Film "Życie na podsłuchu" jest wyrzutem sumienia dla polskiego kina
Co wy tam Stopczyk palicie?" - pyta w "Psach" swojego podwładnego major SB. "Ja radomskie. Ale Franz ma camele" - odpowiada kapitan Stopczyk. Jego życiowym mottem jest hasło, że porządek w aktach musi być, bez względu na ustrój. "Panowie mówią, że akta palicie" - nie daje za wygraną major. Tak oto do polskiego kina wkroczyli pierwsi wielcy bohaterowie masowej wyobraźni III RP - dobrzy esbecy. Kiedyś może i mordowali jakichś księży, ale teraz są już moralnie w porządku, bo w odróżnieniu od mięczaków z nowej władzy wiedzą, jak wyrywać chwasty. W kasowym przeboju Władysława Pasikowskiego razem z aktami na wysypisku spłonęła też ochota polskich filmowców na uczciwe rozliczenie z PRL.
Lekcja, której nie udało się odrobić po odzyskaniu wolności, wraca do nas po 15 latach, tyle że z Niemiec. Bo filmu "Życie na podsłuchu" nie nakręcił Pasikowski ani inny polski reżyser, lecz Niemiec Florian Henckel von Donnersmarck. Warto zwrócić uwagę na kilkudziesięciosekundową scenę, która wyjaśnia, dlaczego ten obsypany nagrodami hit europejskiego kina musiał powstać w Niemczech, a nie w Polsce. Oto jakiś czas po obaleniu muru bohater filmu - poeta Dreyman - postanawia sprawdzić, co bezpieka zgromadziła na jego temat. Idzie więc do dawnego archiwum Stasi, podaje swoje nazwisko, po czym grzecznie czeka w czytelni na stertę zakurzonych teczek. Kiedy podczas lektury natrafia na kryptonim podsłuchującego go oficera, podchodzi po prostu do ustawionej na osobnym stole kartoteki pracowników ministerstwa bezpieczeństwa publicznego i znajduje właściwą fiszkę - z nazwiskiem, zdjęciem i historią służby. W tym czasie w Polsce tzw. autorytety moralne zachwalały politykę grubej kreski.
Sekrety i kłamstwa
"Życie na podsłuchu" to pierwsza w dziejach kina tak udana wiwisekcja totalitarnego państwa komunistycznego. Sukces jest tym większy, że nie jest to żaden fresk historyczny, który miałby zadziwiać rozmachem, ale film kameralny, opowiadający o losie kilku bohaterów. Świat późnej NRD widzimy oczami małego człowieczka pracującego dla wielkiej machiny zniewolenia, a także przez pryzmat losów garstki artystów, wśród których znajdzie się zarówno donosiciel, konformista, jak i dysydent. W odróżnieniu od wyraźnie komediowej "Słonecznej alei" i słodko-gorzkiego "Good-bye Lenin" tu gra idzie na poważnie.
Film von Donnersmarcka to historia trzech przełomów: tego, jak w sumiennym esbeku budzi się sumienie, jak w reżimowym artyście dojrzewa bunt i jak uczciwy człowiek zostaje kolaborantem. Na szerszej płaszczyźnie to opowieść o kłamstwie i manipulacji - dwóch z trzech filarów, na których wspierał się komunizm (trzecim była naga przemoc). Okłamują się w tym filmie wszyscy - podwładni, przełożeni, kochankowie i przyjaciele. Kto jest w tym najlepszy, ma władzę nad życiem innych. Kto próbuje pójść za porywem serca, by wyrwać się z labiryntu kłamstw, wywołuje tragiczne skutki - to kolejny paradoks, który idealnie oddaje specyfikę życia w komunizmie. Realizacyjna perfekcja niezwykle uwiarygodnia film von Donnersmarcka. Zdjęcia kręcono m.in. w autentycznych wnętrzach dawnej centrali Stasi, odtworzono również siermiężny blichtr enerdowskiej wielkiej płyty. Niektóre sceny mają walor dokumentalny, w czym ogromna zasługa Ulricha Mühe, grającego kapitana Gerda Wieslera. To kreacja pełna wewnętrznego napięcia i po niemiecku precyzyjna.
