzy nie są zbyt odkrywcze. Nie są także zapewne - skoro z takim oporami torują sobie drogę - łatwe do wprowadzenia. Innego sposobu na dobre państwo jednak nie ma. I choć jest oczywiste, że dobre państwo na pewno nie musi się zamieniać w drogie państwo, to równie zrozumiałe winno być, że podejmowane na pokaz akcje, rzekomo ograniczające koszty administrowania, dobrych skutków nie przyniosą. Tym bardziej że polska, rzekomo "rozdmuchana" administracja jest jedną z najmniejszych na świecie. Pod względem liczby urzędników na tysiąc mieszkańców - w rankingu Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) - Polska wraz Cyprem plasuje się na ostatnich miejscach. Na tysiąc obywateli przypada u nas niespełna 10 urzędników, podczas gdy w Czechach - 20, we Francji i Danii - 30, a w USA - 33.
Ilustracja: D. Krupa
Nie dziwi więc, że rząd, chcąc się przypodobać wyborcom (którym obiecał "tanie państwo") i populistycznym mediom, zadeklarował, że zaoszczędzi 5 mld zł na kosztującej 8,5 mld administracji. Jak? Choćby rezygnując z zakupu samochodów rządowych na rzecz ich wynajmowania oraz obcinając wydatki na rozmowy telefoniczne. To i tak nic w porównaniu z niektórymi przechwałkami rządu SLD sprzed pięciu lat, który zadeklarował, że władza zaczyna zaciskanie pasa od siebie, zapalając co drugą żarówkę podczas obrad Rady Ministrów i zadrukowując dokumenty z dwóch stron.
Problem w tym, że sprawnie funkcjonujące społeczeństwa dawno zrozumiały, iż naprawdę "tanie państwo" to państwo sprawne, a nie takie, w którym przez bezrozumne, lecz atrakcyjne medialnie cięcia budżetowe tworzy się bezwładną administrację. Taka bowiem kosztuje podatników o niebo więcej. Sprawne państwo - czy mówimy o Szwajcarii, Stanach Zjednoczonych czy Szwecji - musi kosztować, bo nie da się za darmo zinformatyzować urzędów, zatrudnić w nich za tysiąc złotych netto miesięcznie osób innych niż poszukujących z różnych względów tzw. ciepłych posadek albo odrzuconych z racji niskich kwalifikacji przez sektor prywatny. Polska byle jaka biurokracja kosztuje nas rocznie dodatkowe 10-20 mld zł, o tyle bowiem wzrósłby nasz PKB, gdyby funkcjonowała ona należycie. Jeśli jednak potraktujemy na równi postulaty ukrócenia wycieczek urzędników służbowymi limuzynami do hipermarketów z pomysłami obcinania im pensji i automatycznej redukcji etatów, nic się nie zmieni.
Oszczędzanie rozumu
Za czasów PRL, kiedy rozmiary rynkowych niedoborów przekraczały tradycyjny poziom (co oznaczało, że kolejki ustawiały się już po zamknięciu sklepu), zbierało się Biuro Polityczne i postanawiało "wprowadzić program oszczędnościowy". Nieodmiennie miał on dwa punkty: instalowanie wodomierzy, aby zlikwidować marnotrawstwo wody, wynikające z cieknących kranów, i wdrażanie uprawy poplonów (jak to w owym czasie obśmiewał Jacek Fedorowicz: "na biurze znowu mówili o uprawie bobiku, lecę kupować sól"). Nieodmiennie także wzywano obywateli do zbierania makulatury i gaszenia zbędnej żarówki. Poza zainteresowaniem władz pozostawały natomiast takie drobiazgi jak bankructwo nierentownych zakładów czy wprowadzenie swobody gospodarczej. Od tego czasu niewiele się zmieniło. Populistyczny szał, jaki ogarnął polityków i media, powoduje, że kolejne rządy ogłaszają coraz to nowe programy oszczędnościowe rodem z PRL, a kwestia sprawnego państwa zeszła na dalszy plan.
