Tylko 5 proc. polskiej produkcji kulturalnej ma szansę w konfrontacji z zachodnim importem
Andrzej Wajda czy Krzysztof Zanussi mogą odetchnąć z ulgą: polska kultura nie straci na wejściu do Unii Europejskiej. Będzie równie nijaka, wtórna i nudna jak obecnie, więc Europa w ogóle się nią nie zainteresuje. Twórcy będą mogli uprawiać swoje autarkiczne poletko, licząc, że polscy odbiorcy zechcą ich dokonania oglądać, słuchać czy czytać. Rodzime dzieła już dawno byłyby zepchnięte na margines, gdyby nie urzędowa ochrona, nakazująca na przykład telewizjom nadawanie 33 proc. polskich produkcji. Gdyby w kulturze w pełni obowiązywały wolnorynkowe zasady, polski produkt liczyłby się tylko na rynku muzycznym.
"Edi", czyli kultura zbieractwa
Tych, którzy uważają, że wejście do Europy automatycznie otworzy drzwi do kariery polskim twórcom, którym na przeszkodzie stawała ponoć dotychczas geopolityka, czeka zimny prysznic. W unii nie będzie taryfy ulgowej. Jeśli nasze produkty nie będą towarem do natychmiastowej konsumpcji, nikt ich nie kupi. Najlepszy film sezonu - "Dzień świra" Marka Koterskiego - to dzieło czytelne wyłącznie nad Wisłą. "Edi" Piotra Trzaskalskiego może zainteresować etnologów poszukujących śladów kultur zbieraczy. Niestety, świat nie upomina się o naszych aktorów, choćby byli laureatami Złotej Palmy w Cannes. Krystyna Janda nie stała się drugą Juliette Binoche, a Jadwiga Jankowska-Cieślak nie zaistniała w światowym kinie nawet epizodycznie. O międzynarodowych sukcesach Daniela Olbrychskiego czy Wojciecha Pszoniaka (wynikających w dużej mierze z politycznego kontekstu lat 80.) nikt nie pamięta. Grażyna Szapołowska zagrała ledwie w kilku włoskich filmach klasy B.
Zagraniczne sukcesy naszych reżyserów teatralnych (fakt, że utrudnione barierą językową) są znikome, a ewentualna praca Krystiana Lupy w Paryżu z Isabelle Huppert to dopiero przyszłość. Mariusz Treliński - po "Madame Butterfly" amerykańskie teatry operowe kupiły jego "Don Giovanniego" - to wyjątek potwierdzający regułę. Nie udała się ekspansja na Zachód Januszowi Józefowiczowi, bo trudno wozić drzewo do lasu. Ale dyrektor Buffo wyciągnął z tego wnioski: wywiózł swoje "Metro" do Moskwy. I wygrał. Absolutnie lokalnymi wielkościami są nasi malarze, na przykład Jerzy Duda-Gracz czy Jerzy Nowosielski. Na światowym rynku sztuki nie istnieją. Nie ma szans nasza współczesna literatura z powieściami Magdaleny Tulli, Izabeli Filipiak czy Krzysztofa Vargi.
Pusty skarbiec
Jest mitem, że istnieje jakaś wielka skarbnica kultury polskiej. Powtarzana przez polityków mantra o kulturze jako naszym produkcie eksportowym numer jeden świadczy o ich hipokryzji albo kompletnym braku orientacji. Niekwestionowany sukces Roku Polskiego w Austrii to zasługa fresków z Faras (odkopanych niegdyś przez prof. Michałowskiego w Sudanie) i "Sądu ostatecznego" Hansa Memlinga, który trafił do Gdańska w dziwnych okolicznościach. Remanent naszych osiągnięć na tle kultury Zachodu wypada słabo. To, co stworzyliśmy, jest wtórne lub po prostu nieczytelne dla Europy. Na tle dorobku Niemców, Francuzów, Anglików czy Hiszpanów wypadamy jak karzeł, który ma wielkie pretensje, że nie urósł. Dzieła sztuki, którymi najchętniej chlubimy się przed obcokrajowcami, stworzyli cudzoziemcy: kaplica Zygmuntowska w katedrze wawelskiej to dzieło Włocha Bartolomeo Berecciego, a nagrobki Zygmunta Starego, Zygmunta Augusta i Anny Jagiellonki stworzył inny Włoch - Santi Gucci. Najcenniejsze dzieła w naszych zbiorach też stworzyli cudzoziemcy - "Damę z gronostajem" Leonardo da Vinci, ołtarz mariacki - Wit Stwosz. Większość rodzimej twórczości literackiej, plastycznej czy muzycznej to tylko sentymentalny bagaż - cenny jak album prywatnych zdjęć, ciekawych tylko dla najbliższej rodziny.