W Polsce, czyli nigdzie
"Życie na podsłuchu" to przykład tego, jak odmiennie do sprawy lustracji i rozliczeń minionej epoki podeszli Niemcy i Polacy. Przegraliśmy nie tylko na polu politycznym (tam sprawę oczyściła komisja Gaucka, w Polsce kolejne teczki sączą się z archiwów). Nie udało się także rozliczanie komunizmu przez polskie kino. A mogło być tak pięknie - emigracyjny film Agnieszki Holland "Zabić księdza" z 1988 r., choć nie w pełni udany, świetnie uchwycił specyfikę "codziennej trudnej służby" bezpieki. Oglądany po latach broni się kreacją Eda Harrisa (na którym zresztą trochę wzorował się w "Życiu na podsłuchu" Ulrich Mźhe) i smętnym obrazem PRL-u.
W 1990 r. na ekrany wszedł znakomity film Wojciecha Marczewskiego "Ucieczka z kina Wolność", świetnie oddający atmosferę zgnilizny toczącej system. Dalej miało iść z górki. W końcu to w Polsce doszło do solidarnościowej rewolucji, tu najsilniejsza była opozycja i obieg niezależnej kultury. Niestety, po 1989 r. kultura szybko stała się znów zależna, ale tym razem od politycznej poprawności III RP. Okazało się, że w Polsce nie ma czego i kogo rozliczać, bo zamiast oprawców żyli u nas ubecy reformatorzy, którzy razem z opozycją dogadali się dla dobra kraju. Że nie ma co zaglądać do archiwów SB, bo na pewno są puste, a jak nie puste, to przetrzebione, a jak nie przetrzebione, to z pewnością sfałszowane. "Nikt PRL nie opisał ani nie sfotografował, nie dotknął jej, wszystkie opowieści są tylko o tym, co na zewnątrz" - mówił kilka lat temu z goryczą Wojciech Marczewski.
Antylustracyjne tabu nie było naruszane przez polskie kino. Wyjątek stanowiły przestylizowane "Gry uliczne" Krzysztofa Krauzego z 1996 r., gdzie pojawiło się pytanie o związek patologii wolnej Polski z tajniacką przeszłością jej nowych luminarzy. Nawet ta powierzchowna, ubrana w kostium thrillera próba dotknięcia tabu została przyjęta przez elity jak puszczenie bąka w salonie. Dopiero w 2001 r. w Teatrze Telewizji zrealizowano "Misia Kolabo" Piotra Kokocińskiego w reżyserii Ryszarda Bugajskiego. Kilka tygodni temu mogliśmy oglądać w TVP spektakl - "Norymbergę" Wojciecha Tomczyka, w której padło dramatyczne wyznanie esbeka: "Tak, jestem zbrodniarzem, osądźcie mnie!".
Z punktu widzenia esbeka
"NRD to nie był jakiś żart. Stasi, strzelaniny przy murze. Ludzie wyrzekali się swojej osobowości, żeby jakoś przetrwać" - mówił szczerze aktor Alexander Scheer na planie filmu "Słoneczna aleja", wesołej historii o enerdowskich rockandrollowcach. Ta lekcja została wybiórczo przyswojona przez część artystów i publicystów piszących o PRL. Za swojego patrona uznali bowiem Stanisława Bareję, a za jedyną metodę badawczą - groteskę. Łatwo dziś się nabijać z osławionych szarf z rolek papieru toaletowego opasujących przechodniów albo przygłupich milicjantów. Jeśli na tym ma się kończyć refleksja na temat komuny, to znaczy, że jej badacze są równie ułomni jak obiekt ich badań.
Druga linia obrony grzechu zaniechania przeprowadzona została pod hasłem "nie da się". "Solidarność? Esbecja? Kto to będzie oglądał, jakieś kombatanctwo" - mówił niejeden reżyser. Okazało się, że nawet filmy o wydarzeniach w Gdańsku zrobili za nas Niemcy ("Strajk" Volkera Schlöndorffa kontynuuje właśnie pochód przez światowe festiwale). W Polsce uznano, że nie warto kręcić filmów o historii najnowszej, bo wyjdzie z tego agitka-plakat: ofiary i prześladowcy. Słowem - propaganda. Polscy filmowcy zapomnieli lekcję Holland i Marczewskiego, że kluczem do zrozumienia systemu nie muszą być pręgi na plecach pałowanych, lecz pomalowana farbą olejną klitka esbeka. Z tego miejsca świetnie widać i tych, którzy byli podsłuchiwani, i tych, którzy podsłuch zlecali. Esbek był zwornikiem tego systemu. Niemiecki reżyser okazał się przy tym łagodny dla swojego bohatera, bo dał mu szansę na odkupienie. W tym jednym miejscu von Donnersmack przegrywa z Marczewskim. W "Ucieczce z kina Wolność" bezimienny aktor, wycięty z nieprawomyślnego filmu, dopadał swego oprawcę (Janusz Gajos). I wtedy rzucał mu w twarz słowa: "Zbrodnia była, a kary ma nie być?". Polskie kino na prawie dwie dekady zapomniało o tym pytaniu.
