Jeśli chcemy liczyć się w finale Eurowizji, zrezygnujmy z narodowych uprzedzeń
Przeżyjmy to jeszcze raz. Jest rok 1994. Ubrana w skromną, białą sukienkę Edyta Górniak wykonuje na scenie w Dublinie utwór "To nie ja". Publiczność bije brawo, a widzowie z Wielkiej Brytanii, Estonii, Litwy, Austrii i Francji przyznają artystce maksymalną liczbę punktów. W swoim debiucie w Konkursie Piosenki Eurowizji Polska zajmuje zaszczytne drugie miejsce! Czy ta relacja czegoś państwu nie przypomina? Jest rok 1973. Grzegorz Lato pędzi lewym skrzydłem i zagrywa do Jana Domarskiego. Ten strzela niezbyt silnie, ale Peter Shilton przepuszcza piłkę pod brzuchem. Polska prowadzi z synami Albionu 1:0!
Niestety, od czasu muzycznego Wembley każde kolejne święto Eurowizji zamienia się nad Wisłą w narodową traumę. Najpierw są wielkie nadzieje i zbiorowe poszukiwania idealnego wykonawcy, a później łzy i zgrzytanie zębów. Niezależnie od tego, kogo wyślemy na konkurs, efekt jest ten sam. Podczas transmisji z finałowego głosowania tępo gapimy się w szklane ekrany i wmawiamy sobie, że nikt nas nie popiera z powodów politycznych. Wreszcie nie wytrzymujemy i wychodzimy do kuchni na papierosa. Czasami, choć nie zawsze, los się nad nami lituje i z głębi pokoju słyszymy długo wyczekiwaną kwestię "Poland - one point". Z bijącymi sercami wracamy przed telewizory, by zaraz się przekonać, że ten jeden punkt oddali nam Niemcy albo Rosjanie - w zależności od tego, z którym krajem podpisaliśmy ostatnio umowę o wymianie kulturalnej.
Jak powszechnie wiadomo, historia polskiego uczestnictwa w Eurowizji dzieli się na trzy etapy. Od połowy lat 90. delegowaliśmy na konkurs dziewuchy (Justyna Steczkowska, Kasia Kowalska, Anna Maria Jopek, Renata Dąbkowska), najwyraźniej wierząc, że któraś z nich zostanie pomylona z młodą Edytą Górniak. Później przyszła pora na chłopaków (Mietek Szcześniak, Andrzej Piasek Piaseczny), co miało ten przykry skutek, że odmówiono nam prawa udziału w dwóch następnych konkursach z powodu punktowego deficytu. W końcu nastała era grupy Ich Troje, czyli próba zastosowania wobec jurorów i publiczności gombrowiczowskiego gwałtu przez uszy.
O tym, kto będzie reprezentował Polskę w tegorocznym finale Eurowizji, zdecydujemy już 3 lutego podczas krajowych eliminacji. Spośród dziesięciu uczestników preselekcji dziewięciu proponuje piosenki, do jakich przywykliśmy, a więc albo pozbawione melodii, albo wzorowane na amerykańskiej popelinie. Jedynym utworem, który wyróżnia się na tym tle, jest "Emily" - wpadający w ucho rockowy przebój, który mógłby podbić Europę. Sęk w tym, że wykonuje go szwedzki zespół Charizma, a Polacy nie znoszą konkurencji. Już słyszę te głosy oburzenia wśród rodzimych muzyków i patriotycznie nastawionych słuchaczy: "A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają!". Otóż właśnie gęsi, bo od lat nucą piosenki, gęgając, podczas gdy pół świata robi to ludzkim głosem. A językiem narodowym i tak się nikt nie przejmuje, bo wszyscy, na czele z naszymi gwiazdami, śpiewają po angielsku. Może więc dobrze byłoby przypomnieć sobie trudne zdanie "Cóż, że ze Szwecji" i ufundować członkom Charizmy koszulki z białym orłem. Jeśli chcemy liczyć się w finale Eurowizji, zrezygnujmy z narodowych uprzedzeń. Chyba że wolimy znowu wychodzić do kuchni podczas transmisji z głosowania.
Argumentów na rzecz nominacji Szwedów jest zresztą więcej. Choć ze względu na skandynawskie realia wydaje się to nieprawdopodobne, muzycy z Charizmy są chrześcijanami. Znają na pamięć Biblię, czytają Tolkiena i Lewisa, mają żony i dzieci o imionach Sara czy Izaak, a w wywiadach powtarzają jak jeden mąż: "Bóg zesłał swojego Syna, żeby mnie ocalić". Wyobraźmy sobie miny naszych hierarchów, jeśli okaże się, że w znanej przepowiedni "Z Polski wyjdzie iskra, która zapali cały świat" chodzi o szwedzki zespół rockowy. Ostatecznie jednak lepiej ewangelizować Europę za pośrednictwem Szwedów, niż kontynuować tradycję muzycznych porażek.
