Zasady liberalnej gospodarki sprawdzają się wszędzie, także w ochronie ginących gatunków zwierząt Czasami ręce opadają, gdy słyszy się te same bzdury i naskórkowe oceny powtarzane po wielekroć przez tzw. szczerych i bezkompromisowych obrońców tego i owego. Od lat 80. przetacza się przez świat fala prywatyzacji. Rozpoczęła się na Zachodzie, potem objęła kraje rozwijające się, a po upadku komunizmu - państwa naszej części świata. Jeśli ten proces tak właśnie wygląda, to znaczy, że przed prywatyzacją musiano dojść do wniosku, iż to, co prywatne, funkcjonuje lepiej. Że dobrze sprecyzowane i chronione prawa własności mają zasadnicze znaczenie dla rynkowego sukcesu. A jednak, kiedy pojawia się jakiś problem, w pierwszym odruchu - najmniej zgodnym z prawami rynku - decydujemy, że należy tego, z czym mamy kłopoty, zakazać.
Skąd bierze się korupcja?
Po opublikowaniu w miesięczniku "Nature" raportu o spadku liczebności niektórych gatunków zwierząt w Afryce przez prasę przetoczyła się seria artykułów współczujących ginącym zwierzętom. Oburzano się też na panującą w afrykańskich krajach korupcję, która powoduje, że nie są one pilnowane jak należy. Część pieniędzy przeznaczanych na ochronę przyrody (często przekazywanych z zagranicy) jest rozkradana przez nieuczciwych urzędników. Nikomu - ani dziennikarzom, ani prof. Robertowi Smithowi, autorowi raportu - nie przyszło do głowy, by zadać kilka mniej lub bardziej oczywistych pytań. Od dziennikarzy nie wymagałbym wiedzy o tym, jak rzeczywiście wygląda sytuacja zwierząt żyjących na wolności w Afryce i czy wszędzie jest ona taka sama. Nie byłbym jednak zwolennikiem odpustu zupełnego, jeśli chodzi o myślenie.
Dziennikarze bowiem mogli zadać proste pytanie, skąd bierze się korupcja. Przed laty Michał Zieliński, ekonomista i publicysta, w jednym z artykułów edukacyjnych Centrum im. Adama Smitha napisał, że ludzie domagają się większej interwencji państwa i ograniczenia korupcji. Te życzenia nie są do spełnienia łącznie. Tam gdzie jest więcej państwa, musi być więcej korupcji, bo będzie więcej okazji do korzystania z państwowej władzy lub własności. Po dziesięciu latach (artykuł opublikowano w wielu dziennikach regionalnych w 1993 r.) wyraźnie widać, że publicysta miał rację. Państwa, a zatem i korupcji, mamy więcej. Nauka poszła w las, bo nikt nie zapytał, czy w skorumpowanych państwach afrykańskich nie ma aby zbyt wiele państwa - także w ochronie ginących zwierząt.
Dziennikarze przeoczyli też intrygującą tabelkę, z której wynika, że nie we wszystkich krajach Afryki liczba zwierząt znajdujących się pod ochroną maleje. A jeżeli tak, to warto by się może zastanowić dlaczego? Może na przykład w Namibii, Botswanie czy RPA inaczej wygląda opieka nad zwierzętami pod ochroną? Dziennikarzom, którzy mają mało czasu, nie chciało się jednak zbytnio zagłębiać w problematykę dotyczącą jednego krótkiego artykułu. Dramatyzm alarmu "Giną zwierzęta!" satysfakcjonował ich w zupełności.
Od Adama do Roberta
Adam Smith nie miał najlepszego wyobrażenia o rządzących, nie oczekiwał też od nich wiele, a już na pewno nie liczył na lepsze zarządzanie przez nich własnością publiczną niż prywatną. Tymczasem Robert Smith po skonstatowaniu, że w skorumpowanych państwach maleje liczba zwierząt znajdujących się pod ochroną, oczekuje, że państwa te "poprawią się" i zwierzęta przestaną ginąć z rąk kłusowników czy miejscowej ludności.
W tzw. godzinach szczytu apeluje się o wyłączanie zbędnego oświetlenia. Nikt jednak nie apelował do tej pory, aby uczeni wyłączali szare komórki, gdy przestają myśleć o swoich zawodowych sprawach. Dotyczy to również rzeczonego profesora. Zakładam, że prof. Smith odwiedzał kraje, o których pisze. A jeżeli tak, to daleko mu pod względem dociekliwości do Adama Smitha, który z pewnością zainteresowałby się, dlaczego na przykład w Namibii zwiększa się liczba słoni i nosorożców, gdy tymczasem w Zambii czy Mozambiku - wprost przeciwnie. Przecież nie dlatego, że namibijskie słonice są ładniejsze niż zambijskie! I odnotowałby (niewątpliwie z satysfakcją!), że w Namibii i kilku innych krajach postąpiono inaczej niż gdzie indziej na świecie. Mianowicie sprywatyzowano korzyści płynące z istnienia żywych słoni, nosorożców, lwów itp. Ustawodawstwo Namibii dopuszcza taką prywatyzację już od 1967 r. I jest to nie tylko zrozumiałe, ale wręcz oczywiste. Ci bowiem, którzy żyją na styku ze światem dzikich zwierząt, muszą mieć jakieś bodźce, by je chronić.