Kanon do przeceny
Gdy Mikołaj Rej pisał, że "Polacy nie gęsi, iż swój język mają", Włosi już od stuleci mieli "Boską komedię" Dantego i "Dekameron" Boccaccia. Nasza kultura już wtedy była w stosunku do Zachodu mocno opóźniona, a dzieje polityczne i miejsce na mapie spowodowały, że opóźnienia te wciąż rosły. W szlacheckiej Rzeczpospolitej artystów i wyspecjalizowanych rzemieślników sprowadzano z zagranicy. W efekcie do XIX wieku nie mieliśmy własnych malarzy i architektów. Nie możemy liczyć na światowy sukces naszej poezji romantycznej: Mickiewiczowskie "Dziady", choć przełożone na niemiecki i francuski, są kompletnie hermetyczne. Jan Matejko - drogi naszemu sercu twórca "Pocztu królów polskich" - jest na tle światowego malarstwa tylko sprawnym akademikiem bez cienia geniuszu.
Henryk Sienkiewicz nigdy nie był Dickensem, Tołstojem czy Aleksandrem Dumas. Ostał się tylko dzięki Nagrodzie Nobla za łzawe czytadło "Quo vadis". Jeszcze gorzej z drugim noblistą Stanisławem Reymontem. Gdy nagradzała go Akademia Szwedzka, przetłumaczony był tylko pierwszy tom "Chłopów". Wiejska epopeja Reymonta to tylko nasz wewnętrzny skansen pamięci. Nie wejdą nagle do kanonu światowej literatury ani powieści Nałkowskiej, ani Dąbrowskiej
- nie ten kaliber talentu. Nikogo nie olśniły monumentalne rzeźby Xawerego Dunikowskiego, bo daleko mu do kunsztu Rodina. Takie przykłady, niestety, wciąż wypełniające lekcje narodowej chwały w podstawówkach, można mnożyć w nieskończoność.
Skazani na import
Import kulturalny nie wynika z jakiegoś złowieszczego planu zalania Polski produktami z Zachodu, lecz jest koniecznością. Nasi artyści są przekonani, że muszą od razu tworzyć arcydzieła. Nie chcą i nie mogą zrozumieć, jak ważna jest przeciętna produkcja kulturalna, która żywi się dużą liczbą odpowiednio przyrządzonych, standardowych hamburgerów. Twierdzą, że zajmowanie się czymś takim jest poniżej ich poziomu. Tymczasem prawda jest banalna: bujający w obłokach artyści nie potrafią tworzyć standardowych dzieł dla masowego odbiorcy. W ten sposób nie mając własnego kulturalnego bigosu, skazani jesteśmy na zachodnie hot dogi: rozrywkowe kino anglosaskie, harlequiny Danielle Steel, thrillery Johna Grishama.
Broni się właściwie tylko nasza muzyka rozrywkowa.
I to tak różna jak piosenki Anny Marii Jopek, Ich Troje, Budki Suflera czy Blue Cafe. Broni się dlatego, że najdłużej działa w warunkach wolnej konkurencji. W pozostałych dziedzinach nie mamy rodzimych produktów nawet na średnim poziomie. Ich jakość najlepiej widać w telewizji. Gdyby nie przymus nadawania 33 proc. polskich programów, stanowiłyby one najwyżej 5 proc. oferty. Już obecnie to, co jeszcze uchodzi za polskie, jest w dużej części importowane: reality show, rozmaite talk show, ponad 80 proc. seriali, niemal wszystkie teleturnieje. W kinach polskie filmy to ledwie 3 proc. repertuaru. Niewiele lepiej jest w teatrach. Sukces powieści Andrzeja Sapkowskiego czy Katarzyny Grocholi to sukces "polskiego Tolkiena" i "polskiej Bridget Jones" - możliwy tylko na naszym podwórku (głównie dlatego, że nie czytamy w obcych językach).
Wielka dyskusja na temat promocji polskiej kultury w świecie powinna się zacząć od pytania - co promować? Co właściwie mamy do zaproponowania? Ci, których już świat zna, nie potrzebują naszej pomocy. Muzyka Chopina i Pendereckiego, rzeźby Katarzyny Kobro, sztuki Gombrowicza i Mrożka czy powieści Lema broniły i bronią się same.
Poddać twierdzę
Gdy po 1989 r. Polska zaczęła się otwierać na świat, bardzo szybko się okazało, że do zaproponowania mamy bardzo mało. Jednak zamiast przejrzeć na oczy, nasi twórcy wyrzekają na inwazję zachodniego śmiecia. Podejście do Europy jak do monstrualnego potwora, który pożre wszystko, co mamy, owocuje syndromem oblężonej twierdzy. Po trzynastu latach wolimy trwonić energię i pieniądze na udowadnianie, że jesteśmy wyjątkowi i oryginalni i że jeszcze na dodatek potrafimy to pokazać. Ekranizacje "Zemsty", "Quo vadis" czy niebawem "Starej baśni" demonstrują tylko naszą prowincjonalność. Zarówno jeśli chodzi o treść odkurzanych ramot, jak i archaiczny sposób ich realizacji.
Więcej możesz przeczytać w 9/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.