Tanio, czyli drogo
Pierwszymi decyzjami Carlosa Ghosna po objęciu funkcji prezesa w japońskim Nissanie było zamknięcie pięciu fabryk i zwolnienie 21 tys. osób. Plan ratunkowy Dietera Zetschego, który w 2005 r. został prezesem Chryslera, polegał na zwolnieniu jednej trzeciej załogi i zamknięciu nierentownych fabryk. Efekt? Nierentowne koncerny przekształciły się w dochodowe marki wyznaczające światowe trendy. Dlaczego więc takich sukcesów nie odnoszą polscy politycy, którzy nieustannie ogłaszają zmniejszenie liczby urzędów i odchudzenie administracji? Zamiast przeprowadzić gruntowaną analizę administracji, kolejne rządy rzucają wyssanymi z palca liczbami, ilu urzędników można zwolnić czy ile urzędów należałoby zlikwidować. A zwolnienie co piątego urzędnika i zaoszczędzenie na tym 5 mld zł spowodowałoby paraliż państwa.
Już obecnie w niektórych polskich urzędach wręcz brakuje pracowników. Bruksela alarmuje, że samorządom grozi paraliż w wykorzystywaniu funduszy strukturalnych właśnie z powodu braku wykwalifikowanych pracowników. Zdaniem Komisji Europejskiej, aby móc zużytkować przyznane nam na lata 2007-2013 pieniądze, powinniśmy co najmniej podwoić liczbę urzędników obsługujących fundusze strukturalne (obecnie około 3 tys.).
Jeśli skutkiem zmniejszania liczby urzędów jest jedynie likwidacja podwójnych etatów sprzątaczek i kierowców, to stanowczo za mało. - Likwidacja dwudziestu urzędów centralnych za rządu Leszka Millera nie przyniosła oczekiwanych oszczędności, a doprowadziła wręcz do wzrostu kosztów, rozrostu ministerstw, które przejęły zadania zlikwidowanych urzędów centralnych, a także, co najgorsze, upartyjnienia funkcji administracyjnej państwa. Miejsce kierowników urzędów centralnych wyłanianych w drodze konkursu zajęli bowiem polityczni wiceministrowie - mówi prof. Michał Kulesza, twórca reformy administracyjnej kraju za rządów AWS. Podobne skutki miało rozwiązanie Rządowego Centrum Studiów Strategicznych. Dwie trzecie jego budżetu na rok 2006 pochłonęły koszty administracyjne i odprawy dla pracowników, a dotychczasowe zadania centrum musiały przejąć inne jednostki, co przełożyło się na dodatkowe koszty.
Biedny jak polski urzędnik
Z ostatniego raportu o wynagrodzeniach w administracji państwowej firmy doradczej Hay Group wynika, że polscy urzędnicy realnie zarabiają najmniej w całej unii. Chodzi nie tylko o wysokość wynagrodzeń, ale również o jakość systemu. Na najniższych stanowiskach w administracji państwowej zarobki są wyższe niż w sektorze prywatnym, jednak potem dysproporcja szybko rośnie. Realne wynagrodzenia dyrektorów generalnych ministerstw czy dyrektorów departamentów sięgają już 12-18 proc. płac na rynku prywatnym. Zarobki polskiego premiera są ponadtrzykrotnie niższe niż pensja kanclerza Niemiec i nie sięgają nawet 10 proc. tego, co otrzymałby w Polsce w firmie komercyjnej na stanowisku o adekwatnej wysokości - wynika z raportu. - Na świecie w sektorze państwowym na wyższych stanowiskach zarabia się mniej niż w firmie prywatnej. W żadnym innym badanym przez nas kraju Europy różnice między zarobkami w tych dwóch sektorach nie są jednak tak wyraźne jak w Polsce - tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę, że realna wysokość wynagrodzeń na najwyższych stanowiskach w sektorze prywatnym w Polsce sięga najwyższych w Europie - komentuje współautor badania Zbigniew Dudziński z Hay Group.
