Festiwal w Jarocinie - oprócz debilnych historii o czarnych mszach i zjadaniu kotów - ma także swoją mało znaną historię polityczną Instytut Pamięci Narodowej odtajnił odnalezione przypadkowo informacje o działaniach Służby Bezpieczeństwa podczas festiwalu ro-ckowego w Jarocinie. Nagle okazało się, że bezpieka interesowała się w latach 80. młodzieżowymi subkulturami. Infiltrację festiwalu przez ubeków przedstawiono w mediach jako sensacyjne odkrycie. Ujawniono jakieś śmieszne dane o liczeniu punków, metali i innych. Jako bezpośredni uczestnik wydarzeń i rockowy kombatant przyjąłem te "rewelacje" ze szczerym śmiechem. Festiwal w Jarocinie, oprócz debilnych historii o czarnych mszach i zjadaniu kotów, ma bowiem też swoją mało znaną historię polityczną.
Uważam, że ubecja infiltrowała wszystkie rockowe imprezy w latach 80., a nie tylko festiwal w Jarocinie. Działo się tak m.in. dlatego, że były one doskonałym polem działań dla powstałych w tym czasie w podziemiu ugrupowań o charakterze anarchistycznym. Pierwszą grupą, która się zawiązała, był słynny Ruch Społeczeństwa Alternatywnego, który powstał w 1983 r. w Gdańsku. Ruch złożony z licealistów i studentów o radykalnych poglądach oprócz głoszenia utopijnych bredni o "alternatywnym społeczeństwie" kładł duży nacisk na aktywną walkę z komuną i głosił hasła miłe wszystkim młodym fanom rocka (np. zainicjował walkę z przymusem służby wojskowej).
Byłem jednym z tych, którzy z naiwną wiarą zakładali RSA. Byliśmy małą grupką zniechęconą do zbyt ugodowej - naszym zdaniem - podziemnej "Solidarności" (nie kręciły nas nudne msze za ojczyznę i palenie świeczek w oknach). RSA bardzo szybko zyskał oblicze subkulturowe. Sporą popularność przyniosły nam liczne bijatyki uliczne z zomowcami oraz szokujące podziemne pisma, odezwy i ulotki. Zaczęliśmy działać w środowiskach ludzi programowo nieprzystosowanych do życia w komunie. Nasze radykalne i odbiegające od oficjalnego podziemia poglądy spodobały się wszystkim nastawionym negatywnie do systemu, zbuntowanym świrom i odszczepieńcom. Dość powiedzieć, że jeden z naszych magazynów mieścił się przez jakiś czas w melinie narkomańskiej przy ul. św. Ducha. Smród farby drukarskiej mieszał się tam ze smrodem wywaru makowego. Na szczęście dla biednych ćpunów ten magazyn nie zaliczył wpadki. Szybko zaczęliśmy organizować podziemne koncerty, spektakle teatralne i happeningi. Były też pierwsze aresztowania. Kiedy podczas akcji zatrzymano trzech moich kumpli, czułem się jak Bakunin, który uniknął obławy. Nasi ludzie zaczęli także regularnie pojawiać się z ulotkami i podziemną prasą na wszystkich większych imprezach rockowych (Jarocin, Rock na Pojezierzu, Odjazdy).
Na festiwalu w Jarocinie byłem pięć razy. W 1985 r. przywiozłem z sobą kilka tysięcy antywojskowych ulotek. Wraz z grupą przyjaciół rozrzucałem je metodą prymitywną, czyli systemem ręka - powietrze. Nasze ulotki stały się hitem imprezy. W trzecim dniu ulotkowania stadion jarociński aż roił się od wściekłych cywilnych pracowników SB w skórzanych kurtkach udających fanów rocka. Wszystko to byli młodzi ludzie zrobieni na fanów metalu lub hipisów (nie widziałem ubeka zrobionego na punka - wiadomo, wycięcie irokeza to zbyt duże poświęcenie dla służby). Zatrzymywano każdego, kto miał coś białego w ręku, co przypominało ulotkę. Doszło do absurdu w stylu Monty Pythona - trafiały się bowiem zatrzymania ludzi z białą chusteczką do nosa lub papierem śniadaniowym i kanapką.
