Prince kontra Michael Jackson
Michael Jackson i Prince byli w latach 80. tym, kim 20 lat wcześniej The Beatles i The Rolling Stones. Jackson, grzeczny i bezpieczny dla dorastającej młodzieży, był niczym Ken - partner aseptycznej seksualnie Barbie. Prince reprezentował nasyconą seksem mroczną stronę czarnej muzyki, której patronowali Sly Stone, James Brown i Jimmy Hendrix. Dwadzieścia lat po swych wielkich sukcesach komercyjnych, "Thrillerze" i "Purple Rain", etykietki z przeszłości nabrały ironicznego wydźwięku. Oskarżany o pedofilię Jackson stoi na krawędzi bankructwa i artystycznego niebytu. Prince jako bogobojny świadek Jehowy wraca triumfalnie z cyklem wyprzedanych do ostatniego miejsca koncertów i albumem "Musicology". Jeśli nawet ta płyta nie dorównuje jego dawnym osiągnięciom ("Dirty Mind", "1999", "Purple Rain" czy "Sign O' The Times"), to na pewno jest najbardziej spójna i muzycznie uładzona od czasu "Diamonds and Pearls" (1991).
Megalomanów dwóch
Wątek rywalizacji dwóch megagwiazd rozgrywany przez media przysłaniał zasadnicze różnice dzielące obu artystów. Jackson, jako związany od dziecka z show-biznesem weteran różnych mutacji rodzinnego zespołu The Jacksons, wywodził się z samego matecznika czarnej tradycji soulowej - wytwórni Motown. Chociaż podpisywał znaczną część solowego repertuaru własnym nazwiskiem, architektem jego największych sukcesów był kompozytor, aranżer i producent Quincy Jones ("Off The Wall", "Thriller", "Bad"). Jego wideoklipy i filmy firmowali z kolei renomowani reżyserzy: John Landis ("Thriller"), Martin Scorsese ("Bad") i Francis Ford Coppola (trójwymiarowa fantazja muzyczna "Captain EO" nakręcona na użytek Disneylandu). Prince Rogers Nelson (pochodzenia filipińsko-włoskiego) był przybyszem znikąd, nie stał się więc zakładnikiem żadnej konkretnej koterii czy muzycznej orientacji. Mógł swobodnie zestawiać z sobą elementy popu, rocka, psychodelii, rhythm and bluesa, soulu czy funky. Jego muzykalność, erudycja i nowatorskie pomysły zrobiły takie wrażenie na szefach Warner Bros., że otrzymał pełną kontrolę nad nagrywaniem swej muzyki. Była to rzecz bez precedensu w praktyce wielkich wytwórni płytowych. Jeśli coś Jacksona i Prince'a łączyło, to tylko skłonność do megalomanii i pełny brak kontroli nad ciemniejszą, autodestrukcyjną stroną swoich osobowości.
Na początku lat 90. obaj artyści zaczęli tracić kontakt z rzeczywistością. Jackson, po obwołaniu siebie królem popu, nie kończących się operacjach plastycznych i oddawaniu się ekscentrycznym rozrywkom w posiadłości Neverland, zyskał mało pochlebny przydomek Wacko Jacko (Jacko Głupek). Prince, po efektownym starcie z nową formacją New Power Generation (album "Diamonds and Pearls" z 1991 r.), rozpoczął dziwne eksperymenty ze swym artystycznym imieniem, najpierw sygnując płyty graficznym znakiem, a następnie jako Artysta Dawniej Znany Jako Prince lub po prostu Artysta. Potem było już tylko gorzej. Jego prywatna wojna z koncernem Warner Bros. (o odzyskanie praw do taśm-matek i unieważnienie kontraktu) zaczęła przybierać groteskowe formy. Podczas występu na galowym koncercie Brit Awards (w 1995 r.) Prince pojawił się na scenie z napisem slave (niewolnik) na czole. Osiągnął tyle, że media nadały mu przydomek: Squiggle - zakręcony.
Allah kontra Jehowa
XXI wiek rozpoczął się dla Jacko i Prince'a albumami usiłującymi rozpaczliwie ratować ich spadające na łeb, na szyję notowania na popowej giełdzie. Wydane niemal jednocześnie jesienią 2001 r. "Invincible" Jacksona i "The Rainbow Children" Prince'a okazały się propozycjami wyłącznie dla najwierniejszych fanów. W tym miejscu tak dziwacznie splatające się drogi obu gasnących gwiazd miały się dramatycznie rozejść. Jackson po raz drugi uwikłał się w pedofilski skandal. Sympatyków nie przysparza mu też szukanie opieki u radykalnej, konfrontacyjnej organizacji murzyńskiej The Nation of Islam.
Prince po tragedii, jaką była śmierć jego dziecka pod koniec 1996 r., znalazł duchowe wsparcie wśród świadków Jehowy. Gdy wydawało się, że resztę życia spędzi na pukaniu od drzwi do drzwi i kolportowaniu "Strażnicy", nieoczekiwanie wrócił na scenę. Duet z Beyonce był najważniejszym wydarzeniem tegorocznego koncertu z okazji rozdania nagród Grammy. Bilety na jego pierwsze od ponad dziesięciu lat tournée po Ameryce Północnej rozeszły się w okamgnieniu i na internetowej giełdzie osiągnęły zawrotną cenę 1200 dolarów. Nic w tym dziwnego. Wpływ jego muzyki zaznacza się w nagraniach dziesiątków popularnych funkujących zespołów - od Jamiroquai po modną dziś formację Maroon 5. Jego utwory samplują bądź grają wykonawcy tej klasy, co Basement Jaxx, OutKast czy Alicia Keys ("How Come You Don't Call Me").
