Węgierska choroba grozi Polsce Argentyna nad Dunajem? Niewiele brakowało. Pod koniec listopada Budapeszt wręcz się zatrząsł, gdy rozpoczęła się znamionująca ucieczkę kapitału wyprzedaż węgierskich papierów skarbowych. Można rzec, iż była to ćwierć-Argentyna, zwłaszcza gdy Węgierski Bank Centralny (MNB) zdecydował się na bezprecedensową podwyżkę stóp procentowych o 3 punkty procentowe (z 9,5 do 12,5 proc.) Czy decyzja ta całkowicie zażegnała niebezpieczeństwo krachu finansowego - zobaczymy wkrótce. Węgierskie perypetie należy w Polsce potraktować jako swoiste memento mori: powinny nam one przypominać, do czego prowadzi polityka, którą pewni politycy chcieliby zastosować w Polsce.
Powtórka z przeszłości
Węgry już raz - pod koniec 1993 r. - znalazły się na krawędzi katastrofy finansowej. Deficyt obrotów bieżących wynosił wówczas 8 proc. PKB, zadłużenie zagraniczne było równowartością trzyletnich przychodów eksportowych, a deficyt budżetowy przekraczał 7 proc. PKB.
W marcu 1994 r. zmieniono ministra finansów i szefa węgierskiego banku centralnego (stanowiska te objęli Lajos Bokros i Gyoergy Suranyi). Rozpoczęto realizację surowego programu stabilizacyjnego, obejmującego podwyżkę stóp procentowych, skokową dewaluację forinta (i wprowadzenie dewaluacji pełzającej), połączonych z drastyczną redukcją wydatków socjalnych (m.in. dodatków rodzinnych i dopłat do kredytów mieszkaniowych), wzrostem podatków (wprowadzono ośmioprocentowy podatek importowy) oraz podwyżką cen regulowanych (energia podrożała jednorazowo o 70 proc.). Już w 1994 r. program przyniósł wymierne rezultaty. Deficyt budżetowy spadł o punkt procentowy, a w lipcu udało się zrównoważyć obroty bieżące. Po smutnej lekcji Węgrzy prowadzili dość ostrożną politykę monetarną i fiskalną. W 2001 r. przywrócili równowagę makroekonomiczną: zarówno deficyt budżetowy, jak i ujemne saldo handlu zagranicznego wynosiły 3 proc. PKB i jedynie inflacja - przekraczająca 6 proc. - nie mieściła się w unijnych kryteriach konwergencji.
Socjalistyczna od-nowa
Polityka zaciskania pasa sprawiła jednak, że w wyniku wyborów parlamentarnych w 2002 r. władzę po konserwatywnym Fideszu Viktora Orbána przejęła Węgierska Partia Socjalistyczna, a premierem został jej przywódca - Péter Medgyessy. Socjaliści niemal natychmiast znieśli opodatkowanie minimalnej płacy w sektorze budżetowym i o 50 proc. podwyższyli wynagrodzenia pracownikom służby zdrowia i nauczycielom. Skumulowanym efektem rozdawania "kiełbasy wyborczej" i powyborczej korekty budżetu był gwałtowny wzrost deficytu budżetowego, który zwiększył się z 3 proc. PKB do 10 proc. PKB. Przy dużym napływie zagranicznego kapitału finansowego Węgry nie miały specjalnych problemów ze sfinansowaniem tak dużego (7 mld euro) niedoboru. Napływ kapitału wywoływał jednak stałą aprecjację forinta, hamującą węgierski eksport. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
Węgrzy obniżali stopy procentowe w nadziei, że w ten sposób zniechęcą kapitał zagraniczny. Im bardziej jednak obniżali stopy, tym bardziej kapitał napływał. W efekcie forint gwałtownie osłabł (w ciągu jednego dnia kurs euro wzrósł z 234,69 do 243,72 forinta, czyli o ponad 4 proc.). Owszem, potem kapitał obcy zaczął odpływać, ale forint jeszcze bardziej słabł. Za bardzo.