Dla afrykańskiego rolnika słoń jest wrogiem, gdyż jedna wizyta stada słoni na farmie może go pozbawić żywności potrzebnej rodzinie przez cały rok. Dlatego nie trzeba nawet kłusowników polujących na słonie. Miejscowy rolnik zrobi to samo, jeśli ma strzelbę, broniąc swoich całorocznych plonów (i zrzuci winę na kłusowników). Dlatego w krajach, w których nie wyłącza się szarych komórek, postarano się o odpowiednie bodźce. Zezwolono mianowicie na tworzenie gospodarstw ranczerskich, które władają ogromnymi terytoriami (od kilku do kilkudziesięciu tysięcy hektarów lasów, buszu i stepu), na których w warunkach swobody żyją zwierzęta znajdujące się pod ochroną. Jednocześnie ranczerzy uzyskali uprawnienia do organizowania safari i innych tego typu imprez dla turystów. Stworzyło to zapotrzebowanie na pracowników. W RPA około 6 tys. ranczerów zatrudnia ponad 40 tys. osób. Część ranczerów pracuje na własnych terenach, część dzierżawi je od parków narodowych. Sam spędziłem kilka dni na fotograficznym safari w parku Krugera (ponad połowa obszaru Polski!) u ranczera dzierżawiącego prawie 5 tys. ha parku i mającego na swoim terytorium stado słoni, dwie pary nosorożców, parę hipopotamów, około dziesięciu lwów i większą liczbę pomniejszej zwierzyny.
W Namibii, Botswanie, Zimbabwe i RPA występuje także własność grupowa - wioski plemienne na swoich ziemiach podejmują się ochrony określonych gatunków zwierząt, jednocześnie udostępniając te tereny turystom. Z szacunków nielicznych zainteresowanych analityków wynika, że hektar ziemi wykorzystywany w celach turystycznych (lasy i łąki, na których żyją zwierzęta pod ochroną) daje kilkakrotnie wyższe dochody niż hektar ziemi oddany na hodowlę bydła.
Co byŁo do dowiedzenia
To prawa własności stworzyły warunki, w których ludziom opłaca się zainwestować w ochronę zagrożonych gatunków zwierząt. Stało się to możliwe dlatego, że regulacje prawne dały miejscowej ludności szanse uzyskiwania korzyści tam, gdzie przedtem ponosiła tylko straty. I dlatego w tych krajach liczba zwierząt pod ochroną rosła, podczas gdy tam, gdzie zajmowało się tym państwo, a ludzie ponosili tylko koszty - malała. Nie wystarczy bowiem czegoś zakazać, tak jak zakazano handlu kością słoniową czy rogami nosorożców. Już po wprowadzeniu zakazu handlu rogami nosorożców w 1975 r. liczba czarnych nosorożców w Afryce zmniejszyła się z około 50 tys. do 2,5 tys. w połowie lat 90., a więc dwudziestokrotnie! Tak dzieje się zawsze, gdy amatorzy dobrych uczynków, kierując się swymi antyliberalnymi i antykapitalistycznymi uprzedzeniami, zlekceważą interesy miejscowej ludności i zastąpią siłę oddziaływania bodźców oddziaływaniem siły, to znaczy zakazami. Efekty są znane.
A teraz dwa przykłady, które pokazują, że tylko bodźce wynikające z praw własności do określonych zasobów decydują o zachowaniach. Kenia dość regularnie pojawia się jako przykład kraju, w którym katastrofalnie zmniejszyła się liczba zwierząt pod ochroną (na przykład liczba słoni w ciągu 20 lat zmniejszyła się ze 167 tys. do 16 tys.). Wreszcie w latach 90. kraj ten zaczął iść drogą państw południa Afryki, wprowadzając bodźce dla ludności dzielącej tereny z chronioną fauną. Nie przypadkiem więc z raportu prof. Smitha wynika, że po raz pierwszy, odkąd prowadzi się jakie takie statystyki, liczba zwierząt pod ochroną przestała maleć.