Prince'a można lubić bądź nie, ale w przeciwieństwie do Jacksona, który coraz mniej przypomina Piotrusia Pana, a coraz bardziej Frankensteina, wciąż ma nowe pomysły i wciąż inspiruje młodszych muzyków.
Megalomanów dwóch
Wątek rywalizacji dwóch megagwiazd rozgrywany przez media przysłaniał zasadnicze różnice dzielące obu artystów. Jackson, jako związany od dziecka z show-biznesem weteran różnych mutacji rodzinnego zespołu The Jacksons, wywodził się z samego matecznika czarnej tradycji soulowej - wytwórni Motown. Chociaż podpisywał znaczną część solowego repertuaru własnym nazwiskiem, architektem jego największych sukcesów był kompozytor, aranżer i producent Quincy Jones ("Off The Wall", "Thriller", "Bad"). Jego wideoklipy i filmy firmowali z kolei renomowani reżyserzy: John Landis ("Thriller"), Martin Scorsese ("Bad") i Francis Ford Coppola (trójwymiarowa fantazja muzyczna "Captain EO" nakręcona na użytek Disneylandu). Prince Rogers Nelson (pochodzenia filipińsko-włoskiego) był przybyszem znikąd, nie stał się więc zakładnikiem żadnej konkretnej koterii czy muzycznej orientacji. Mógł swobodnie zestawiać z sobą elementy popu, rocka, psychodelii, rhythm and bluesa, soulu czy funky. Jego muzykalność, erudycja i nowatorskie pomysły zrobiły takie wrażenie na szefach Warner Bros., że otrzymał pełną kontrolę nad nagrywaniem swej muzyki. Była to rzecz bez precedensu w praktyce wielkich wytwórni płytowych. Jeśli coś Jacksona i Prince'a łączyło, to tylko skłonność do megalomanii i pełny brak kontroli nad ciemniejszą, autodestrukcyjną stroną swoich osobowości.
Na początku lat 90. obaj artyści zaczęli tracić kontakt z rzeczywistością. Jackson, po obwołaniu siebie królem popu, nie kończących się operacjach plastycznych i oddawaniu się ekscentrycznym rozrywkom w posiadłości Neverland, zyskał mało pochlebny przydomek Wacko Jacko (Jacko Głupek). Prince, po efektownym starcie z nową formacją New Power Generation (album "Diamonds and Pearls" z 1991 r.), rozpoczął dziwne eksperymenty ze swym artystycznym imieniem, najpierw sygnując płyty graficznym znakiem, a następnie jako Artysta Dawniej Znany Jako Prince lub po prostu Artysta. Potem było już tylko gorzej. Jego prywatna wojna z koncernem Warner Bros. (o odzyskanie praw do taśm-matek i unieważnienie kontraktu) zaczęła przybierać groteskowe formy. Podczas występu na galowym koncercie Brit Awards (w 1995 r.) Prince pojawił się na scenie z napisem slave (niewolnik) na czole. Osiągnął tyle, że media nadały mu przydomek: Squiggle - zakręcony.
Allah kontra Jehowa
XXI wiek rozpoczął się dla Jacko i Prince'a albumami usiłującymi rozpaczliwie ratować ich spadające na łeb, na szyję notowania na popowej giełdzie. Wydane niemal jednocześnie jesienią 2001 r. "Invincible" Jacksona i "The Rainbow Children" Prince'a okazały się propozycjami wyłącznie dla najwierniejszych fanów. W tym miejscu tak dziwacznie splatające się drogi obu gasnących gwiazd miały się dramatycznie rozejść. Jackson po raz drugi uwikłał się w pedofilski skandal. Sympatyków nie przysparza mu też szukanie opieki u radykalnej, konfrontacyjnej organizacji murzyńskiej The Nation of Islam.
Prince po tragedii, jaką była śmierć jego dziecka pod koniec 1996 r., znalazł duchowe wsparcie wśród świadków Jehowy. Gdy wydawało się, że resztę życia spędzi na pukaniu od drzwi do drzwi i kolportowaniu "Strażnicy", nieoczekiwanie wrócił na scenę. Duet z Beyonce był najważniejszym wydarzeniem tegorocznego koncertu z okazji rozdania nagród Grammy. Bilety na jego pierwsze od ponad dziesięciu lat tournée po Ameryce Północnej rozeszły się w okamgnieniu i na internetowej giełdzie osiągnęły zawrotną cenę 1200 dolarów. Nic w tym dziwnego. Wpływ jego muzyki zaznacza się w nagraniach dziesiątków popularnych funkujących zespołów - od Jamiroquai po modną dziś formację Maroon 5. Jego utwory samplują bądź grają wykonawcy tej klasy, co Basement Jaxx, OutKast czy Alicia Keys ("How Come You Don't Call Me").
Prince'a można lubić bądź nie, ale w przeciwieństwie do Jacksona, który coraz mniej przypomina Piotrusia Pana, a coraz bardziej Frankensteina, wciąż ma nowe pomysły i wciąż inspiruje młodszych muzyków.
Więcej możesz przeczytać w 17/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.