Czarny środek tygodnia
Nie ma takiego nieszczęścia, na którym nie można zarobić (w końcu osłabienie forinta mogło pobudzać eksport), gdyby nie dwa sztywne ograniczenia. Pierwsze związane jest z deficytem budżetu. W tym roku miało nastąpić zaostrzenie polityki fiskalnej. Planowano redukcję deficytu budżetu o ponad połowę (z 10 proc. PKB do 4,5 proc. PKB), co okazało się niewykonalne. Rząd Węgier musi więc dalej pożyczać, a - podobnie jak rząd polski - nie bardzo ma od kogo, co zmusza do godzenia się na coraz wyższe odsetki.
Drugie ograniczenie wiąże się z reżimem kursowym, odmiennym niż polski. Węgrzy zastosowali zbliżony do wymaganego przy przechodzeniu na euro system kontrolowanego pasma wahań - kurs rynkowy forinta może się odchylać od ustalonego parytetu najwyżej o 15 proc. Wprawdzie na pierwszy rzut oka aprecjacja forinta, do jakiej doszło od stycznia tego roku, nie zagrażała tym, że kurs nie zmieści się w paśmie, ale węgierski bank centralny wolał dmuchać na zimne. Obowiązkowa interwencja mogła być bardzo kosztowna, a przy małych rezerwach walutowych MNB mógł się okazać tym graczem, który pierwszy nie wytrzyma wysokości pokerowych przebić i będzie musiał wstać od stolika. Dlatego właśnie od czerwca tego roku MNB realizuje taktykę, którą można określić jako ucieczkę od scenariusza argentyńskiego - chce ustabilizować forinta i rynek finansowy, hamując jednocześnie rosnącą inflację. Zaczął od dewaluacji, obniżając w czerwcu parytet forinta o 2 proc. Tydzień później poprawił podwyżką stóp procentowych (z 6,5 proc. do 7,5 proc.). Na prawie pół roku działania te okazały się skuteczne. Pod koniec roku, gdy inwestorzy tradycyjnie zamykają pozycje bardziej ryzykowne i gdy na rynkach finansowych wskutek zawirowań światowych zapanowała dość nerwowa atmosfera, to już nie wystarczyło. Gospodarka węgierska z koszmarnym deficytem budżetowym i "zakotwiczonym" kursem okazała się idealnym celem spekulacyjnego ataku. Nadeszła "czarna środa i czwartek" i węgierski bank centralny musiał reagować podwyżką stóp na nie spotykaną niemal skalę.
Dobry węgierski kucharz zawsze do gulaszu dodaje czereśniową paprykę, korzystnie wpływającą na trawienie i potencję. Dwie takie czeresienki w gulaszu to jednak za dużo. A Węgrzy po wyborach owych czeresienek do jednego garnka wrzucili kilka. Chcieli jednocześnie pobudzać eksport i zwiększać konsumpcję krajową. Chcieli napędzać koniunkturę wydatkami publicznymi i redukować deficyt. A na dodatek mieli zamiar w tym wszystkim utrzymać ustalony reżim kursowy i "nie oddalać się od Maastricht". To się nie mogło udać.
Magyar, Lengyel ket jo barat
Gospodarki węgierska i polska są przez zachodnich analityków uznawane za najbardziej do siebie podobne. Także kryzysy deficytów - węgierski z lat 1993 i 1994 i polski z 1997 r. - były niemal identyczne. Przy tym porównaniu plus trzeba postawić nam, bo przez zaostrzenie polityki monetarnej (owe osławione "schłodzenie", tak znienawidzone przez polityków PSL i Samoobrony) to my okazaliśmy się mądrzy przed szkodą.
Podobnie uderzające podobieństwo można dostrzec w sytuacji, która zapanowała na Węgrzech w roku 2002 i w Polsce na przełomie roku 2003 i 2004. W obu wypadkach czynnikiem inicjującym zmiany jest gwałtowny skok deficytu budżetowego (do około 10 proc. PKB) z zapowiedzią ponownego jego redukowania po roku. Wygląda zatem na to, jakbyśmy nie tylko nie chcieli być mądrzy przed szkodą, ale na dodatek nie próbowali wyciągnąć prawie żadnych wniosków z doświadczeń bratanka. Dlatego zwiększając - przejściowo, rzecz jasna - deficyt, będziemy starali się obniżać stopy, zmniejszać podatki, zwiększać zatrudnienie i budować autostrady.