"Życie na podsłuchu" wzbudza kontrowersje, bo zdaniem niektórych, niepotrzebnie uczłowiecza oficera Stasi. Rzeczywiście, trudno wierzyć w moralne rozterki esbeków, kiedy ogląda się ich podczas coraz liczniejszych ostatnio procesów sądowych. Zachowują się jak dawniej. Kłamią, kluczą, chronią kompanów i są wierni zawodowej solidarności, godnej sycylijskiej mafii. Nie widać w tym gronie kandydatów do nawrócenia. Z drugiej strony bohater "Życia na podsłuchu" przypomina, jak bardzo istotą komunizmu była banalność i codzienność zła. Kapitan Wiesler mieszka w obskurnym bloku, jeździ do pracy tandetnym samochodzikiem. Jego miłosne potrzeby zaspokaja szpetna prostytutka. Jego praca to mozolne spisywanie zeznań, wielogodzinne przesłuchania i pisanie nudnych raportów. Dziś tacy jak Wiesler, wyprowadzają pieski na spacer, stoją z innymi emerytami w kolejce na poczcie. Donnersmarck przypomniał nam o czymś, czego staraliśmy się nie pamiętać. Że to ludzie ludziom zgotowali ten system. W "Życiu na podsłuchu" zabrakło też stwierdzenia, że oprócz chętnie przesłuchujących byli też chętnie donoszący.
W jednej z ostatnich scen filmu, już w wolnych, zjednoczonych Niemczech, Dreyman spotyka w teatrze sprawcę swych nieszczęść: byłego ministra esbeka od kultury. "Że też tacy jak pan rządzili krajem!" - mówi z mieszaniną odrazy i nienawiści poeta. By analiza zniewolenia była pełna, potrzeba prostej riposty, która z ekranu nie pada: "Że też tacy jak pan nam w tym pomagali".
Lekcja, której nie udało się odrobić po odzyskaniu wolności, wraca do nas po 15 latach, tyle że z Niemiec. Bo filmu "Życie na podsłuchu" nie nakręcił Pasikowski ani inny polski reżyser, lecz Niemiec Florian Henckel von Donnersmarck. Warto zwrócić uwagę na kilkudziesięciosekundową scenę, która wyjaśnia, dlaczego ten obsypany nagrodami hit europejskiego kina musiał powstać w Niemczech, a nie w Polsce. Oto jakiś czas po obaleniu muru bohater filmu - poeta Dreyman - postanawia sprawdzić, co bezpieka zgromadziła na jego temat. Idzie więc do dawnego archiwum Stasi, podaje swoje nazwisko, po czym grzecznie czeka w czytelni na stertę zakurzonych teczek. Kiedy podczas lektury natrafia na kryptonim podsłuchującego go oficera, podchodzi po prostu do ustawionej na osobnym stole kartoteki pracowników ministerstwa bezpieczeństwa publicznego i znajduje właściwą fiszkę - z nazwiskiem, zdjęciem i historią służby. W tym czasie w Polsce tzw. autorytety moralne zachwalały politykę grubej kreski.
Sekrety i kłamstwa
"Życie na podsłuchu" to pierwsza w dziejach kina tak udana wiwisekcja totalitarnego państwa komunistycznego. Sukces jest tym większy, że nie jest to żaden fresk historyczny, który miałby zadziwiać rozmachem, ale film kameralny, opowiadający o losie kilku bohaterów. Świat późnej NRD widzimy oczami małego człowieczka pracującego dla wielkiej machiny zniewolenia, a także przez pryzmat losów garstki artystów, wśród których znajdzie się zarówno donosiciel, konformista, jak i dysydent. W odróżnieniu od wyraźnie komediowej "Słonecznej alei" i słodko-gorzkiego "Good-bye Lenin" tu gra idzie na poważnie.