Niskie wynagrodzenia sprawiają, że do polskiej administracji trafiają ludzie często słabi merytorycznie, liczący na "ciepłą posadkę" (ogromną rzeszę kobiet na te kiepsko płatne posady przyciąga wyłącznie krótki czas pracy i pewna socjalna ochrona podczas ciąży). Na miejsce jednego dobrego pracownika trzeba zaś zatrudnić kilku kiepskich, co tylko podnosi koszty. A co najgorsze, niewykwalifikowany pracownik mający dużą władzę jest niebezpieczny dla całego systemu. Co roku w wyniku błędów popełnianych przez urzędników skarbowych lub złośliwości kontrolerów plajtują tysiące firm. JTT Komputer czy Optimus to tylko najbardziej znane przykłady firm, które zostały zniszczone bezsensownie i bezprawnie właśnie przez aparat skarbowy. Według szacunkowych wyników badań Komisji Europejskiej, koszty generowane przez niewłaściwe funkcjonowanie przepisów prawa w Polsce mogą wynosić nawet 5 proc. PKB i niemal 10 mld USD.
Na podwyżki płac w polskiej administracji raczej nie ma co liczyć. Polscy politycy wciąż praktykują bowiem komunistyczną filozofię, że urzędnikom można płacić mało, a resztę niech sobie sami ukradną. Polska jest więc najbardziej skorumpowanym krajem UE. Podatność na korupcję w naszym kraju Transparency International oceniło na 3,3 punktu (10 oznacza dużą przejrzystość i znikomą korupcję, 0 - brak przejrzystości i wszechogarniającą korupcję).
Tanie, czyli sprawne
Przestali pytać "za ile?", zaczęli pytać "jak dobrze?" - tak politykę budżetową administracji prezydenta GeorgeŐa W. Busha określił William A. Niskanen z think tanku Cato Institute. Za obecnego prezydenta USA każdy z piętnastu departamentów i jedenastu agencji oceniany jest co roku w kilkunastu kategoriach, m.in. racjonalności gospodarowania pieniędzmi. Przy czym najwyższe oceny uzyskują nie ci, którzy bezmyślnie obcinają koszty, lecz ci, którzy wdrażają pomysły gwarantujące najlepszy stosunek jakości usług dla obywateli do kosztów budżetu.
Polscy politycy powinni wreszcie zdać sobie sprawę, że tanie państwo to przede wszystkim państwo sprawne i efektywne, a do jego działania niezbędnych jest kilka czynników. Po pierwsze, struktura administracji musi być funkcjonalna i odpowiadać zadaniom stojącym przed państwem i władzami lokalnymi. Po drugie, sfera usług publicznych musi zatrudniać dobrych fachowców, którzy - to warunek niezbędny - powinni być dobrze opłacani. Po trzecie, sfera regulacyjna musi być doinwestowana i należycie wyposażona. Priorytetem jest oczywiście sprzęt informatyczny, bo dzisiaj to tak podstawowy sprzęt biurowy jak kiedyś (a u nas ciągle) księga rachunkowa i segregator.
Warunki efektywnego funkcjonowania władzy nie są zbyt odkrywcze. Nie są także zapewne - skoro z takim oporami torują sobie drogę - łatwe do wprowadzenia. Innego sposobu na dobre państwo jednak nie ma. I choć jest oczywiste, że dobre państwo na pewno nie musi się zamieniać w drogie państwo, to równie zrozumiałe winno być, że podejmowane na pokaz akcje, rzekomo ograniczające koszty administrowania, dobrych skutków nie przyniosą. Tym bardziej że polska, rzekomo "rozdmuchana" administracja jest jedną z najmniejszych na świecie. Pod względem liczby urzędników na tysiąc mieszkańców - w rankingu Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) - Polska wraz Cyprem plasuje się na ostatnich miejscach. Na tysiąc obywateli przypada u nas niespełna 10 urzędników, podczas gdy w Czechach - 20, we Francji i Danii - 30, a w USA - 33.
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 4/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.