I drugi przykład. Zimbabwe było jednym z pierwszych krajów, w których wprowadzono bodźce ekonomiczne w celu ochrony zagrożonych zwierząt. W 1998 r. dochody z turystyki (głównie z safari) stanowiły 7 proc. PKB. Szaleństwa marksistowskiego dyktatora objęły też ochronę zagrożonej fauny. W tymże 1998 r. faktycznie zrenacjonalizowano zwierzęta znajdujące się pod ochroną. W efekcie ich liczba zaczęła dramatycznie maleć, na przykład populacja czarnego nosorożca zmniejszyła się o 80 proc. Co było do dowiedzenia.
Po opublikowaniu w miesięczniku "Nature" raportu o spadku liczebności niektórych gatunków zwierząt w Afryce przez prasę przetoczyła się seria artykułów współczujących ginącym zwierzętom. Oburzano się też na panującą w afrykańskich krajach korupcję, która powoduje, że nie są one pilnowane jak należy. Część pieniędzy przeznaczanych na ochronę przyrody (często przekazywanych z zagranicy) jest rozkradana przez nieuczciwych urzędników. Nikomu - ani dziennikarzom, ani prof. Robertowi Smithowi, autorowi raportu - nie przyszło do głowy, by zadać kilka mniej lub bardziej oczywistych pytań. Od dziennikarzy nie wymagałbym wiedzy o tym, jak rzeczywiście wygląda sytuacja zwierząt żyjących na wolności w Afryce i czy wszędzie jest ona taka sama. Nie byłbym jednak zwolennikiem odpustu zupełnego, jeśli chodzi o myślenie.
Dziennikarze bowiem mogli zadać proste pytanie, skąd bierze się korupcja. Przed laty Michał Zieliński, ekonomista i publicysta, w jednym z artykułów edukacyjnych Centrum im. Adama Smitha napisał, że ludzie domagają się większej interwencji państwa i ograniczenia korupcji. Te życzenia nie są do spełnienia łącznie. Tam gdzie jest więcej państwa, musi być więcej korupcji, bo będzie więcej okazji do korzystania z państwowej władzy lub własności. Po dziesięciu latach (artykuł opublikowano w wielu dziennikach regionalnych w 1993 r.) wyraźnie widać, że publicysta miał rację. Państwa, a zatem i korupcji, mamy więcej. Nauka poszła w las, bo nikt nie zapytał, czy w skorumpowanych państwach afrykańskich nie ma aby zbyt wiele państwa - także w ochronie ginących zwierząt.
Dziennikarze przeoczyli też intrygującą tabelkę, z której wynika, że nie we wszystkich krajach Afryki liczba zwierząt znajdujących się pod ochroną maleje. A jeżeli tak, to warto by się może zastanowić dlaczego? Może na przykład w Namibii, Botswanie czy RPA inaczej wygląda opieka nad zwierzętami pod ochroną? Dziennikarzom, którzy mają mało czasu, nie chciało się jednak zbytnio zagłębiać w problematykę dotyczącą jednego krótkiego artykułu. Dramatyzm alarmu "Giną zwierzęta!" satysfakcjonował ich w zupełności.
Od Adama do Roberta
Adam Smith nie miał najlepszego wyobrażenia o rządzących, nie oczekiwał też od nich wiele, a już na pewno nie liczył na lepsze zarządzanie przez nich własnością publiczną niż prywatną. Tymczasem Robert Smith po skonstatowaniu, że w skorumpowanych państwach maleje liczba zwierząt znajdujących się pod ochroną, oczekuje, że państwa te "poprawią się" i zwierzęta przestaną ginąć z rąk kłusowników czy miejscowej ludności.
W tzw. godzinach szczytu apeluje się o wyłączanie zbędnego oświetlenia. Nikt jednak nie apelował do tej pory, aby uczeni wyłączali szare komórki, gdy przestają myśleć o swoich zawodowych sprawach. Dotyczy to również rzeczonego profesora. Zakładam, że prof. Smith odwiedzał kraje, o których pisze. A jeżeli tak, to daleko mu pod względem dociekliwości do Adama Smitha, który z pewnością zainteresowałby się, dlaczego na przykład w Namibii zwiększa się liczba słoni i nosorożców, gdy tymczasem w Zambii czy Mozambiku - wprost przeciwnie. Przecież nie dlatego, że namibijskie słonice są ładniejsze niż zambijskie! I odnotowałby (niewątpliwie z satysfakcją!), że w Namibii i kilku innych krajach postąpiono inaczej niż gdzie indziej na świecie. Mianowicie sprywatyzowano korzyści płynące z istnienia żywych słoni, nosorożców, lwów itp. Ustawodawstwo Namibii dopuszcza taką prywatyzację już od 1967 r. I jest to nie tylko zrozumiałe, ale wręcz oczywiste. Ci bowiem, którzy żyją na styku ze światem dzikich zwierząt, muszą mieć jakieś bodźce, by je chronić.