Ciekawe, jak to za parę lat określą historycy? Skoro był już Tequila crisis, niemal nastąpił Palinka crisis, to nasz ani chybi trzeba będzie ochrzcić mianem kryzysu wyborowej.
Węgry już raz - pod koniec 1993 r. - znalazły się na krawędzi katastrofy finansowej. Deficyt obrotów bieżących wynosił wówczas 8 proc. PKB, zadłużenie zagraniczne było równowartością trzyletnich przychodów eksportowych, a deficyt budżetowy przekraczał 7 proc. PKB.
W marcu 1994 r. zmieniono ministra finansów i szefa węgierskiego banku centralnego (stanowiska te objęli Lajos Bokros i Gyoergy Suranyi). Rozpoczęto realizację surowego programu stabilizacyjnego, obejmującego podwyżkę stóp procentowych, skokową dewaluację forinta (i wprowadzenie dewaluacji pełzającej), połączonych z drastyczną redukcją wydatków socjalnych (m.in. dodatków rodzinnych i dopłat do kredytów mieszkaniowych), wzrostem podatków (wprowadzono ośmioprocentowy podatek importowy) oraz podwyżką cen regulowanych (energia podrożała jednorazowo o 70 proc.). Już w 1994 r. program przyniósł wymierne rezultaty. Deficyt budżetowy spadł o punkt procentowy, a w lipcu udało się zrównoważyć obroty bieżące. Po smutnej lekcji Węgrzy prowadzili dość ostrożną politykę monetarną i fiskalną. W 2001 r. przywrócili równowagę makroekonomiczną: zarówno deficyt budżetowy, jak i ujemne saldo handlu zagranicznego wynosiły 3 proc. PKB i jedynie inflacja - przekraczająca 6 proc. - nie mieściła się w unijnych kryteriach konwergencji.
Socjalistyczna od-nowa
Polityka zaciskania pasa sprawiła jednak, że w wyniku wyborów parlamentarnych w 2002 r. władzę po konserwatywnym Fideszu Viktora Orbána przejęła Węgierska Partia Socjalistyczna, a premierem został jej przywódca - Péter Medgyessy. Socjaliści niemal natychmiast znieśli opodatkowanie minimalnej płacy w sektorze budżetowym i o 50 proc. podwyższyli wynagrodzenia pracownikom służby zdrowia i nauczycielom. Skumulowanym efektem rozdawania "kiełbasy wyborczej" i powyborczej korekty budżetu był gwałtowny wzrost deficytu budżetowego, który zwiększył się z 3 proc. PKB do 10 proc. PKB. Przy dużym napływie zagranicznego kapitału finansowego Węgry nie miały specjalnych problemów ze sfinansowaniem tak dużego (7 mld euro) niedoboru. Napływ kapitału wywoływał jednak stałą aprecjację forinta, hamującą węgierski eksport. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
Węgrzy obniżali stopy procentowe w nadziei, że w ten sposób zniechęcą kapitał zagraniczny. Im bardziej jednak obniżali stopy, tym bardziej kapitał napływał. W efekcie forint gwałtownie osłabł (w ciągu jednego dnia kurs euro wzrósł z 234,69 do 243,72 forinta, czyli o ponad 4 proc.). Owszem, potem kapitał obcy zaczął odpływać, ale forint jeszcze bardziej słabł. Za bardzo.
Czarny środek tygodnia
Nie ma takiego nieszczęścia, na którym nie można zarobić (w końcu osłabienie forinta mogło pobudzać eksport), gdyby nie dwa sztywne ograniczenia. Pierwsze związane jest z deficytem budżetu. W tym roku miało nastąpić zaostrzenie polityki fiskalnej. Planowano redukcję deficytu budżetu o ponad połowę (z 10 proc. PKB do 4,5 proc. PKB), co okazało się niewykonalne. Rząd Węgier musi więc dalej pożyczać, a - podobnie jak rząd polski - nie bardzo ma od kogo, co zmusza do godzenia się na coraz wyższe odsetki.