Film von Donnersmarcka to historia trzech przełomów: tego, jak w sumiennym esbeku budzi się sumienie, jak w reżimowym artyście dojrzewa bunt i jak uczciwy człowiek zostaje kolaborantem. Na szerszej płaszczyźnie to opowieść o kłamstwie i manipulacji - dwóch z trzech filarów, na których wspierał się komunizm (trzecim była naga przemoc). Okłamują się w tym filmie wszyscy - podwładni, przełożeni, kochankowie i przyjaciele. Kto jest w tym najlepszy, ma władzę nad życiem innych. Kto próbuje pójść za porywem serca, by wyrwać się z labiryntu kłamstw, wywołuje tragiczne skutki - to kolejny paradoks, który idealnie oddaje specyfikę życia w komunizmie. Realizacyjna perfekcja niezwykle uwiarygodnia film von Donnersmarcka. Zdjęcia kręcono m.in. w autentycznych wnętrzach dawnej centrali Stasi, odtworzono również siermiężny blichtr enerdowskiej wielkiej płyty. Niektóre sceny mają walor dokumentalny, w czym ogromna zasługa Ulricha Mühe, grającego kapitana Gerda Wieslera. To kreacja pełna wewnętrznego napięcia i po niemiecku precyzyjna.
W Polsce, czyli nigdzie
"Życie na podsłuchu" to przykład tego, jak odmiennie do sprawy lustracji i rozliczeń minionej epoki podeszli Niemcy i Polacy. Przegraliśmy nie tylko na polu politycznym (tam sprawę oczyściła komisja Gaucka, w Polsce kolejne teczki sączą się z archiwów). Nie udało się także rozliczanie komunizmu przez polskie kino. A mogło być tak pięknie - emigracyjny film Agnieszki Holland "Zabić księdza" z 1988 r., choć nie w pełni udany, świetnie uchwycił specyfikę "codziennej trudnej służby" bezpieki. Oglądany po latach broni się kreacją Eda Harrisa (na którym zresztą trochę wzorował się w "Życiu na podsłuchu" Ulrich Mźhe) i smętnym obrazem PRL-u.
W 1990 r. na ekrany wszedł znakomity film Wojciecha Marczewskiego "Ucieczka z kina Wolność", świetnie oddający atmosferę zgnilizny toczącej system. Dalej miało iść z górki. W końcu to w Polsce doszło do solidarnościowej rewolucji, tu najsilniejsza była opozycja i obieg niezależnej kultury. Niestety, po 1989 r. kultura szybko stała się znów zależna, ale tym razem od politycznej poprawności III RP. Okazało się, że w Polsce nie ma czego i kogo rozliczać, bo zamiast oprawców żyli u nas ubecy reformatorzy, którzy razem z opozycją dogadali się dla dobra kraju. Że nie ma co zaglądać do archiwów SB, bo na pewno są puste, a jak nie puste, to przetrzebione, a jak nie przetrzebione, to z pewnością sfałszowane. "Nikt PRL nie opisał ani nie sfotografował, nie dotknął jej, wszystkie opowieści są tylko o tym, co na zewnątrz" - mówił kilka lat temu z goryczą Wojciech Marczewski.
Antylustracyjne tabu nie było naruszane przez polskie kino. Wyjątek stanowiły przestylizowane "Gry uliczne" Krzysztofa Krauzego z 1996 r., gdzie pojawiło się pytanie o związek patologii wolnej Polski z tajniacką przeszłością jej nowych luminarzy. Nawet ta powierzchowna, ubrana w kostium thrillera próba dotknięcia tabu została przyjęta przez elity jak puszczenie bąka w salonie. Dopiero w 2001 r. w Teatrze Telewizji zrealizowano "Misia Kolabo" Piotra Kokocińskiego w reżyserii Ryszarda Bugajskiego. Kilka tygodni temu mogliśmy oglądać w TVP spektakl - "Norymbergę" Wojciecha Tomczyka, w której padło dramatyczne wyznanie esbeka: "Tak, jestem zbrodniarzem, osądźcie mnie!".