Dlatego nie bójmy się inwestować poza Polską. Jeśli koncern IKEA produkuje części do jednej szafy w kilkunastu krajach świata, co wcale nie podważa jego szwedzkości, to czemu my nie mielibyśmy wciągnąć Charizmy w nasz narodowy system? Tym bardziej że Szwedzi od czasu potopu zalegają nam z rekompensatą i na pewno zgodzą się reprezentować nasz kraj za darmo. Trudno wynegocjować lepsze warunki do realizacji duchowej misji, której nie są w stanie sprostać rodzimi wykonawcy.
Niestety, od czasu muzycznego Wembley każde kolejne święto Eurowizji zamienia się nad Wisłą w narodową traumę. Najpierw są wielkie nadzieje i zbiorowe poszukiwania idealnego wykonawcy, a później łzy i zgrzytanie zębów. Niezależnie od tego, kogo wyślemy na konkurs, efekt jest ten sam. Podczas transmisji z finałowego głosowania tępo gapimy się w szklane ekrany i wmawiamy sobie, że nikt nas nie popiera z powodów politycznych. Wreszcie nie wytrzymujemy i wychodzimy do kuchni na papierosa. Czasami, choć nie zawsze, los się nad nami lituje i z głębi pokoju słyszymy długo wyczekiwaną kwestię "Poland - one point". Z bijącymi sercami wracamy przed telewizory, by zaraz się przekonać, że ten jeden punkt oddali nam Niemcy albo Rosjanie - w zależności od tego, z którym krajem podpisaliśmy ostatnio umowę o wymianie kulturalnej.
Jak powszechnie wiadomo, historia polskiego uczestnictwa w Eurowizji dzieli się na trzy etapy. Od połowy lat 90. delegowaliśmy na konkurs dziewuchy (Justyna Steczkowska, Kasia Kowalska, Anna Maria Jopek, Renata Dąbkowska), najwyraźniej wierząc, że któraś z nich zostanie pomylona z młodą Edytą Górniak. Później przyszła pora na chłopaków (Mietek Szcześniak, Andrzej Piasek Piaseczny), co miało ten przykry skutek, że odmówiono nam prawa udziału w dwóch następnych konkursach z powodu punktowego deficytu. W końcu nastała era grupy Ich Troje, czyli próba zastosowania wobec jurorów i publiczności gombrowiczowskiego gwałtu przez uszy.
O tym, kto będzie reprezentował Polskę w tegorocznym finale Eurowizji, zdecydujemy już 3 lutego podczas krajowych eliminacji. Spośród dziesięciu uczestników preselekcji dziewięciu proponuje piosenki, do jakich przywykliśmy, a więc albo pozbawione melodii, albo wzorowane na amerykańskiej popelinie. Jedynym utworem, który wyróżnia się na tym tle, jest "Emily" - wpadający w ucho rockowy przebój, który mógłby podbić Europę. Sęk w tym, że wykonuje go szwedzki zespół Charizma, a Polacy nie znoszą konkurencji. Już słyszę te głosy oburzenia wśród rodzimych muzyków i patriotycznie nastawionych słuchaczy: "A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają!". Otóż właśnie gęsi, bo od lat nucą piosenki, gęgając, podczas gdy pół świata robi to ludzkim głosem. A językiem narodowym i tak się nikt nie przejmuje, bo wszyscy, na czele z naszymi gwiazdami, śpiewają po angielsku. Może więc dobrze byłoby przypomnieć sobie trudne zdanie "Cóż, że ze Szwecji" i ufundować członkom Charizmy koszulki z białym orłem. Jeśli chcemy liczyć się w finale Eurowizji, zrezygnujmy z narodowych uprzedzeń. Chyba że wolimy znowu wychodzić do kuchni podczas transmisji z głosowania.
Argumentów na rzecz nominacji Szwedów jest zresztą więcej. Choć ze względu na skandynawskie realia wydaje się to nieprawdopodobne, muzycy z Charizmy są chrześcijanami. Znają na pamięć Biblię, czytają Tolkiena i Lewisa, mają żony i dzieci o imionach Sara czy Izaak, a w wywiadach powtarzają jak jeden mąż: "Bóg zesłał swojego Syna, żeby mnie ocalić". Wyobraźmy sobie miny naszych hierarchów, jeśli okaże się, że w znanej przepowiedni "Z Polski wyjdzie iskra, która zapali cały świat" chodzi o szwedzki zespół rockowy. Ostatecznie jednak lepiej ewangelizować Europę za pośrednictwem Szwedów, niż kontynuować tradycję muzycznych porażek.
Dlatego nie bójmy się inwestować poza Polską. Jeśli koncern IKEA produkuje części do jednej szafy w kilkunastu krajach świata, co wcale nie podważa jego szwedzkości, to czemu my nie mielibyśmy wciągnąć Charizmy w nasz narodowy system? Tym bardziej że Szwedzi od czasu potopu zalegają nam z rekompensatą i na pewno zgodzą się reprezentować nasz kraj za darmo. Trudno wynegocjować lepsze warunki do realizacji duchowej misji, której nie są w stanie sprostać rodzimi wykonawcy.
Więcej możesz przeczytać w 4/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.