Michael Parkinson działa jak kamerton podający właściwy dźwięk, a jego goście pilnują się, by... nie sfałszować W dzisiejszych czasach telewizyjny talk-show kojarzy nam się albo z cyrkiem, albo z pojedynkiem. Dlatego wiadomość, że istnieje ktoś, kto odnosi międzynarodowy sukces dzięki temu, że rozmawia ze swoimi gośćmi w telewizyjnym studiu elegancko, jest wobec nich szarmancki, ale wcale nie przymilny, musi wydać się zaskakująca. Ten ktoś nazywa się Michael Parkinson i nie ma nic wspólnego ze znaną i groźną chorobą. To supermistrz telewizyjnych wywiadów, od kilkudziesięciu lat mający swój cykliczny program w brytyjskiej BBC.
Dzięki kanałowi BBC Prime oglądam teraz Parkinsona u siebie w domu. Oglądam i ciągle się dziwię. Jak to możliwe, że ten siwy, prawie siedemdziesięcioletni angielski dżentelmen wciąż zdobywa nagrody dla autora najlepszego talk-show? Na czym polega tajemnica jego popularności? Dlaczego naprzeciwko niego zgadzają się zasiąść najgłośniejsze gwiazdy i dlaczego ich rozmowy z Parkinsonem uznawane są potem za najlepsze wywiady, jakich kiedykolwiek udzielili?
Przecież Michael Parkinson nie wykonuje przed kamerą zwyczajowych piruetów elokwencji, zadziorności i prowokacji. Wcale nie próbuje skupić na sobie uwagi widzów, a jednak ani przez chwilę nie zapominamy o jego obecności. Siedzi skromnie w fotelu, uważnie obserwuje swoich rozmówców, ma roześmiane oczy i od czasu do czasu wtrąca jakąś uwagę, pozornie drobną, tylko porządkową, ale zgrabnie kierującą rozmowę na nowe tory. Parkinson nie ma kartki z pytaniami (przyznaję, że w moich oczach skreślony jest każdy dziennikarz, który w trakcie rozmowy czyta z kartki wcześniej przygotowane pytania), nie stara się zaskoczyć swoich gości, przyprzeć ich do muru ani nie każe im grać w zaimprowizowanych skeczach. On tylko z nimi rozmawia. A oni z nim!
I tu tkwi tajemnica wielkości Parkinsona. Wystarczy zobaczyć którekolwiek z wydań jego programu, nadawanego w soboty o 20.30 (powtórki w poniedziałki o 22.30). Wszystko jedno, czy naprzeciwko niego zasiądzie Mel Gibson, Geri Halliwell, Emma Thompson, Rod Stewart czy sir Michael Caine, rozmowa potoczy się w podobny sposób: Parkinson rzuci jakieś niewinne pytanie o drobiazg związany z dzieciństwem, gość uśmiechnie się do siebie, odpowie coś półgębkiem, Parkinson podniesie brew, odwzajemni uśmiech, zachęci i� popłynie szczegółowa opowieść o całym życiu nawet najbardziej niedostępnej gwiazdy.
Tajemnica Parkinsona tkwi bowiem nie w tym, co mówi on sam, lecz w tym, co i dlaczego mówią jego goście. Gospodarz działa jak kamerton podający właściwy dźwięk. Goście pamiętają go i potem pilnują się, by... nie sfałszować. Stają na czubkach palców, bo nie chcą zawieść. Wiedzą, że mają okazję, by skorzystać ze wszystkich zasobów swojej inteligencji, wrażliwości i doświadczenia. Czują, że tu nie zostaną one zmarnowane ani wystawione na pośmiewisko. Rozumieją, że naprawdę powinni się postarać.
I starają się. Emma Thompson opowiada o swoim małżeństwie z Kennethem Branaghiem: "Nie byliśmy taką parą jak Laurence Olivier i Vivien Leigh. Było nam razem wspaniale. Jednakże ciągłe przebywanie w światłach jupiterów wcale nam nie pomogło". I o swoim nowym mężu Gregu Wise: "Oświadczył się na moście w Wenecji. Padł na kolana. Otworzył pudełeczko z pierścionkiem i zamiast powiedzieć: 'Wyjdź za mnie', rzekł: 'Tylko nie wrzuć pierścionka do rzeki'. Odpowiedziałam: 'Cóż, no dobrze'. I wszystko stało się jasne. Nie trzeba było nic dodawać. Poszliśmy na kawę i lody".
Rod Stewart zapytany, czy zamierza jeszcze mieć dzieci: "To nie jest wykluczone. Wciąż mam sporo wkładu w ołówku i wiele mogę zdziałać". Luciano Pavarotti o końcu swojej kariery: "Dobijam do siedemdziesiątki, mam wnuczkę, córkę i nową żonę. Muszę się nimi zająć. Jeśli spytasz mnie teraz, czy odchodzę na emeryturę, odpowiem: tak, odejdę, gdy będę miał 70 lat".