Dla afrykańskiego rolnika słoń jest wrogiem, gdyż jedna wizyta stada słoni na farmie może go pozbawić żywności potrzebnej rodzinie przez cały rok. Dlatego nie trzeba nawet kłusowników polujących na słonie. Miejscowy rolnik zrobi to samo, jeśli ma strzelbę, broniąc swoich całorocznych plonów (i zrzuci winę na kłusowników). Dlatego w krajach, w których nie wyłącza się szarych komórek, postarano się o odpowiednie bodźce. Zezwolono mianowicie na tworzenie gospodarstw ranczerskich, które władają ogromnymi terytoriami (od kilku do kilkudziesięciu tysięcy hektarów lasów, buszu i stepu), na których w warunkach swobody żyją zwierzęta znajdujące się pod ochroną. Jednocześnie ranczerzy uzyskali uprawnienia do organizowania safari i innych tego typu imprez dla turystów. Stworzyło to zapotrzebowanie na pracowników. W RPA około 6 tys. ranczerów zatrudnia ponad 40 tys. osób. Część ranczerów pracuje na własnych terenach, część dzierżawi je od parków narodowych. Sam spędziłem kilka dni na fotograficznym safari w parku Krugera (ponad połowa obszaru Polski!) u ranczera dzierżawiącego prawie 5 tys. ha parku i mającego na swoim terytorium stado słoni, dwie pary nosorożców, parę hipopotamów, około dziesięciu lwów i większą liczbę pomniejszej zwierzyny.
W Namibii, Botswanie, Zimbabwe i RPA występuje także własność grupowa - wioski plemienne na swoich ziemiach podejmują się ochrony określonych gatunków zwierząt, jednocześnie udostępniając te tereny turystom. Z szacunków nielicznych zainteresowanych analityków wynika, że hektar ziemi wykorzystywany w celach turystycznych (lasy i łąki, na których żyją zwierzęta pod ochroną) daje kilkakrotnie wyższe dochody niż hektar ziemi oddany na hodowlę bydła.
Co byŁo do dowiedzenia
To prawa własności stworzyły warunki, w których ludziom opłaca się zainwestować w ochronę zagrożonych gatunków zwierząt. Stało się to możliwe dlatego, że regulacje prawne dały miejscowej ludności szanse uzyskiwania korzyści tam, gdzie przedtem ponosiła tylko straty. I dlatego w tych krajach liczba zwierząt pod ochroną rosła, podczas gdy tam, gdzie zajmowało się tym państwo, a ludzie ponosili tylko koszty - malała. Nie wystarczy bowiem czegoś zakazać, tak jak zakazano handlu kością słoniową czy rogami nosorożców. Już po wprowadzeniu zakazu handlu rogami nosorożców w 1975 r. liczba czarnych nosorożców w Afryce zmniejszyła się z około 50 tys. do 2,5 tys. w połowie lat 90., a więc dwudziestokrotnie! Tak dzieje się zawsze, gdy amatorzy dobrych uczynków, kierując się swymi antyliberalnymi i antykapitalistycznymi uprzedzeniami, zlekceważą interesy miejscowej ludności i zastąpią siłę oddziaływania bodźców oddziaływaniem siły, to znaczy zakazami. Efekty są znane.
A teraz dwa przykłady, które pokazują, że tylko bodźce wynikające z praw własności do określonych zasobów decydują o zachowaniach. Kenia dość regularnie pojawia się jako przykład kraju, w którym katastrofalnie zmniejszyła się liczba zwierząt pod ochroną (na przykład liczba słoni w ciągu 20 lat zmniejszyła się ze 167 tys. do 16 tys.). Wreszcie w latach 90. kraj ten zaczął iść drogą państw południa Afryki, wprowadzając bodźce dla ludności dzielącej tereny z chronioną fauną. Nie przypadkiem więc z raportu prof. Smitha wynika, że po raz pierwszy, odkąd prowadzi się jakie takie statystyki, liczba zwierząt pod ochroną przestała maleć.
I drugi przykład. Zimbabwe było jednym z pierwszych krajów, w których wprowadzono bodźce ekonomiczne w celu ochrony zagrożonych zwierząt. W 1998 r. dochody z turystyki (głównie z safari) stanowiły 7 proc. PKB. Szaleństwa marksistowskiego dyktatora objęły też ochronę zagrożonej fauny. W tymże 1998 r. faktycznie zrenacjonalizowano zwierzęta znajdujące się pod ochroną. W efekcie ich liczba zaczęła dramatycznie maleć, na przykład populacja czarnego nosorożca zmniejszyła się o 80 proc. Co było do dowiedzenia.
Więcej możesz przeczytać w 50/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.