Gdy przed koncertem Dżemu rozrzuciłem beztrosko ostatnią partię ulotek, dostrzegł mnie ubek zrobiony na hipisa o nazwisku Wesołek (nazwisko poznałem później z akt śledztwa przeciwko mnie). Być może to radosne nazwisko przedstawiciela aparatu bezpieczeństwa spowodowało, że do dziś niczego nie traktuję specjalnie serio. Wyśledzono mnie i wyłuskano z tłumu. Po założeniu podwójnego nelsona przez Wesołka i jego kumpli wylądowałem w hotelu Jarota przylegającym do płyty stadionu, gdzie w punkcie medycznym mieścił się sztab dowodzenia SB.
Ubole mieli pecha, bo nie miałem przy sobie żadnych dokumentów. Nie wiedzieli, kogo złapali. Byłem prawie nagi (latem ortodoksyjnie chodziłem bez majtek, odziany tylko w krótkie spodenki). Przez trzy dni świeciłem gołą klatą i twierdziłem, że nazywam się Jimi Hendrix. To dało czas moim znajomym na uprzedzenie rodziny i wyczyszczenie chaty z podziemnej prasy. Siedziałem w pierdlu w Kaliszu, gdzie jako "działacz podziemia" stałem się lokalną sensacją, większą niż inny rezydent ciupy - wampir z Krotoszyna, który - jak głosiła fama - własnoręcznie udusił pięć kobiet. Nastawiłem się na trzy lata odsiadki, ale wyszedłem już po trzech miesiącach dzięki tzw. małej amnestii Dobraczyńskiego, na mocy której zwolniono kilkuset (mniej groźnych, jak uznano) więźniów politycznych w całej Polsce. W Gdańsku zgłoszono mnie oficjalnie na listę "więźniów sumienia", a ksiądz Henryk Jankowski i wierni modlili się za mnie tak jak za innych aresztowanych (co dla mnie jako twardego anarchisty było czymś nieco egzotycznym).
Dzieła ulotkowania festiwalu w Jarocinie dokończyli w następnych latach moi kumple. Ja sam pojawiłem się na festiwalu dopiero cztery lata później, w schyłkowej komunie, ale już nie jako rewolucjonista ulotkarz, tylko członek grupy Big Cyc. W 1990 r. Big Cyc był już wielką gwiazdą festiwalu, a ja miałem słodką satysfakcję, opowiadając bezkarnie do mikrofonu okrutne dowcipy o ubekach.
Byłem jednym z tych, którzy z naiwną wiarą zakładali RSA. Byliśmy małą grupką zniechęconą do zbyt ugodowej - naszym zdaniem - podziemnej "Solidarności" (nie kręciły nas nudne msze za ojczyznę i palenie świeczek w oknach). RSA bardzo szybko zyskał oblicze subkulturowe. Sporą popularność przyniosły nam liczne bijatyki uliczne z zomowcami oraz szokujące podziemne pisma, odezwy i ulotki. Zaczęliśmy działać w środowiskach ludzi programowo nieprzystosowanych do życia w komunie. Nasze radykalne i odbiegające od oficjalnego podziemia poglądy spodobały się wszystkim nastawionym negatywnie do systemu, zbuntowanym świrom i odszczepieńcom. Dość powiedzieć, że jeden z naszych magazynów mieścił się przez jakiś czas w melinie narkomańskiej przy ul. św. Ducha. Smród farby drukarskiej mieszał się tam ze smrodem wywaru makowego. Na szczęście dla biednych ćpunów ten magazyn nie zaliczył wpadki. Szybko zaczęliśmy organizować podziemne koncerty, spektakle teatralne i happeningi. Były też pierwsze aresztowania. Kiedy podczas akcji zatrzymano trzech moich kumpli, czułem się jak Bakunin, który uniknął obławy. Nasi ludzie zaczęli także regularnie pojawiać się z ulotkami i podziemną prasą na wszystkich większych imprezach rockowych (Jarocin, Rock na Pojezierzu, Odjazdy).