Z punktu widzenia esbeka
"NRD to nie był jakiś żart. Stasi, strzelaniny przy murze. Ludzie wyrzekali się swojej osobowości, żeby jakoś przetrwać" - mówił szczerze aktor Alexander Scheer na planie filmu "Słoneczna aleja", wesołej historii o enerdowskich rockandrollowcach. Ta lekcja została wybiórczo przyswojona przez część artystów i publicystów piszących o PRL. Za swojego patrona uznali bowiem Stanisława Bareję, a za jedyną metodę badawczą - groteskę. Łatwo dziś się nabijać z osławionych szarf z rolek papieru toaletowego opasujących przechodniów albo przygłupich milicjantów. Jeśli na tym ma się kończyć refleksja na temat komuny, to znaczy, że jej badacze są równie ułomni jak obiekt ich badań.
Druga linia obrony grzechu zaniechania przeprowadzona została pod hasłem "nie da się". "Solidarność? Esbecja? Kto to będzie oglądał, jakieś kombatanctwo" - mówił niejeden reżyser. Okazało się, że nawet filmy o wydarzeniach w Gdańsku zrobili za nas Niemcy ("Strajk" Volkera Schlöndorffa kontynuuje właśnie pochód przez światowe festiwale). W Polsce uznano, że nie warto kręcić filmów o historii najnowszej, bo wyjdzie z tego agitka-plakat: ofiary i prześladowcy. Słowem - propaganda. Polscy filmowcy zapomnieli lekcję Holland i Marczewskiego, że kluczem do zrozumienia systemu nie muszą być pręgi na plecach pałowanych, lecz pomalowana farbą olejną klitka esbeka. Z tego miejsca świetnie widać i tych, którzy byli podsłuchiwani, i tych, którzy podsłuch zlecali. Esbek był zwornikiem tego systemu. Niemiecki reżyser okazał się przy tym łagodny dla swojego bohatera, bo dał mu szansę na odkupienie. W tym jednym miejscu von Donnersmack przegrywa z Marczewskim. W "Ucieczce z kina Wolność" bezimienny aktor, wycięty z nieprawomyślnego filmu, dopadał swego oprawcę (Janusz Gajos). I wtedy rzucał mu w twarz słowa: "Zbrodnia była, a kary ma nie być?". Polskie kino na prawie dwie dekady zapomniało o tym pytaniu.
"Życie na podsłuchu" wzbudza kontrowersje, bo zdaniem niektórych, niepotrzebnie uczłowiecza oficera Stasi. Rzeczywiście, trudno wierzyć w moralne rozterki esbeków, kiedy ogląda się ich podczas coraz liczniejszych ostatnio procesów sądowych. Zachowują się jak dawniej. Kłamią, kluczą, chronią kompanów i są wierni zawodowej solidarności, godnej sycylijskiej mafii. Nie widać w tym gronie kandydatów do nawrócenia. Z drugiej strony bohater "Życia na podsłuchu" przypomina, jak bardzo istotą komunizmu była banalność i codzienność zła. Kapitan Wiesler mieszka w obskurnym bloku, jeździ do pracy tandetnym samochodzikiem. Jego miłosne potrzeby zaspokaja szpetna prostytutka. Jego praca to mozolne spisywanie zeznań, wielogodzinne przesłuchania i pisanie nudnych raportów. Dziś tacy jak Wiesler, wyprowadzają pieski na spacer, stoją z innymi emerytami w kolejce na poczcie. Donnersmarck przypomniał nam o czymś, czego staraliśmy się nie pamiętać. Że to ludzie ludziom zgotowali ten system. W "Życiu na podsłuchu" zabrakło też stwierdzenia, że oprócz chętnie przesłuchujących byli też chętnie donoszący.
W jednej z ostatnich scen filmu, już w wolnych, zjednoczonych Niemczech, Dreyman spotyka w teatrze sprawcę swych nieszczęść: byłego ministra esbeka od kultury. "Że też tacy jak pan rządzili krajem!" - mówi z mieszaniną odrazy i nienawiści poeta. By analiza zniewolenia była pełna, potrzeba prostej riposty, która z ekranu nie pada: "Że też tacy jak pan nam w tym pomagali".
Więcej możesz przeczytać w 4/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.