Drobne, ale intymne zwierzenia. W dobrym guście, bez śliskiego posmaku sensacji. Cały Parkinson. Już cieszę się na to, co usłyszę w jego specjalnych świątecznych programach, które będą w tym roku nadawane codziennie przez wszystkie dni świąt wyjątkowo w porze obiadowej (o 13.30). Bo Parkinson, proszę państwa, to prawdziwe telewizyjne zdrowie, a nie żadna choroba.
[email protected]
Przecież Michael Parkinson nie wykonuje przed kamerą zwyczajowych piruetów elokwencji, zadziorności i prowokacji. Wcale nie próbuje skupić na sobie uwagi widzów, a jednak ani przez chwilę nie zapominamy o jego obecności. Siedzi skromnie w fotelu, uważnie obserwuje swoich rozmówców, ma roześmiane oczy i od czasu do czasu wtrąca jakąś uwagę, pozornie drobną, tylko porządkową, ale zgrabnie kierującą rozmowę na nowe tory. Parkinson nie ma kartki z pytaniami (przyznaję, że w moich oczach skreślony jest każdy dziennikarz, który w trakcie rozmowy czyta z kartki wcześniej przygotowane pytania), nie stara się zaskoczyć swoich gości, przyprzeć ich do muru ani nie każe im grać w zaimprowizowanych skeczach. On tylko z nimi rozmawia. A oni z nim!
I tu tkwi tajemnica wielkości Parkinsona. Wystarczy zobaczyć którekolwiek z wydań jego programu, nadawanego w soboty o 20.30 (powtórki w poniedziałki o 22.30). Wszystko jedno, czy naprzeciwko niego zasiądzie Mel Gibson, Geri Halliwell, Emma Thompson, Rod Stewart czy sir Michael Caine, rozmowa potoczy się w podobny sposób: Parkinson rzuci jakieś niewinne pytanie o drobiazg związany z dzieciństwem, gość uśmiechnie się do siebie, odpowie coś półgębkiem, Parkinson podniesie brew, odwzajemni uśmiech, zachęci i� popłynie szczegółowa opowieść o całym życiu nawet najbardziej niedostępnej gwiazdy.
Tajemnica Parkinsona tkwi bowiem nie w tym, co mówi on sam, lecz w tym, co i dlaczego mówią jego goście. Gospodarz działa jak kamerton podający właściwy dźwięk. Goście pamiętają go i potem pilnują się, by... nie sfałszować. Stają na czubkach palców, bo nie chcą zawieść. Wiedzą, że mają okazję, by skorzystać ze wszystkich zasobów swojej inteligencji, wrażliwości i doświadczenia. Czują, że tu nie zostaną one zmarnowane ani wystawione na pośmiewisko. Rozumieją, że naprawdę powinni się postarać.
I starają się. Emma Thompson opowiada o swoim małżeństwie z Kennethem Branaghiem: "Nie byliśmy taką parą jak Laurence Olivier i Vivien Leigh. Było nam razem wspaniale. Jednakże ciągłe przebywanie w światłach jupiterów wcale nam nie pomogło". I o swoim nowym mężu Gregu Wise: "Oświadczył się na moście w Wenecji. Padł na kolana. Otworzył pudełeczko z pierścionkiem i zamiast powiedzieć: 'Wyjdź za mnie', rzekł: 'Tylko nie wrzuć pierścionka do rzeki'. Odpowiedziałam: 'Cóż, no dobrze'. I wszystko stało się jasne. Nie trzeba było nic dodawać. Poszliśmy na kawę i lody".
Rod Stewart zapytany, czy zamierza jeszcze mieć dzieci: "To nie jest wykluczone. Wciąż mam sporo wkładu w ołówku i wiele mogę zdziałać". Luciano Pavarotti o końcu swojej kariery: "Dobijam do siedemdziesiątki, mam wnuczkę, córkę i nową żonę. Muszę się nimi zająć. Jeśli spytasz mnie teraz, czy odchodzę na emeryturę, odpowiem: tak, odejdę, gdy będę miał 70 lat".
Drobne, ale intymne zwierzenia. W dobrym guście, bez śliskiego posmaku sensacji. Cały Parkinson. Już cieszę się na to, co usłyszę w jego specjalnych świątecznych programach, które będą w tym roku nadawane codziennie przez wszystkie dni świąt wyjątkowo w porze obiadowej (o 13.30). Bo Parkinson, proszę państwa, to prawdziwe telewizyjne zdrowie, a nie żadna choroba.
[email protected]
Więcej możesz przeczytać w 50/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.