Na festiwalu w Jarocinie byłem pięć razy. W 1985 r. przywiozłem z sobą kilka tysięcy antywojskowych ulotek. Wraz z grupą przyjaciół rozrzucałem je metodą prymitywną, czyli systemem ręka - powietrze. Nasze ulotki stały się hitem imprezy. W trzecim dniu ulotkowania stadion jarociński aż roił się od wściekłych cywilnych pracowników SB w skórzanych kurtkach udających fanów rocka. Wszystko to byli młodzi ludzie zrobieni na fanów metalu lub hipisów (nie widziałem ubeka zrobionego na punka - wiadomo, wycięcie irokeza to zbyt duże poświęcenie dla służby). Zatrzymywano każdego, kto miał coś białego w ręku, co przypominało ulotkę. Doszło do absurdu w stylu Monty Pythona - trafiały się bowiem zatrzymania ludzi z białą chusteczką do nosa lub papierem śniadaniowym i kanapką.
Gdy przed koncertem Dżemu rozrzuciłem beztrosko ostatnią partię ulotek, dostrzegł mnie ubek zrobiony na hipisa o nazwisku Wesołek (nazwisko poznałem później z akt śledztwa przeciwko mnie). Być może to radosne nazwisko przedstawiciela aparatu bezpieczeństwa spowodowało, że do dziś niczego nie traktuję specjalnie serio. Wyśledzono mnie i wyłuskano z tłumu. Po założeniu podwójnego nelsona przez Wesołka i jego kumpli wylądowałem w hotelu Jarota przylegającym do płyty stadionu, gdzie w punkcie medycznym mieścił się sztab dowodzenia SB.
Ubole mieli pecha, bo nie miałem przy sobie żadnych dokumentów. Nie wiedzieli, kogo złapali. Byłem prawie nagi (latem ortodoksyjnie chodziłem bez majtek, odziany tylko w krótkie spodenki). Przez trzy dni świeciłem gołą klatą i twierdziłem, że nazywam się Jimi Hendrix. To dało czas moim znajomym na uprzedzenie rodziny i wyczyszczenie chaty z podziemnej prasy. Siedziałem w pierdlu w Kaliszu, gdzie jako "działacz podziemia" stałem się lokalną sensacją, większą niż inny rezydent ciupy - wampir z Krotoszyna, który - jak głosiła fama - własnoręcznie udusił pięć kobiet. Nastawiłem się na trzy lata odsiadki, ale wyszedłem już po trzech miesiącach dzięki tzw. małej amnestii Dobraczyńskiego, na mocy której zwolniono kilkuset (mniej groźnych, jak uznano) więźniów politycznych w całej Polsce. W Gdańsku zgłoszono mnie oficjalnie na listę "więźniów sumienia", a ksiądz Henryk Jankowski i wierni modlili się za mnie tak jak za innych aresztowanych (co dla mnie jako twardego anarchisty było czymś nieco egzotycznym).
Dzieła ulotkowania festiwalu w Jarocinie dokończyli w następnych latach moi kumple. Ja sam pojawiłem się na festiwalu dopiero cztery lata później, w schyłkowej komunie, ale już nie jako rewolucjonista ulotkarz, tylko członek grupy Big Cyc. W 1990 r. Big Cyc był już wielką gwiazdą festiwalu, a ja miałem słodką satysfakcję, opowiadając bezkarnie do mikrofonu okrutne dowcipy o ubekach.
Więcej możesz przeczytać w 50/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.