Drugie ograniczenie wiąże się z reżimem kursowym, odmiennym niż polski. Węgrzy zastosowali zbliżony do wymaganego przy przechodzeniu na euro system kontrolowanego pasma wahań - kurs rynkowy forinta może się odchylać od ustalonego parytetu najwyżej o 15 proc. Wprawdzie na pierwszy rzut oka aprecjacja forinta, do jakiej doszło od stycznia tego roku, nie zagrażała tym, że kurs nie zmieści się w paśmie, ale węgierski bank centralny wolał dmuchać na zimne. Obowiązkowa interwencja mogła być bardzo kosztowna, a przy małych rezerwach walutowych MNB mógł się okazać tym graczem, który pierwszy nie wytrzyma wysokości pokerowych przebić i będzie musiał wstać od stolika. Dlatego właśnie od czerwca tego roku MNB realizuje taktykę, którą można określić jako ucieczkę od scenariusza argentyńskiego - chce ustabilizować forinta i rynek finansowy, hamując jednocześnie rosnącą inflację. Zaczął od dewaluacji, obniżając w czerwcu parytet forinta o 2 proc. Tydzień później poprawił podwyżką stóp procentowych (z 6,5 proc. do 7,5 proc.). Na prawie pół roku działania te okazały się skuteczne. Pod koniec roku, gdy inwestorzy tradycyjnie zamykają pozycje bardziej ryzykowne i gdy na rynkach finansowych wskutek zawirowań światowych zapanowała dość nerwowa atmosfera, to już nie wystarczyło. Gospodarka węgierska z koszmarnym deficytem budżetowym i "zakotwiczonym" kursem okazała się idealnym celem spekulacyjnego ataku. Nadeszła "czarna środa i czwartek" i węgierski bank centralny musiał reagować podwyżką stóp na nie spotykaną niemal skalę.
Dobry węgierski kucharz zawsze do gulaszu dodaje czereśniową paprykę, korzystnie wpływającą na trawienie i potencję. Dwie takie czeresienki w gulaszu to jednak za dużo. A Węgrzy po wyborach owych czeresienek do jednego garnka wrzucili kilka. Chcieli jednocześnie pobudzać eksport i zwiększać konsumpcję krajową. Chcieli napędzać koniunkturę wydatkami publicznymi i redukować deficyt. A na dodatek mieli zamiar w tym wszystkim utrzymać ustalony reżim kursowy i "nie oddalać się od Maastricht". To się nie mogło udać.
Magyar, Lengyel ket jo barat
Gospodarki węgierska i polska są przez zachodnich analityków uznawane za najbardziej do siebie podobne. Także kryzysy deficytów - węgierski z lat 1993 i 1994 i polski z 1997 r. - były niemal identyczne. Przy tym porównaniu plus trzeba postawić nam, bo przez zaostrzenie polityki monetarnej (owe osławione "schłodzenie", tak znienawidzone przez polityków PSL i Samoobrony) to my okazaliśmy się mądrzy przed szkodą.
Podobnie uderzające podobieństwo można dostrzec w sytuacji, która zapanowała na Węgrzech w roku 2002 i w Polsce na przełomie roku 2003 i 2004. W obu wypadkach czynnikiem inicjującym zmiany jest gwałtowny skok deficytu budżetowego (do około 10 proc. PKB) z zapowiedzią ponownego jego redukowania po roku. Wygląda zatem na to, jakbyśmy nie tylko nie chcieli być mądrzy przed szkodą, ale na dodatek nie próbowali wyciągnąć prawie żadnych wniosków z doświadczeń bratanka. Dlatego zwiększając - przejściowo, rzecz jasna - deficyt, będziemy starali się obniżać stopy, zmniejszać podatki, zwiększać zatrudnienie i budować autostrady.
Ciekawe, jak to za parę lat określą historycy? Skoro był już Tequila crisis, niemal nastąpił Palinka crisis, to nasz ani chybi trzeba będzie ochrzcić mianem kryzysu wyborowej.
Więcej możesz przeczytać w 50/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.